Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/85

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 75 —

tarzały się w ulicznym pyle, bo mi się zdawało, że się tarzają ze śmiechu na mój widok. Jak to Farys mówił? „Daremnie palma zielona z cieniem i owocem czeka, ja się wydzieram z jej łona, palma ze wstydem ucieka...“ A to ja chciałem uciec, nie palma, ale gentelman, (oby okulał) niosący moje papierosy, stąpa koło mnie i stara się mnie bawić rozmową, bazyliszek z trzeciej rzeczypospolitej.

Myślę sobie, coby w mojem położeniu zrobił d’Artagnan z „Trzech Muszkieterów”?

d’Artagnan zawołałby Porthosa i rzekłby spokojnie:

— Porthosie, daj w pysk temu poczciwemu człowiekowi, który mnie niepokoi w podróży...

— Dokąd my idziemy? – pytam gentelmana, nie patrząc jednak na niego, abym słusznym nie zapałał gniewem.

— Do brygadjera, który ma służbę...

Brygadjer — myślę sobie — to jest taki generał w „Carmenie“. —

„On brygadjerem jest, lecz w pułku tym nie służy“... powiada bas do pierwszego sopranu; świta mi tedy dziwna nadzieja, gdyż nikt inny, tylko brygadjer Don José pomógł ujść z rąk władzy pięknej Carmenie, ale takie myśli, drogi mój, można mieć tylko o wczesnej rannej godzinie, gdyż nawet w pełnem słońcu jestem bardzo mało podobny do pięknej Carmen, Carmencity.

Uważaj jednak, teraz się zaczyna „Uroczystość na Garavanie“.