Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/97

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 87 —

odblaski, niecierpliwym, potężnym ruchem wodę sobie zgarniając pod stalowe piersi. Ujrzawszy potwora, tuli się z trwogi do fali jaskółka rybaczej łodzi z białym żaglem, zaś wielki wieloryb okrętu, który brzuchatym kadłubem leniwie na wody się położył, cierpliwy, afrykański podróżnik, nadyma się i fałszywie pyszni, widząc te djabelskie po fali igraszki uskrzydlonego rekina, nowomodne i straszne. Jednakże, zdumienie jego, źle ukryte, niema granic.

I oczy ludzkie się dziwią, że je słońce rozweseli, które jak opary z wód dobywa, tak z biednej ludzkiej duszy wywodzi opar trosk i smętków, a wiatr je po morzu rozwiewa, lecz nie na długo, bo czyż nie wiesz, miły mój przyjacielu, że czasem trzyma się człowieka jakaś rzecz podła i marna i w żaden sposób jej nie zgubisz, choćbyś ją gubił umyślnie. Polska troska to jest właśnie takie stare żelaziwo. Zejdziesz z morskiego brzegu i wejdziesz w ciasne uliczki, a ona już stoi za węgłem, milcząca i cierpliwa i dziwnie uśmiechnięta; wypłowiałym pióropuszem do stóp ci się skłoni i znów idzie za tobą ten giermek obdarty, wierny jak nieszczęście i jak wychudzony pies. Nie utonie w morzu, bo takie topielce morze zaraz na brzeg wyrzuca, nie zginie w tłumie ludzkim, bo jest mądra. A gdy ją, zabłąkaną, konstabl spyta:

— O melancholjo, nimfo, skąd ty rodem?

— Z Polski! — odpowie ci zawsze owa dziewica, która ma przejście wolne przez celną granicę.