Jump to content

Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/101

From Wikisource
This page has been proofread.

— 91 —

dzone mocno. Takie sobie morze; piękne, ale nie groźne i rozumiejące, że w sezonie nie wolno mu szaleć zbytnio, aby nie odstraszyć gości. Czasem się tylko zirytuje, dotknięte w swej godności, kiedy nicejska rzeczka, w której piorą bieliznę, zbyt wiele mydlin wleje mu w gardło. Podobno wielki Gejzer islandzki można mydłem przywieść do wybuchu, tak też i to morze, które i tego także nie lubi, kiedy głupi pies stanie na brzegu i zaczyna szczekać zajadle na fale. Wtedy pierwsza lepsza z brzegu fala, na oko spokojna, podpływa nieznacznie i nagle szczekające bydlę trzaśnie w gębę, tak, że pies, skowycząc w śmiertelnem przerażeniu, ucieka do jakiejś ubrylantowanej wiedźmy, która, klnąc straszliwie morze, całuje biedną twarzyczkę nieszczęśliwego ulubieńca.

A Angliki wysokopienne chodzą po promenadzie poważnie, jak czaple, dość osobliwą wszystkiemu okazując pogardę, największą zaś temu chłystkowatemu morzu, do którego każdy, usiadłszy na ławce, tyłem się odwraca. Kiedy zaś słońce wchodzi w „swoich lat południe“ i kiedy, cierpiąca na manję wielkości armata rozgłosi hukiem i echem dwunastą godzinę, rojno jest na plaży i gęsto, albowiem wszystko wyłazi z hotelowych pieczar, aby wygrzać w słonecnej spiece kabłąkowate plecy, chuderlawe piersi i oblicza z żółtej gutaperki. Tabetyki malownicze wyjeżdżają z wielką paradą, kokoty przedziwne przechadzać się poczynają z miną dostojną i wielce niedbałą, kacapy rosyjskie chodzą ciężko i głośno, rykiem