— 93 —
pala. Uśmiech ten nie jest zbyt anielski, bo nie kwitnie na tych niepięknych gębach, tylko się z nich sączy, omal, że lepki i klejowaty, uwięziony na zachłannych i łakomych ustach.
Słońce płynie powoli i obejrzy sobie tak co dnia parę tysięcy wyszczerzonych do jego blasku zębów; czasem się na jedną chwilę dłużej zatrzyma na jakiejś twarzy ślicznej i cudnej, (o sobie w tej chwili mówić mi nie wypada) i widocznie rozradowane, zanurza świetliste ręce swoje w złotem szytej sakwie, bierze pełne garście pereł i diamentów blasku i rzuca cudnej kobiecie na włosy, na twarz i na piersi, aż ona, nagłym oślepiona blaskiem, oczy przymyka, potem cicho westchnie. I znowu wędruje dalej niezmęczone słońce, albowiem jakiś biedny suchotnik opodał już się bardzo niecierpliwi; więc się nachyla dobre, ciche słońce i światłem go napoi, znów się śpiesząc, albowiem na wózku leżąca, wpatrzona uporczywie i tęskniąco w morze, myśli sobie o czemś mała, cudna dziewczynka, czarne oczy szeroko mając otwarte, rozchylone usta, ciężko dyszące i niemocne, bieluchne i chłodne ręce; więc się zaśmiało do niej słońce, ucałowało oczy, ogrzało rączęta i bardzo smutne odchodzi, pracę mając przed sobą wielką, potrzeba mu bowiem jeszcze przed wieczorem zabarwić miljony róż, ogrzać przerażone, żółte z trwogi przed chłodem mimozy, pogładzić palmy, pochodzić wśród skał, ozłocić dachy i wymalować olbrzymi obraz na szarem, niezmiernem płótnie morza: seledynem, krwawym cynobrem, ultra-