Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/93

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 83 —

nawet interesującego widoku, byle ją jakoś ostrzec; powiedzieć jej wprost nie mogę, że zbrodzień siedzi w przedziale, ale w potrzebie przychodzą do głowy genjalne pomysły, zaczynam tedy ni stąd, ni zowąd podśpiewywać arję z „Carmeny“, owe dumne słowa przemytników::

„Strażników dwóch, to dla nas fraszki...“

Myślę sobie: jeśli baba muzykalna, tedy zrozumie.

Efekt, co prawda był. Niewiasta patrzy na mnie wesoło, czym się nie upił, spotkawszy się jednak z moim wzrokiem, który jej zaczął krzyczeć: kobieto! uważaj! — który wykrzykiwał w głos zawołanie z Kiplinga:

— Na Chila, baczność, na Chila!... — który starał się być natarczywym, — zaniepokoiła się. Ja nic; ciągle mi żal kobiety, więc nucę sobie wiele mówiące:

„Don Jose stań na straży, a ja namiot rozwinę!“

Wtedy ona patrzy przerażona na mnie, tym litościwym, strwożonym wzrokiem, jakim się patrzy na biednego warjata i widzi, że jej daję znaki. Zrywa się tedy, prosi uprzejmie celnika, aby jej pomógł wziąć walizkę, co on czyni niesłychanie chętnie i wychodzi do innego przedziału.

— „Więc nas przenieś,“ — rzekły ryby do starej czapli, która „jak to bywa“, zjadała je po drodze.