Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/83

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 73 —

i bawi się purpurową różą, co każdemu wolno. Jest godzina piąta rano i morze szumi tuż przy kolejowym wale.

Myślę sobie: „dobrze jest na bożym świecie w przedziale pierwszej klasy!“ i postanawiam uczcić radość życia ofiarą dymu z papierosa, co się jednakże zezowatemu życiu wcale nie podobało, albowiem w tejże chwili gentelman z różą (o, zbrodnio! jakie przybierasz pozy!) rzuca się na mnie jak tygrys, chwyta moje przerażone papierosy, które tulą się do siebie jak przelękłe, biedne, sieroce dzieciątka, — i krzyczy.

— Tiens! — myślę sobie i powtarzam za Zagłobą: „ten mi da łupnia...“

Przez głowę przeleciała mi myśl, że jest to taki z Conan Doyla albo z Maurice Leblanca, że rzuci mi na twarz zachloroformowaną chustkę, że mnie uśpi, i że mi zabierze mój czek na trzy miljony. Nic z tego...

Myślę sobie tedy, że jest to człowiek, który nagle oszalał, ujrzawszy polskiego pisarza, jadącego sobie, jak nic na Rivierę...

Myślę sobie dalej tedy, że jest to anarchista i uważa mnie za podróżującego incognito króla, — także nic z tego.

Pomyśl sobie, drogi malarzu, że jeszcze szło o te mizerne papierosy, albowiem wspaniały rząd trzeciej republiki (oby została królestwem) wysyła każdym pociągiem kilku takich gentelmanów, którzy bezecnie z poza kartek książki, czytanej naturalnie do góry nogami, bo gość taki chyba nie