Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/105

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 95 —

wem ślepiem morskiej latarni, bystrem, mądrem i daleko widzącem. Blask rzuca się na mętne tonie nagle, szybko i gaśnie, aby nabrać za chwilę oddechu i znów rozjaśnieć, wołając ku dalekim okrętom: omińcie te skały! nie wierzcie złudzie blasku, w który się oprzędło miasto! jam jest tylko lux in tenebris, o, żeglarze zbłąkani...

Ostatnia już przez sen krzyknęła mewa w skalnej szczelinie, kiedy na ulice wypełza przyczajony gdzieś w uliczkach dotkliwy chłód nocny i wałęsa się, jak żebrak po salonie, nie wiedząc, co z sobą począć, więc staje u drzwi paradnych nocnych lokalów, skąd czasem, z poza zasuniętych szczelnie jedwabnych firanek wyleci na ulicę poplątana muzyka, skąd nieraz wyleci śmiech z dźwiękiem rozbitej szampańskiej kryształowej szklanki, z takiego lokalu, gdzie łatwiej ci jest być księciem, niż kelnerem, gdzie monetą zdawkową jest złoty pieniądz, gdzie nawet zdechła ostryga... patrzy na człowieka z pogardą, a w których jednakże – należy to przyznać bezstronnie, — jest zawsze choć jedna kobieta uczciwa: taka, która pełni służbę przy — drzwiach tualety.