Wygnańcy/XVII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wygnańcy |
Data wydania | 1906 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Drukarz | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludmiła nalewała jak dawniej, w Kołatynie, herbatę, ojciec czytał gazety, matka dłubała jakąś robótkę. Do wieczerzy młodzi siadali w kącie, pod oknem, na miękiej, wąskiej kanapce i prowadzili półgłosem rozmowy, rwące się co chwila, ale zawsze zajmujące, bez względu na przedmiot. Najczęściej pan Stanisław nie słuchał wcale co mówiła, zapatrzony jeno w jej oczy, splatając swoje spojrzenia namiętne, gorące, to znów utulające, tkliwe, uwielbiające z promieniami jej źrenic. Kiedy głęboki, błyskotliwie barwny, metaliczny głos Ludmiły ucichał, Chojowski, jakby zbudzony z marzeń, poruszał wargami, rzucił pytanie i znowu zatapiał się w milczący zachwyt.
Ale jakże daleko te wszystkie zapytania odbiegały od myśli młodzieńca! Dobrowolnie wyrzekał się tych, co mu się paliły w głębi [ 273 ]serca i rwały gwałtem na język, dusił je w sobie z tchórzostwa — lęk jakiś ogarniał go, gdy młoda dziewczyna nieświadomie dotykała się tych kwestyi, które on pomijał starannie, usuwał na Ostatni plan, chociaż czuł, że to nie może trwać do nieskończoności.
Tak, musiał zapytać jej: „kiedy?“, kiedy otworzy mu ona wrota do tego czarownego pałacu szczęścia, którego tak pożądał w głębi serca, który zdobił wszystkiemi perłami i wszystkiemi dyamentami swej fantazyi, który wypieścił w swych skrytych marzeniach, a który, jak w sinej mgle oddalenia, rysował mu się niewyraźnemi lecz podniecającemi konturami w każdym jej uśmiechu, w spojrzeniu i ruchu!
Trzymał na uwięzi to słowo, jak gołąbkę, mającą mu przynieść kiedyś radosną wieść, trzymał, choć mu się wyrywało, trzepotało na wargach. A jednak musiał je wymówić — on nędzarz!
Czytał już zgóry odpowiedź w jej oczach. „Kiedy zechcesz, to od ciebie zależy,“ odpowiedziała by mu niezawodnie; „za miesiąc chociażby bierz mnie, należę do ciebie.“ I ta pewność potęgowała jeszcze jego cierpienia.
A jednak chwila ta zbliżała się, czcił ją instynktem. Musiał zrobić konsekwentnie ten krok dalej.
Jego nadzieje polepszenia sobie bytu rozwiały się boleśnie i prędko, nadaremnie szukał korzystniejszego zajęcia, a Malecki wprost, chociaż delikatnie, odmówił podwyżki pensyi.
Nie, on nie miał prawa brać do swego ubogiego domku tej kobiety; musi czekać, musi dławić pragnienia, rozpierające mu pierś... [ 274 ]czekać? Dokąd? Chwilami porywała go rozpacz i wtedy nie pokazywał się po kilka dni zrzędu u narzeczonej, biegał wieczorami po mieście, badał, szukał, czynił starania – daremnie jak dotąd, i zjawiał się dopiero wtedy, gdy go wzywał na przedmieście pełen niepokoju liścik Ludmiły.
W tych mękach, w tej szarpaninie bezowocnej, w tej pogoni za lepszą przyszłością upływały miesiące. Tymczasem Ludmiła więdła w mrocznych murach fabrycznych, jak kwiatek, przeniesiony z macierzystego pola do doniczki na facyatkę, smagła, podobna do rozżarzonego złota, jej cera przybierała delikatność i białość konwalii leśnej, oczy, mieniące się i iskrzące, jak opale szlachetne, gasły niby gwiazdy, mgłą jesienną przyćmiewane, uśmiech poważniał, wgłębiał się, wsiąkał w duszę i stawał się już tylko jej odblaskiem raczej, aniżeli samem światłem. Nieraz pan Stanisław zastawał narzeczoną bledszą, niż zazwyczaj, ze śladami świeżych łez na policzkach, widział te ślady, a nie śmiał zapytać jej, tak jak mu dyktowało serce, o ich powód. Poco pytać, skoro się wie? Zagryzał więc do krwi wargi i milczał, udawał, że nic nie dostrzega.
Pragnąc odwrócić Ludmiłę od owych przykrych myśli, wprowadzał ją w rozmaite kółka i kółeczka, zachęcał do pracy. Ulegała mu z początku, ożywiała się, ale po niejakim czasie znowu się zamykała w domu.
— Dlaczego stronisz od ludzi, którzy coś robią? — badał.
— Nie pomawiaj mnie o to, żebym nie chciała — odparła mu raz — przeciwnie, oddałabym cały swój czas, wszystkie zdolności, [ 275 ]wszystkie myśli i siły, ażeby dołożyć choć jedną cegiełkę do tego gmachu, w którym maluczcy i biedni mieliby światło i dobrobyt, jedno błogosławieństwo duszy, wyciągniętej z odmętów zdradzieckich wielkiego miasta starczyłoby mi za największą nagrodę... Nie, panie Stanisławie — ja z takimi ludźmi nie mogę iść razem. — Oni chcą się bawić, chcą się licytować publicznie w dobrych uczynkach, zaspakajając w ten sposób nienasycone ambicye, drogi są dla nich wszystkiem, a sam cel niczem. Oni kochają siebie w swoich czynach, a nie pracę dla pracy... współzawodniczą ze sobą, jakgdyby morze łez i nędzy ludzkiej dało się podzielić na szklanki... Dopóki wierzyłam w ich szczerość, w ich zapał, byłam gotowa służyć im chociażby za narzędzie, ale już za dużo widziałam, za dużo przeczułam. Więc postanowiłam iść sama jedna z tobą, Stanisławie... Nie gniewaj się na mnie! Nie mam zamiaru poniżać tych ludzi, ale nie mogę przecież zamykać oczu na ich ułomności. Najlepsi z nich, to złamani, zdeptani przez życie, którzy nic się już od niego nie spodziewają — ale takich mało — giną oni wobec sportsmanów cnoty i zasługi. Ci zaś sportowcy gotowiby zrujnować, zdemoralizować, ogłupić społeczeństwo, dla którego pracują, w imię jego własnego dobra! Nie, ja do takiej roboty nie chcę przykładać ręki!
Chojowski przypisując ten pesymistyczny nastrój tęsknocie Ludmiły za otoczeniem, z którego tak nagle wyrwały ją losy, usiłował porwać narzeczoną w wir rozrywek miejskich. Kupował ze swej skromnej pensyi bilety do teatru; na koncerty i rauty, w końcu nawet, lubo z wielkim trudem, namówił ją, żeby poszła na wieczór tańcujący. [ 276 ]
Omylił się jednak w swoich nadziejach; Ludmiła przez krótki czas zaledwie bawiła się, poczem ogarnął ją przesyt i nuda. Nieraz wracała oburzona poprostu. Jej poważna, zdrowa, harmonijna, uczuciowa natura buntowała się przeciwko tej pustce, która ją owiewała zarówno w sali balowej, jak na rautach.
— Wolałabym rozmawiać z chłopami, aniżeli z tymi młodzieńcami, należącymi przecież do inteligencyi! — mówiła. — Chłop jest ciemny, ograniczony, ma ciasny horyzont, ale bierze na seryo siebie, życie i obchodzące go sprawy, nie puszcza słów na wiatr, a tutaj ludzie ślizgają się po samej powierzchni oceanu życia, który przecież ma głębie, jeśli zaś który znurkuje, wynosi garść szlamu, zamiast konchy perłowej! Szyderstwo i ironia, jak trucizna albo sztylet zabija wszystko, czego dotkną usta. Dla dowcipu płaskiego najdroższe rzeczy gotowiby oni ośmieszyć. I ja lubię wesołość, ale nie jadowitą.
— Ironia i szyderstwo — to córki rozpaczy i bólu, — bronił warszawiaków pan Stanisław. — Może ci ludzie nie byliby takimi, gdyby ich życie miało mniej goryczy.
— Najbardziej jednak razi mnie ta niepojęta dla mnie jałowość serca warszawianek — mówiła kiedyś Ludmiła — jeszczem nie spotkała dotąd panny, żywiącej prawdziwe uczucie dla wybranego mężczyzny.
— Skąd ty to możesz wiedzieć? — zaśmiał się pan Stanisław.
— Wiem, — bo wszystkie te kobiety za trzeciem widzeniem się, zwierzały mi się ze swoich tajemnic, kto naprawdę kocha, ten swojej [ 277 ]miłości nie obnosi po ulicach i po salonach, ale pielęgnuje ją w duszy, głęboko w sercu, nie dopuszczając tam najmniejszego promyka światła. One kochają dla zabicia czasu, bawią się w miłość; dopiero tutaj dowiedziałam się, co to znaczy flirtować... Dla przeciętnej warszawianki miłość to wygodny parawanik, za którym można się sprzedać temu, kto więcej da. Poznałam taką, co przed tygodniem jeszcze odezwała się do mnie z największem lekceważeniem i odrazą o pewnym człowieku, a wczoraj przyjęła go. Teraz utrzymuje, że go kocha! Nie przypuszcza, że ktoś mógł zapamiętać jej słowa — biedaczka!
Podobne kwestye i spostrzeżenia dostarczały narzeczonym wątku do wieczornych pogawędek, w których nieraz przyjmowała udział i pani Olaska. Stawała ona jednak prawie zawsze po stronie potępionych. Na niej Warszawa i jej życie nie wywierały bynajmniej wrażenia ujemnego; przeciwnie, towarzystwo i rozrywki pociągały ją; miała za złe córce, że ta, usuwając się sama od ludzi, pozbawiała i ją przyjemności bywania w świecie.
— Ona taka nie była nigdy! — skarżyła się Olaska — w Kołatynie nieraz dokazywała jak chłopiec i śmiała się od rana do wieczora. Dziwnie się zmieniła ta dziewczyna. To pański wpływ! Pan wywołałeś w niej tę metamorfozę.
W ten sposób upłynęła długa, smutna, zimna, ponura zima. Narzeczeni widywali się prawie codzień. Przez cały ten czas pan Stanisław gryzł się bezowocnemi usiłowaniami zbliżenia sobie szczęścia, które nań oczekiwało. [ 278 ]
Pewnego wieczoru przyszedł jak zwykle, lecz szczególnym trafem nie zastał Ludmiły w domu. Olaska nie pozwoliła mu odejść; usiadła z nim przy stole z robótką.
W zachowaniu się jej było coś, co stropiło Chojowskiego. Przeczuł instynktownie, że matka Ludmiły pragnęła z nim pomówić w kwestyi, której on sam z konieczności unikał dotąd i rzeczywiście, nieomylił się.
— Mam do pana prośbę — zaczęła.
— Ależ pani! — rzekł pomieszany — zrobię z największą chęcią wszystko.
— Mąż mój nie ma czasu i dlatego zwracamy się do pana. Idzie o sprzedanie czterech obrazów, które podobno posiadają wysoką wartość artystyczną. Wiszą na ścianach! Niech się pan przypatrzy dobrze. Za ten portret dawano nam przed paru laty tysiąc rubli, ta główka wyszła z pod pędzla Bacciarellego. W Warszawie możnaby znaleźć na nie kupca, który oceniłby je należycie, ale trzeba go wyszukać, słowem zająć się tą sprawą. Mąż niema kiedy, więc może pan, jako znający lepiej stosunki tutejsze; leży to nawet trochę w interesie was obojga — bo mąż mój przeznaczył z góry te pieniądze dla Ludmiły. Rozumiemy doskonale, że w pańskich warunkach trudno podjąć tak ważny krok, jak małżeństwo, więc pomoc materyalna, chociażby skromna, przyda się wam, nieprawdaż?
Pan Stanisław, słuchając tych słów, mienił się na twarzy. Co za upokorzenie! Ale zasłużył na nie! Po cóż wahał się tak długo? Chciał protestować, ale pani Olaska zamknęła mu usta. [ 279 ]
— Niech pan nie uważa tego za posag! — rzekła. — Ludmiła dostanie wszystko, co posiadamy, ale dopiero po śmierci ojca; jest to więc podarunek ślubny. Najlepiej weź pan te obrazy i zrób z nimi, co ci się uda. Wszak to będzie najładniej! Nie powinno to pana żenować! Co znowu! Przecież nie można odkładać zbyt długo ślubu. Mąż niepokoi się o Ludę — może zmiana taka wróci jej równowagę, uleczy ją z tej melancholii.
Chojowski wzbraniał się. Podawał tysiączne argumenty, że to zbyteczna zupełnie rzecz, że potrafi się obyć bez podarunku, że ma nadzieję o własnych siłach doprowadzić do skutku swoje największe pragnienia, uciekł się nawet do niewinnego kłamstwa, byle ratować swój zagrożony, jak sądził, honor. Pochwycił czapkę i pobiegł do domu, zgnębiony, zawstydzony; w łóżku płakał z upokorzenia.
Nazajutrz przyniesiono mu owe fatalne obrazy ze słodkim, szczerym bilecikiem od Ludmiły:
„Przyjmij to od tej, która cię kocha — pisała panna Olaska — ojciec podarował mi obrazy, a ja Tobie. Pragnę, żeby one przyśpieszyły nasze wspólne szczęście, jeżeli i ty pragniesz tego samego, zrobisz to, o co cię proszę. Śpiesz się, zaklinam cię, a nadewszystko, nie miej do mnie żalu; to ja bowiem podałam ów wspaniały pomysł ojcu! Od ciebie teraz zależy wszystko! Pamiętaj!“
Ucałował ze łzami ten liścik i obrazy zatrzymał.
Posłuszny życzeniom narzeczonej, młodzieniec zakrzątnął się około sprzedaży powierzonych mu dzieł sztuki. Udał się do znawców [ 280 ]i z radością dowiedział się od nich, że obrazy rzeczywiście posiadały wartość wysoką. To go zachęciło; powoli i nie śpiesząc się, czynił starania, które uwieńczył nadspodziewanie dobry skutek. Jeden z arystokratów, wielbiciel Bacciarellego, posiadacz zasobnej galeryi, kupił główkę i obrazek Smuglewicza, płacąc lepiej, aniżeli pan Stanisław spodziewał się. Pozostał jeszcze portret jednej z Olaskich, młodej, dwudziesto paroletniej kobiety, o delikatnych, niezmiernie uduchowionych, owianych jakimś niesłychanym czarem, rysach. Chojowski przyglądając się tej dawno spopielonej postaci, odnajdywał w niej coraz więcej podobieństwa do Ludmiły, te modre, głębokie, rozjaśnione jakimś wewnętrznym odblaskiem oczy, patrzyły nań tak samo, jak młodej dziewczyny czasami, kiedy radosne uczucie je rozświetlało; ten zgrabny nosek, zakończony różowemi, śmiało zarysowanemi nozdrzami; te cokolwiek rozchylone usta, z zastygłemi jakby na nich słowami gorącej miłości, te drobne, bogato rzeźbione, harmonizujące z całą głową uszy, stworzone do chwytania pieszczonych dźwięków, wreszcie niektóre szczegóły w budowie twarzy, rywalizującej czystością linii z Magdaleną Carla Dolciego, wszystko to było wizerunkiem Ludmiły, zmąconym zlekka pierwiastkiem obcym, surowszym, bardziej męskim może, ale podnoszącym jeszcze wyżej harmonię, która tkwiła w tej głowie, namalowanej z pietyzmem, a wykończonej ledwie dającemi się spostrzegać, lekkiemi a jednak pewnemi pociągnięciami pędzla.
Młodzieńcowi żal było rozstawać się z tem arcydziełem, powiesił je sobie na ścianie, w swoim pokoiku kawalerskim i wpatrywał się w nie codziennie z upodobaniem. Teraz zaczynał lepiej rozumieć [ 281 ]samą Ludmiłę, która obok swego czaru łagodnego, nawskroś kobiecego, miała w sobie coś energicznego zarazem, wolę, rozwiniętą na wzór męskiej i tę wykończoność charakteru, stanowiącą taki piękny kontrast z jej niemal jeszcze dziecinną twarzyczką.
— Los mi dał klejnot czystej wody. i nieocenionej wartości — myślał sobie o narzeczonej z dumą.
Bez starań niemal z jego strony, zjawił się amator na ten portret. Chojowski łudząc się nadzieją zatrzymania go dla siebie, położył bardzo wysoką cenę. Sądził, że odstraszy ona nabywcę, ale nie! Zapłacono mu, ile żądał.
I pan Stanisław w kilka tygodni zaniósł narzeczonej wcale znaczną sumkę, osiągniętą za obrazy.
— No, no, tęgi kupiec z pana! — mówiła Olaska, ucieszona. Potrafisz pan sprzedawać. To duże pieniądze, jak dla was. Przy takich zdolnościach mógłby pan na własną rękę coś rozpocząć w Warszawie, jaki sklep założyć, albo kantor otworzyć.
Chojowski czuł się dumnym, lecz projekty przyszłej teściowej nie uśmiechały mu się wcale. Ludmiła także nie skłaniała się ku nim.
Pewnego wieczoru siedzieli sami w „sali," jak szumnie nazywała pani Bronisława wązką landarę, i wsłuchiwali się w milknące odgłosy fabryczne. Długi wąż robotników wił się ludzkiemi pierścieniami po czarnem, zaśmieconem podwórzu i uciekał za bramę na ciemną ulicę; wypuszczona z kotła para szumiała złośliwie, wydobywając się na [ 282 ]wolność dużemi kłębami, które w mroźnem powietrzu przybierały postaci jakichś widm, rozpierzchających się w pomroce na wszystkie strony; ciężka, przesycona ostremi wyziewami atmosfera, ugniatała piersi; w nikłych promieniach latarni okopcone mury wyglądały tajemniczo, ponuro, jak wnętrze olbrzymiej pieczary.
— Jak tu brzydko! brr! — wstrząsnęła się Ludmiła, odwracając oczy od okna. — Nie wiem, czy tylko mnie się tak zdaje, czy i pan doznaje tego samego wrażenia. W tem wszystkiem tkwi coś nieznośnego dla mnie, czego nienawidzę z całej duszy... Niema tu rzeczy, któraby nie budziła we mnie wstrętu, nawet ludzi nie lubię...
— Tak, człowiek oszpeci wszystko, czegokolwiek się dotknie! — szepnął w zamyśleniu Chojowski, — niszczy piękno, a stwarza brzydotę, starając się rozgrzeszyć z tego wandalizmu — sztuką. Tak...
— Niech mi pan odpowie na jedno pytanie! — rzekła po chwili milczenia Ludmiła; — ale proszę pamiętać, że na tej odpowiedzi zależy mi wiele, nawet bardzo wiele, a więc musi być ona wyjątkowo szczerą.
— Przepraszam pana — dodała, zauważywszy wyrzut w spojrzeniu narzeczonego.
— Nie gniewam się! — odparł, ujmując jej rękę.
— Mówmy poważnie! — rzekła, usuwając się łagodnie. — Nie zasłużyłam nawet na miłość twoją, panie Stanisławie, i nieraz zastanawiam się, co też pan o mnie myśli, widząc, jakie życie prowadzę. Ojciec pracuje ciężko od rana do nocy prawie, pan także, a ja siedzę [ 283 ]tutaj z założonemi rękami, bo w domu nie wiele mam do roboty. Obiecywałam sobie, że się nauczę czegoś pożytecznego i ulżę chociaż trochę rodzicom i nic! Wyrzucam sobie lenistwo, wstydzę się go, niech mi pan wierzy, ale nie mogę, nie mogę! Coś mi ręce wiąże, mój zapał wystudził się, czuję, że mnie ogarnia apatya coraz straszniejsza, z której w żaden sposób otrząsnąć się nie potrafię. Zastanawiałam się, gdzie się podziała moja energia — ale dopiero teraz przejrzałam. Ja nie chcę, nie umiem żyć tutaj, w tej Warszawie, panie Stanisławie! to nie dla mnie świat! Te mury przejmują chłodem moją duszę, paraliżują mi wolę; boję się ludzi, boję się wszystkiego, a nie kocham nic! najpiękniejsze rzeczy są tu dla mnie wstrętne, potrzebuję wsi — nieba sklepionego, całego, a nie jego szmatów pomiędzy blaszanemi dachami; potrzebuję powietrza, zieloności, przestrzeni wolnej — tak jak w Kołatynie. Pan mnie rozumie? nieprawdaż, bo i pan tęskni za tem samem — wreszcie po co się dręczyć, po co sobie życie zatruwać powoli?
— Te mury, których pani tak nienawidzi, są podobne do kleszczy — rzekł Chojowski — nie wypuszczają łatwo tego, co raz chwyciły.
— Ażeby się wyrwać z nich gwałtem, kawał ciała trzeba w nich zostawić.
— I co potem?
— Co — mówiła, podnosząc się żywo — co? Zrobić tak, jak robią miliony! pracować, chociażby w koszuli zgrzebnej, chociażby o kawałku chleba suchego, jak chłop i wyzbyć się wszystkiego. O ja bym [ 284 ]to potrafiła, ja się nie obawiam takiej pracy, bo ją znam! Nie wierzysz? O, masz! Ileż to razy w Kołatynie sama w ogrodzie podlewałam i opielałam grządki, ile razy na drabince z nożycami stałam, ile drzewek naszczepiłam! Nie mieliśmy przecie, oprócz parobków, nikogo! Ale ja wiem, że to mrzonki, śmieszne mrzonki! Przecież pan by nie porzucił swojego zawodu! Nie po to się kończy akademię zagranicą, żeby później ogrodnikiem zostać! Tęsknota za Kołatynem takie nierozsądne myśli podsuwa mi do głowy. Tylko nie szydzić ze mnie!
— Szydzić? — powtórzył Chojowski. — O nie! Daj rękę, Ludmiło! O tak, a teraz podsuń czoło, jak wtedy w wagonie! Całuję na niem te nierozsądne myśli, pieszczę je! Słyszysz? pieszczę, jak najdroższe dziecko naszych dusz!
— Najdroższe? — powtórzyła.
— Tak, jestem gotów, Ludmiło, zrzucić te kajdany, które ty nazywasz moim zawodem i iść z tobą. Czy tylko ta droga, na którą mnie prowadzisz, nie zaciężka na twoje siły?
— Czyż nie jestem młodą i zdrową? — spytała, rumieniąc się z radości. — A może ty żartujesz, panie Stanisławie? Może nie zgodzisz się na takie życie w samotni i w pracy? Powiedz otwarcie. Nie ty za mną, ale ja za tobą iść powinnam, dokąd zechcesz.
— Nic mnie tu nie trzyma, nic nie wiąże — szeptał Chojowski smutny. — O tak zwaną karyerę nie dbam, a zresztą i takbym jej nie doczekał, bo ona od takich jak ja odwraca się zawsze. Czuję tylko [ 285 ]zmęczenie i niesmak czasami. Sam marzyłem o podobnem życiu na łonie przyrody. Była chwila jeszcze tam w Kołatynie, żem postanowił tak właśnie uczynić. Pytałem nawet chłopów, czyby nie odprzedali kawałka ziemi; w ostateczności gajowym bym nawet został... Tak, gajowym — powtórzył, widząc uśmiech niedowierzania na jej twarzy. — Czyż to nie wszystko jedno, byle oddychać świeżem, balsamicznem powietrzem lasu, byle pławić wzrok w zieleni... i w niebiosach przepaścistych.
— Nie mówiłeś mi o tem.
— Bo wielkie szczęście zawsze gasi mniejsze! — odparł, całując jej ręce. — Więc postanowione? — dodał, żartobliwie, patrząc jej w oczy. — Kiedy pani rozkaże?
— Jabym stąd uciekła w jednej chwili! — zawołała. — Będziemy się rozglądali, może znajdziemy coś odpowiedniego dla nas; przecież mamy pieniądze, wystarczy na zakupienie niewielkiego ogrodu z domem z kawałkiem roli. Tylko jak najdalej od Warszawy, gdzieś w głuchym zakątku! dobrze?
Rozmowę tę przerwał Olaski, wracający z fabryki. Kiedy mu córka opowiedziała o swoich projektach, z początku protestował.
— Cóżto, kolonistami, czy Robinsonami chcecie zostać? — mówił, śmiejąc się. — Tobie, Ludo, zawsze w głowie co nowego świta. I myślisz, że on — wskazał na Chojowskiego — wytrzyma z tobą na pustkowiu? A zresztą, czy dacie sobie radę? Przecież z ogrodu samego trudno wyżyć. On się nie zna na gospodarstwie, stracicie tę parę tysięcy i tyle! [ 286 ]
— O, nie zginiemy, ojczulku, zaręczam ci — zawołała z zapałem —wyszukaj nam tylko co dobrego i niedrogiego; obiecujesz?
Rzuciła mu się na szyję i jęła go obsypywać pocałunkami.
— Ha, jak sobie chcesz! ale pamiętaj, żebyś później do nikogo pretensyi nie miała! — rzekł wreszcie Olaski, ulegając.
Daleko trudniejsza sprawa była z matką. Pani Bronisława oburzyła się nie na żarty! Przytaczała rozmaite argumenty, byle odwieść córkę od nierozsądnego, ekscentrycznego, jak się wyrażała, zamiaru.
— Niechno minie tydzień albo dwa, a wywietrzeje jej to z głowy napewno — mówiła do Chojowskiego — zobaczy pan.
Mijały jednak tygodnie a Luda trwała przy swojem. Na jej prośby Olaski musiał czytać ogłoszenia w pismach i jeździć na oględziny rozmaitych posiadłości. Długo nie trafiało się nic odpowiedniego, dopiero na początku kwietnia stary szlachcic przywiózł pożądaną wiadomość.
— W Radomskiem, niedaleko Wisły, w lesistej okolicy, jakiś obywatel wykolejony tak jak my sami, sprzedał majątek chłopom i pozostawił sobie dwór z ogrodem — rzekł. — Ale bieda go stamtąd goni do miasta, i pozbył by się ciężaru niepotrzebnego. Dom nie duży, ale porządny jeszcze, sad niczego, ogrodzony nawet, przytem łączki ze dwie morgi, akurat dla jednej krowy albo konia. Jaki fachowiec nie stracił by na tem, bo owoce można wodą do Warszawy wysyłać od biedy. Grunt ujdzie. Tylko że cokolwiek za drogie na waszą kieszeń. Chyba żebyście długi wzięli na siebie; hipoteka oddzielna; [ 287 ]Towarzystwo dało coś dwa tysiące... Ale z czego wy raty płacić będziecie? Przytem dom pusty, graty jakieś trzeba przecie sprowadzić.
— O to najmniejsza — zawołała uradowana Ludmiła. — Weź mnie tam ojcze, niech i ja zobaczę — prosiła.
Pojechała i wróciła zachwycona.
— O takim właśnie zakątku marzyłam sobie — mówiła, opisawszy narzeczonemu dworek. — Odrazu mi się podobało! Właściciel przyjedzie jutro do Warszawy i kupimy... jeżeli nie cofasz się.
Ale pan Stanisław sam wyglądał jak wybawienia chwili, kiedy zapowiedziane przenosiny nastąpią. Olaski nabył te szczątki na warunkach bardzo dogodnych i Chojowski niezwłocznie zaczął zrywać słabe nici, łączące go z miastem.
Najbardziej może ze wszystkich zadziwił się Malecki, kiedy mu młodzieniec wymówił miejsce buchaltera.
— Zmieniasz pan zawód? Ależ to zakrawa na szaleństwo! Zmarnujesz pan wykształcenie, które kosztowało pana tyle pracy i pochłonęło zapewne niemałe pieniądze. Wyrządzasz pan także krzywdę społeczeństwu, pozbawiając go uzdolnionego specyalisty. Za kilka lat mógłbyś pan zostać prokurentem, jeżeli nie u mnie to gdzieindziej... Ludzi takich oceniają, zwłaszcza sumiennych i uczciwych. Namyśl się pan jeszcze. Postąpię panu na sto rubli odrazu. Widzi pan, robię co mogę. Ogrodnikiem ani gospodarzem na roli nigdy pan nie będziesz. To utopia! [ 288 ]
Perspektywy te nie zdołały jednak zachwiać panem Stanisławem. Żegnał się z Warszawą bez żalu, wiedział, że nikomu krzywdy nie czyni, a najmniej zapewne temu społeczeństwu, w imieniu którego przemawiał fabrykant.
— Niech te falangi Zdobywskich, Przemyskich, Maleckich wlewają nowe soki w to apatyczne, zniedołężniałe społeczeństwo, niech je odbudowują podług swoich planów, ale bez niego. On nie przyłoży ręki do tego dzieła, nie dotknie najmniejszym palcem tych dobrodziejstw, jakie kraj oczekują. Wróci tam, dokąd go ciągnie krew, gdzie nań tęsknota woła wielkim, serdecznym głosem. Niech się dzieje co chce!
Pan Stanisław pojechał do Olszówki, zrzucił surdut i kapelusz, przywdział kurtkę i czapkę; zapomniał o swojem niedawnem stanowisku inteligentnego najmity i zamienił się w człowieka przeszłości, jak sam siebie nazwał, i pracował przez cały miesiąc, jak chłop, przygotowując swój zakątek na przyjęcie Ludmiły.
Niebawem też przeobraził nową posiadłość w maleńki raj, do którego pilno mu było wprowadzić ukochaną.
Wielki ten dzień odrodzenia dla Chojowskiego nadszedł wreszcie.
O dziesiątej rano, w ustronnej kaplicy, w obecności szczupłego kółka znajomych, oddano mu Ludmiłę na zawsze.
Pani Olaska wylewała podczas tego cichego obrządku łzy rozpaczy; patrzyła na córkę, jak na osobę, zstępującą w całej krasie, w pełni sił, w gloryi życia do ciemnego grobu, wykopanego własnemi [ 289 ]rękami. Bo czyż to zamknięcie się w odludnym kącie, w tak nędznych warunkach, to wyrzeczenie się wszystkiego, nie równało się śmierci, a przynajmniej wstąpienia w mury klasztorne? czy ten ślepy upór dziecinnego serca mógł mu przynieść szczęście? Nigdy!
Matka żegnała więc córkę z milczącym wyrzutem, z urazą, tkwiącą głęboko.
— Ty wrócisz wkrótce, szalona dziewczyno! — mówiła, całując ją po raz ostatni w wagonie. Młodość ma swoje prawa, których sama nie może deptać bezkarnie!
— Olaski był smutny, ale nie czuł żalu do córki: rozumiał ją, a nawet w cichości zazdrościł. Jego ukochane, ożywcze, jedyne światło — Ludmiła, oddalała się ogarniała go ciemność, próżnia, której lękał się bardziej jeszcze, aniżeli tego nowego życia, naginającego mu sztywny kark pod nieznane jarzmo, prowadzącego go na cierniste, nie dotykane jeszcze stopą drogi. I w jego oku zabłysnęła łza, ale nie było w niej goryczy — jeno pogodny, pełen rezygnacyi smutek.
— Nie zapomnisz o starym ojcu? — pytał, gładząc jej promienne włosy. — Jeżeli zawiedziesz się, jeżeli to oczekiwane szczęście minie cię, jeżeli nie podołasz, wracaj w te ramiona córeczko! — zawsze one dla ciebie otwarte!
— Szczęśliwą już jestem, a podołam! — odpowiedziała.
Miała tyle słodkości w oczach, tyle jasności na gładkiem czole, każde jej słowo tchnęło taką ufnością, że niepokój starego szlachcica pierzchał, jak mgła przed promieniami witającego słońca. [ 290 ]
Teraz znalazłszy się sam na sam z Ludmiłą, Chojowski uczuł, jak wielki przełom uczynił się w jego szarem, smutnem życiu; to środowisko, w którem wyrósł, lecz w którem był ciągle obcym, ci ludzie tak blisko z nim związani a przecie tak dalecy jego sercu, ta duszna, pozbawiona wszelkich fermentów atmosfera — wszystko to pozostawało po za dymną oponą w obłokach kurzawy i malało z każdą chwilą. Młodzieniec wywoził stamtąd całą swoją duszę, odrywał się bez bólu, jak dojrzały owoc od macierzystej gałęzi, idąc na spotkanie swych snów, pragnień i marzeń, co nagle przyoblekły się w ciało i wiodą go z sobą. Spoglądał więc na ukochaną, jak na anioła, wyprowadzającego jego, potępieńca, z czyścowego ognia w bezkresowe niebiańskie przestwory, gdzie spokój, wolność i miłość wyciągały doń objęcia. I nie mogąc zapanować nad wzruszeniem pochwycił gwałtownie jej ręce i przyciskał je mocno — mocno do drżących warg, całował sukienkę...
— Dzięki, dzięki ci, ty moja Aryadno! — szeptał.
A Ludmiła, nie pytając nawet dlaczego ją tak nazwał, pieściła w milczeniu jego rozszczęśliwioną twarz, zanurzała palce w jego miękkie, ciemne włosy i wpatrywała się swemi źrenicami czystemi w załzawione jego oczy.
Godziny mijały im w tem słodkiem upojeniu; wysiadali z wagonu zdziwieni, że tak prędko dojechali. Za chwilę siedzieli już na prostej, ale nowiutkiej bryczce, zaprzężonej w żywego młodego kasztanka. Powoził dwudziestoparoletni parobczak, z konopiastą czupryną, pokrytą [ 291 ]zawadyacko zbakierowaną rogatywką. Od czasu do czasu odwracał się i pokazywał białe zęby w szczerym uśmiechu, rad.
— Cóż tam, Grzegorzu? — zagadnął go pan Stanisław — wszystko w porządku?
— W porządku — odparł przeciągle, — a jakżeby proszę łaski pana, czekają od wczoraj.
Rad był, że jemu przypadła zaszczytna rola wprowadzenia do gniazdka młodej pani i wesoło trzaskał z bicza, albo obcinał nim główki przydrożnym kwiatkom, które patrzyły swemi barwnemi, zadumanemi oczkami na przybyszów.
Słońce, biegnące po za pniami rzedniejącego lasu, rzucało przelotne błyskawice na poważną twarzyczkę Ludmiły, jakaś kukułka, lecąc za bryczką od drzewa do drzewa, witała młodą parę hukaniem, rozlegającem się daleko. W powietrzu leżała jakaś odświętność, jakiś uśmiech przyrody, który przenikał serce, wnikał do najgłębszych zakątków duszy i rozweselał ją.
Nie mówili do siebie, trzymali się tylko za ręce, jak dzieci, biegnące na łąkę razem zbierać kwiaty.
— Już! — zawołał pan Stanisław, wyciągając rękę z zachwytem w kierunku grupy drzew szarych, rysującej się jak wyspa na oceanie błękitu.
Wnet bryczka zatrzymała się przed szlacheckim dworkiem, spoglądającym na przybyszów wesoło, lśniącemi w słońcu oknami, [ 292 ]uwieńczonym koroną olbrzymiego wiązu. Za niskim parkanem, obok, falowało morze zieleni we wszystkich odcieniach wiosennych, rzędami stały zadumane grusze i jabłonie, noszące już drobne zawiązki owocu... Oko gubiło się w labiryncie prostych, krzyżujących się, obsadzonych krzakami agrestu i porzeczek alei, iskrzyły się całem bogactwem barw rabaty kwiatów, pławiących kielichy w powodzi światła gorącego i krzeszącego życie nowe.
Pusto tu było, ale ze wszystkich zakątków wiał niczem niezamącony spokój, wlewający w serce słodycz iście niebiańską.
Na tradycyjnym ganku, tonącym w kaskadach dzikiego wina, ukazała się krępa dziewczyna, bosa, w krasnej chusteczce na głowie, w jaskrawej zapasce, chwilę stała z otwartemi ustami, przysłaniając dłonią oczy, poczem podbiegła do bryczki i schyliła się do nóg wysiadającej Ludmile.
— To nasza służąca, kucharka, pokojówka i gospodyni w jednej osobie — rzekł Chojowski, umiechając się. — No, jakże się masz, Baśka?
Weszli do pokojów prawie pustych, pan Stanisław pokazywał żonie rezultaty swoich zabiegów całomiesięcznych.
— Oto moja zimowa pracownia — mówił z dumą, prowadząc ją do obszernej izby, gdzie stała niewielka biblioteka w prostej, białej szafie. — Nie wiesz zapewne, że oprócz ciebie mam kochankę, której pozostałem wierny aż dotąd, chociaż życie odrywało mnie od niej z szyderstwem. Czy pragniesz ją poznać? Nazywa się „ekonomia polityczna.“ Ale przypuszczam, że moja pani nie będzie zazdrosna — [ 293 ]dodał żartobliwie, całując żonę w same usta — nieprawdaż? Chociaż zamierzam poświęcać jej chwile skradzione swojej Ludzie, uprzedzam.
— Kochaj ją, jak tylko zechcesz, — odparła z niebiańskim uśmiechem. Ona ci da to, czego nie spodziewasz się odemnie, będzie czuwała, żeby twoja głowa rozwijała się dalej, żeby twoje zdolności i nauka nie zmarnowały się. Biorę na wyłączną własność samo serce.
— Dawno masz je u siebie w niewoli.
Chodzili tak długo po tym domu, gdzie zamierzali spędzić kwiat życia. Chojowski śledził z trwogą tajemną wrażenia malujące się na twarzy Ludmiły, jakby pragnął odgadnąć z nich tajemniczo otwierającą się przed nimi przyszłość.
Czy ta młoda dziewczyna potrafi wcielić swoje ideały? Czy nie przecenia sił, czy te pragnienia, które ją popchnęły w zakątek wiejski, zdala od życia i jego wzruszeń, nie zagasną niebawem, jak świetne fajerwerki i nie pozostawią po sobie ciemności?
Czy ten ciasny widnokrąg wystarczy duszy, rwącej się w świetlane krainy doskonałości? Czy on sam wreszcie podoła wziętym na barki obowiązkom? Czy to otoczenie, do którego rwie mu się dziś cała jego wewnętrzna istota, nie zacięży na nim w końcu jak grobowy kamień?
Pytał o to wszystko jej oczu głębokich, bo w nich krystalizowała się z niedostrzegalnych pierwiastków ta przyszłość niezbadana.
Widział, że braki w dworku nie raziły jej, śmiała się wesoło, snując plany. Oh, zna się doskonale na gospodarstwie i potrafiłaby [ 294 ]sobie dać radę z daleko większem, aniżeli to. Nie potrzebuje dla siebie nic; będą pracowali oboje od rana do nocy, ona w ogrodzie i koło domu; on w lecie pomoże jej trochę, w zimie zaś weźmie się do swoich ulubionych studyów — zostanie uczonym i sława jego wybiegnie daleko po za ten zakątek!
— Zobaczysz, wytrwam przy twoim boku! — mówiła z zapałem, siadając w jego fotelu przed biurkiem, będę ci nawet przepisywała co każesz, znajdę czas na wszystko!
— Chodźmy obejrzeć nasze małe królestwo, — rzekł Stanisław, pociągając ją do ogrodu. — Bawiłem tu zaledwie miesiąc, ale przywiązałem się już do niektórych rzeczy. Lubię ten wiąz, który widać z daleka, ten ganek, na którym spędzimy tyle chwil błogich, kocham ten dworek taki skromny, a taki przytulny, bo wiem, że czeka mnie w nim rój wrażeń rozkosznych...
Trzymając się wpół, kroczyli wolno i zatrzymywali się przed każdem drzewem, przed każdym krzaczkiem. Czuli, jak cały sad wibrował niedostrzegalnem dla grubych zmysłów urodzonego mieszczucha życiem młodem i owocnem. Wiosenne listki drżały w pocałunkach słońca, chylącego się w krwawej wspaniałej gloryi w objęcia oczekujących na nie chmur, błogosławiącego zasypiającą ziemię, długiemi jak wycięgnięte ręce promieniami, które przenikały wszędzie, w kielichy otwarte kwiatów, w tajemnicze łona krzewów, płaczących rosą, w gniazdka ptasie, skąd dochodziły ciche, melodyjne głosy utulonych pod macierzyńskiemi skrzydłami piskląt; wszędy słychać było jakieś radosne, tkliwe, obiecujące szepty, powietrze nasycało się [ 295 ]nieokreślonemi woniami, zamieniając się w morze balsamów. Wdychali je Szeroko roztwartemi ustami oboje, goniąc spojrzeniami uciekający dzień ich odrodzenia. Nagle Ludmiła zatrzymała się na skraju ogrodu i wskazała swemu towarzyszowi tonący w różowej sukience krzak.
— Patrz! — zawołała radośnie — nasze ciernie zakwitnęły!
Podbiegła do kolczastej rośliny i namiętnie, nie bacząc, iż kaleczy sobie palce, zrywała jednę gałązkę po drugiej. Potem usiadła przy mężu i zaczęła wić z tych kwiatów koronę, wielką, wspaniałą.
— Nachyl się — mówiła szeptem — nachyl czoło, niech ci je uwieńczę. Widzisz, zakwitły te martwe napozór gałązki, nowe wstąpiło w nie życie! Nie bój się, nie wycisną ci teraz ani kropelki krwi, bo krążą w nich soki świeże, wiosenne. O, jak ci pięknie w takim stroju, wydajesz mi się innym, lepszym, szlachetniejszym, bardziej moim! Daj usta!
Poddał pokornie swą zmęczoną głowę i patrzył poważnie, ze łzą szczęścia w oku, na słońce tonące w krwawych, gorejących objęciach nieba. Jutro wstanie dla niego dzień nowy, błogosławiony, brzemienny lepszą, promienniejszą przyszłością.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |