Wygnańcy/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wygnańcy |
Data wydania | 1906 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Drukarz | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bije godzina siódma; pan Bolesław, nie mogąc dłużej doleżeć, zaczyna się ubierać, przechadzając się wolnemi krokami po pokoju. Zwykle oczekuje do dziesiątej na śniadanie, bo Kaziulka podnosi się dość późno, dziś jednak wyjątkowo słyszy szelest w sypialni żony. Po chwili drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich biała postać niewieścia.
— Czy to ty, Kaziu?
— Wstałaś już?
— Jakoś dziś spać nie mogłam — mówi pani Kazimiera, zbliżając się, żeby podać mężowi ręce do ucałowania. — Od szóstej nie zmrużyłam oka.
— Może Kaziulka chora? — pyta pan Bolesław, przyglądając się troskliwie żonie.
— Nie, zdrowa jestem, tylko te kłopoty spędzają mi sen z powiek. Muszę koniecznie rozmówić się z tobą. Dziś akurat, pięć miesięcy mija, jak przyjechałeś. ucieszyłam się, widząc cię, bo byłam pewną, że los nasz poprawi się, skoro się znajdziemy wszyscy razem. Twoja energia dodawała mi odwagi, nie wątpiłam ani na chwilę, że niebawem uda ci się powetować stratę, poniesioną wskutek, powiem ci teraz prawdę, trochę lekkomyślnej sprzedaży sklepu. Ale obecnie widzisz, że moje słowa sprawdziły się co do joty. W Warszawie nie tak łatwo dać sobie radę człowiekowi, który przyjechał z pustkowia, a niema żadnego fachu. Sam chyba wyrzekłeś się myśli zakładania [ 260 ]piekarni czy sklepu tutaj, nie? Inne interesy także ci nie dopisały. Więc co się z nami stanie? Myślę bezustanku nad tem i głowa mi pęka. Komorne drogie, życie teraz, odkąd jesteś, kosztuje znacznie więcej, potrzeba ci przecież ubrania, ja także nie mogę chodzić jak ostatnia żebraczka, Leon nic niema dotąd, i muszę mu dawać co miesiąc kilkadziesiąt rubli, a w dodatku kształcić się dalej nie może i długo nic nie będzie jeszcze zarabiał... Od samego twojego przyjazdu wydaliśmy, jak obliczyłam, dwa tysiące rubli przeszło. Zastanów się więc, Bolesiu, dokąd to prowadzi? Za parę lat przejemy te trochę pieniędzy i chyba głodem zaczniemy przymierać.
— Możebyśmy trochę skromniej żyli? — ośmielił się przerwać pan Bolesław.
— To znaczy nie jeść obiadu, nie sprawić sobie nic nowego, wyrzec się najmniejszej przyjemności, odmówić Leonowi pomocy i pozwolić mu długi robić, wynieść się do sutereny... Czy tak? Nie, mój Bolku, na to ja już jestem za stara, za zmęczona, taka zmiana warunków odbiłaby się na mojem zdrowiu. Tego ode mnie wymagać nie możesz. W swoim czasie przecie, kiedym miała dwadzieścia kilka lat, pomagałam ci chętnie, latałam za lekcyami, narażałam się na wszystko, ale dziś na siłach się już nie czuję. Musisz sobie koniecznie wyszukać jakie dobre miejsce, bo inaczej zginiemy wszyscy z kretesem. Przecież znasz trochę ludzi, a choćbyś i nie znał nikogo! Przecież inni prędzej czy później wypływają. Niechby ci dali nie wiele na początek. Rób zresztą jak uważasz, ale powtarzam ci, że tak dłużej w żaden sposób być nie może, bo z torbami chyba pójdziemy. [ 261 ]Na razie widziałam, że starałeś się, ale od pewnego czasu zaniedbałeś się jakoś, nigdzie nie pójdziesz, nikogo nie poprosisz, nawet z Januszem stosunków nie utrzymujesz. Nie robię ci bynajmniej wymówek, bo wiem, że i ciebie takie niezdecydowane położenie musi martwić, ale chcę podniecić trochę twoją energię. Zakręć się! przecie Warszawa duża, nie tu, to tam! Ale ty się zaraz obrażasz, Bolesiu!
— Bynajmniej, zdaje ci się! — wykrztusił z trudnością Komirowski — tylko że niesłusznie zarzucasz mi brak energii. Staram się...
— Jak ty się starasz! — wzruszyła ramionami pani Kazimiera. — To trzeba ludziom po piętach deptać; gdybym była mężczyzną, tobym ci pokazała.
Pan Bolesław wysłuchał słów żony ze skruchą i po śniadaniu rozpoczął wędrówkę po mieście. Tego dnia wstąpiła w niego jakaś energia, granicząca z rozpaczą. Prawie bez namysłu wchodził do większych biur, żądał widzenia się z dyrektorami i przedstawiał im swoje położenie, mówił, kim jest, skąd powraca, i prosił o jakiekolwiek miejsce, choćby najskromniejsze. Z początku jeszcze zdawało mu się, że będzie to droga najlepsza, że takiego jak on człowieka nie odważą się odepchnąć. Podniecony tą nadzieją, stawał się wymownym, odmalowywał gorącemi słowy, z całą jaskrawością przebytą nędzę, trudy, cierpienia, ale wnet przekonał się, że droga ta nie prowadzi bynajmniej do celu. Słuchano go, to prawda, ale pozatem nic. Pozbywano się go nawet prędzej, aniżeliby sobie życzył; ktoś ofiarował mu storublowy papierek, tytułem zapomogi bezzwrotnej i zdziwił się [ 262 ]bardzo, kiedy on z oburzeniem odrzucił datek, oświadczając, iż nie potrzebuje pieniędzy, ale pracy.
Powoli napięta sztucznie energia jego wyczerpała się, zabrakło mu odwagi mówić o sobie tym ludziom. Przybity do samej ziemi, znużony, wlókł się alejami ogrodu Saskiego, wreszcie usiadł ciężko na pierwszej lepszej ławce.
Był piękny, złoty dzień jesienny. Z bladego, rozbielonego nieba zlewały się na żółkniejące drzewa potoki dyskretnego, subtelnego światła, nie grzejącego już, ale orzeźwiającego, przyjemnego jak siostrzany pocałunek. Dookoła starego biedaka snuł się wielobarwny tłum, rozbrzmiewały śmiechy. Pary przechadzały się, gwarząc wesoło, albo siadały w półcieniu obnażających się powoli drzew, w powietrzu unosił się jakiś ulotny nastrój miłosny, nadmiar niewypalonych uniesień dogorywał w tych spojrzeniach, słówkach, rozdrabniał się na miliony spóźnionych westchnień i lekkich uderzeń serc, podniecane odblaskami wiosny zmysły igrały, jak motyle.
Pogrążony w tym tłumie, pan Bolesław dziwił się. Czy naprawdę tak im dobrze tutaj? Czy im wystarcza do szczęścia to blade słońce, ta więdnąca zieloność, te schnące liście, pomiatane zaledwie dostrzegalnemi powiewami wietrzyka? I w miarę tego jak wsłuchiwał się w gwar, w szczebiot, w westchnienia, jak badał te oblicza, pławiące się w zimnej światłości, gorycz napełniała jego duszę po same brzegi. Tuż przed nim przechodziła jakaś para, której w pierwszej chwili nie rozpoznał. On w błyszczącym cylindrze, w jasnem palcie, ładny, ale o cokolwiek banalnych rysach, blondyn, nucił pod nosem jakiegoś [ 263 ]walca i pomiędzy jednym a drugim taktem nachylał się, żeby spojrzeć figlarnie w oczy swojej towarzyszce, smagłej brunetce, o charakterystycznym, przygarbionym nieco nosie, ubranej wyzywająco może, ale z pewnym artystycznym zakrojem. Nagle młodzieniec nucący walca odwrócił głowę i spojrzenie jego spotkało się z gorzkim uśmiechem pana Bolesława.
— Aaa! to ojciec? — zawołał nieprzyjemnie zdziwiony.
I szepnąwszy coś swojej towarzyszce, w której Komirowski odrazu poznał egipcyankę, zbliżył się do ławki.
— Co tu ojciec porabia o tej porze? — pytał, siląc się na swobodę. — Na spacer ojciec wyszedł, co? Wcale ładną pogodę mamy dzisiaj, nieprawdaż? W każdym razie doskonale się złożyło, bo mam z ojcem do pomówienia w ważnej sprawie.
Uchylił cylindra na pożegnanie Anielce i usiadł przy ojcu.
— Skończyłem wczoraj swój posąg i wystawiłem go zaraz w Zachęcie. Widzi ojciec, że robię, jak mi ojciec radził staram się dać poznać tutaj, w tem miasteczku, które chce uchodzić za mały Paryż. Nie wiem, jaki sąd raczą wydać o mojem dziele. Zresztą, wszystko mi jedno ostatecznie, niewiele sobie zakładam na tem, chociaż, zdaje mi się, nie stworzyłem rzeczy drugorzędnej. O sprzedania niema mowy, naturalnie, bo któż u nas kupuje rzeźby? Chyba Mickiewicza w gipsie za trzy ruble. Pójdzie ojciec zobaczyć! Pragnąłbym tego bardzo!
— Pragnąłbyś? [ 264 ]
— Tak, bo by się ojciec przekonał, że nie próżnuję, a o to mi głównie idzie. Sprzedałem też wczoraj jakimś dziwnym trafem obrazek. Będzie się ojciec śmiał, jeżeli powiem, co mi za niego dali. Sto rubli! ha! ha! ha! Jakiś amator zrujnował się, według swojego pojęcia, a za parę lat sprzeda go za tysiąc. My, artyści polscy, jużeśmy się przyzwyczaili do wyzysku, nie czuję więc żadnej pretensyi do tego pana. Jeżeli wspominam o tem, to tylko, żeby ojca przekonać, że i na resztę swoich obrazów znalazłbym nabywców po cenach podobnych.
— No to sprzedaj. Z początku nikomu dużo nie płacą — rzekł Komirowski.
— Cóż to, może ojciec chce, żebym łyków za poły do pracowni ciągnął? — odparł kwaśno Leon. — Tego by jeszcze brakowało! Tym panom się zdaje, że łaskę malarzom robią, jeżeli im za wpół darmo obrazy zabierają. Nie, to nie dla takiego jak ja. Przyjdą oni sami do mnie, jak się dowiedzą, żem w salonie medal złoty dostał. I dlatego muszę zagranicę jechać, słyszy ojciec? „muszę!“ bo talentu marnować nie myślę; wyraźnie to ojcu powiadam.
— Przecież ci nie przeszkadzam.
— Jakto mi ojciec nie przeszkadza?! — mówił coraz bardziej rozdrażniony Leon, — czy o żebranym chlebie mam iść do Włoch?! Ojciec mi stale na drodze do karyery stawał!
— Ja?! — wykrzyknął boleśnie dotknięty Komirowski. — I ty to mówisz? [ 265 ]
— Rozumie się, gdyby nie nędza, na jaką byliśmy skazani oboje z matką, skończyłbym chociaż prawo i zostałbym adwokatem. Ale trudno się uczyć, jeżeli brak na najpierwsze potrzeby. No, darowałbym jeszcze ojcu uniwersytet, żeby mi ojciec nie zagrodził tej jedynej ścieżki, jaka mi pozostała.
— Leonie!
— Doskonale zdaje sobie sprawę, z tego co mówię! — ciągnął dalej Leon. A może mam ojcu podziękować, że mi ojciec pozwala wspaniałomyślnie zajmować się malarstwem, że mnie nie oddał gdzie do terminu, do szewca naprzykład?
— Więc czego chcesz? Powiedz krótko! — wybełkotał pan Bolesław, blednąc.
— Jakto, ojciec nie wie? Chcę, żeby mi ojciec ułatwił dalsze studya zagranicą. Chyba mam prawo prosić ojca o to, kiedy mi ojciec zwichnął karyerę?! Nie potrzebnie się ojciec gniewa. Przecież to jasne! Gdyby ojciec nie był wyjechał i nie pozostawił nas na łasce Opatrzności, nie marnowałbym tak życia i zdolności, jak je marnuję dotąd. Któż więc właściwie winien? Chyba ten, co w pogoni za fantasmagoryami zapomniał o najbliższych obowiązkach, a nie ofiara jego uniesień.
— Dość, dość! — błagał Komirowski, daremnie usiłując zatamować łzę, staczającą mu się po policzkach. Ile ci potrzeba?
— Po cóż ojciec bierze to tak dalece do serca? — rzekł zmieszany Leon. Jeżeli ojciec nie może, nie nalegam, dam sobie jakoś radę. [ 266 ]
— Ile? — powtarzał pan Bolesław. — Przecież to twoje pieniądze, Leonie, nie krępuj się! jeżeli nie dawałem ci, to dlatego, że chciałem jeszcze pracować, ale teraz... Tu jest książeczka czekowa... pieniądze złożyłem w banku na rachunku bieżącym, dam ci zaraz... Poczekaj... trzeba podpisać, sam sobie podniesiesz. Pójdźmy do cukierni, tam znajdziemy pióro.
Zerwał się gorączkowo i biegł naprzód, za nim podążał ździwiony, ale i dotknięty nieco tą nagłą zmianą sytuacyi, syn. Na werendzie cukierni Komirowski wyjął książeczkę i wydarłszy jeden blankiet, umoczył pióro.
— Ile? — zagadnął pewnym, stanowczym głosem, w którym już przestała dźwięczeć gorycz.
— Gdybym był wiedział... — bąkał Leon, gryząc gałkę od laski. — Ale przecież to nie stracony kapitał, wróci się niebawem, napewno się wróci! za parę lat najwyżej...
— Ile? — powtórzył zimno ojciec, trzymając pióro w pogotowiu. — Jedź na dwa lata. Dwa tysiące wystarczy?
— Ostatecznie...
— Napisałem na trzy tysiące. Czy jesteś zadowolony? Oto czek, wypłacą ci na okaziciela, natychmiast.
— Dziękuję ojcu, — bełkotał Leon, biorąc kartkę, — ale czy to ojcu nie zrobi różnicy? Jeżeli ojciec nie może tyle... [ 267 ]
— Teraz już żadnej różnicy mi nie robi, — odparł pan Bolesław, — najmniejszej.
— Dostał ojciec posadę?!
— Dostanę zapewne. Kiedy jedziesz? Chciałbym, żebyś nie tracił czasu.
— Nic mnie tu nie trzyma, spłacę trochę długów, jakie zaciągnąłem w chwilach krytycznych, o, nie wiele tego jest! i adieu Warszawko! Nie uwierzy ojciec, jak ja się tu czuję. Doprawdy, gdyby mi ojciec nie ułatwił tej podróży, zwaryowałbym chyba. Tu się nie żyje, tylko czas się zabija po barbarzyńsku!
— No, to śpiesz się, załatw interesy i ruszaj z Bogiem, — mówił pan Bolesław, wpatrując się w delikatną twarz syna, — pamiętaj żeś młody, że życie przed tobą. Postępuj tak, żebyś samego siebie na starość nie przeklinał. Odemnie nic się już spodziewać nie możesz. Słyszysz?
— Nie żądam.
— No to dobrze. A o matce nie zapomnisz?
— Będę pisywał często. Jeszcze raz ojcu dziękuję i... przepraszam, jeżeli zbyt silny nacisk na ojca wywierałem, ale ten Pacanów do pasyi człowieka może doprowadzić czasem. Czy zobaczę ojca przed odjazdem? Może pojutrze na obiad jeszcze wpadnę.
— Nie wiem. [ 268 ]
Kiedy syn oddalił się, Komirowski, nie wstając, spoglądał za nim, dopóki mu nie zniknął w tłumie spacerujących. Wówczas stary biedak odetchnął. Zrobiło mu się jakoś raźniej! Stało się! Kości rzucone! Owładnął nim taki nastrój, jaki zapewne odczuwał w swoim czasie Cezar, przekroczywszy Rubikon. Siedział nad szklanką stygnącej herbaty, chociaż godzina obiadowa dawno minęła. Nie chciało mu się podnieść. Podparłszy głowę na ręku, utopił wzrok przed siebie i podniósł dopiero wtedy oczy, kiedy jakiś cień zasłonił mu widok na ogród.
— Cóż to, herbatę po obiedzie pijesz? — huknął nad nim znany głos Olaskiego. — A ja sobie kawy czarnej każę podać. No i cóż u ciebie nowego, kolego? — mówił dalej stary szlachcic, siadając przy tym samym stoliku. — U mnie wszystko po dawnemu; chociaż nie! czy ci wspominałem, że posada mi się szykuje? Anibyś zgadł gdzie! U tych dobrodziejów społeczeństwa, co to celuloid fabrykować mają! Prawie że się nie starałem, Malecki sam mi zaproponował, ale nie wiem co za stanowisko mi ofiarują. Nawet mnie to śmieszy trochę, że na starość od pługa do fabryki przechodzę.
Komirowski słuchał w milczeniu, myśląc zupełnie o czem innem.
— Cóż to, odchodzisz? — rzekł, widząc że Olaski bierze za laskę. — Jeszcze chwilę, mam do ciebie prośbę.
— Słucham.
— Ale daj mi słowo, że się nie będziesz niczemu dziwił, dobrze? Za dużo by mnie bowiem kosztowało tłomaczyć ci wszystko. Oto książeczka do banku. Patrz, podpisuję na okaziciela pięć blankietów [ 269 ]po tysiąc dwieście rubli każdy. Weź to, co rok podniesiesz taką sumkę i wypłacisz ją w ratach kwartalnych mojej żonie. Zgadzasz się podjąć tej roli? Zrobisz mi wielką przysługę!
— Cóż to ma znaczyć? — zagadnął niespokojnie Olaski, patrząc przyjacielowi w oczy — Bolesławie, ty...
Komirowski zrobił gest przeczący.
— Nie obawiaj się — rzekł — doczekam cierpliwie do końca, który, Bóg da, zbytecznie się nie odwlecze.
— Co zamierzasz ze sobą zrobić?
— Wyjadę.
— Dokądże?
— Albo ja wiem? Dokąd oczy poniosą, byle dalej stąd! Nie mogę dłużej! duszę się, męczę, sił mi braknie.
Olaski patrzał na towarzysza poważnie z jego źrenic strzeliły dwa promienie litości i wtopiły się w samo serce Komirowskiemu.
— Biedaku! — rzekł Olaski, ściskając prawicę koledze.
Nie znajdował żadnego słówka pociechy dla starego towarzysza; powieki mu drgały, ścisnął wargi i milczał.
— No, żegnaj mi! — zawołał Komirowski nagle, zmógłszy siebie. — Mnie czas!
— Więc naprawdę? [ 270 ]
— Byle dalej, a dalej! Dzięki ci za te parę chwil lepszych, za te, cośmy je odgrzebali razem w sobie. A wspominaj!
Zerwał się, pocałował kolegę, który nawet nie starał się zatrzymać go i powłócząc nogi, szedł ze spuszczoną głową do domu.
U siebie nie zastał nikogo to go napełniło prawie że radością. Siadł do biurka i napisawszy list do żony, śpiesznie, jakby w obawie, że go kto złapie na gorącym uczynku, zaczął pakować swoje rzeczy; potem sam wyniósł je na ulicę i sam wrzucił do dorożki.
— Dokąd mam jechać? proszę łaski pana.
— Na — na dworzec terespolski. Tylko prędzej. Słyszysz?
Spoglądał co kilka minut na zegarek, za trzy kwadranse odchodzi pociąg, żeby się tylko nie spóźnić! Uspokoił się dopiero na stacyi. Pociąg jeszcze jest! Zadyszany pobiegł do kasy.
— Bezpośredniej komunikacyi do Irkucka! — rzekł pewnym głosem.
W wagonie siedział, jak na rozpalonych węglach. Uspokoił się dopiero, usłyszawszy świst lokomotywy.
Niebawem ściana, jak przed pięcioma miesiącami, zawibrowała mu pod znękaną głową, ale to drżenie, tak niegdyś bolesne, wydało mu się przyjemnem. Siedział nieruchomie, wtulony w kącik i z zamkniętemi oczami — bał się spojrzeć w otwarte okno...
Kiedy odzyskał cokolwiek zimną krew, w umyśle jęły mu się przesuwać obrazy, wygnane z pamięci na zawsze. Ujrzał swój sklep, zapełniony od góry do dołu towarami, starego Ibrachima, patrzącego [ 271 ]nań, jak zwykle, z poważnym uśmiechem w poczciwych oczach, — Awsieja, zakładającego małe, okryte szronem koniki do furgonu z pieczywem, jeszcze gorącem, dymiącem na mrozie, — czeladnika, ubielonego mąką i pykającego krótką fajeczkę.
I nagle te rzeczy i ci ludzie, wyrzuceni ze wspomnień, poczęły się odziewać w jego sympatyę.
Zaśnieżony, cichy Irkuck wydał mu się rajem, do którego rwała mu się dusza. — Czyż naprawdę było mu tam źle? Wcale nie! Tylko ta tęsknica, gniotąca serce nie pozwalała mu oceniać bezstronnie swego otoczenia. — I ludzie dobrzy, sympatyczni, życzliwi, uczynni! Za dziesięć dni znajdzie się znów pomiędzy nimi... Za dziesięć dni!
Odległość ta przeraziła go.
— Tak daleko! Dopiero za dziesięć dni! — myślał. — Pragnąłby, żeby to jutro już się stało.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |