Gra świateł/całość

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold Staff
Tytuł Gra świateł
Pochodzenie W cieniu miecza
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Druk Zakłady graficzne „Bibljoteki Polskiej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tomik
Indeks stron
[ 67 ]

GRA ŚWIATEŁ




[ 69 ]KONIEC NADZIEI.



O, serce! Tylu doznałoś zawodów,
A samo wzywasz ciągle nowych głodów.
Gdy cichy spokój oczy do snu klei,
Ty sen odpędzasz i wołasz Nadziei!
Mogąc bez wieńca w komnaty najcichsze
Skryć się, wian pleciesz skroni i na wichrze
Stajesz, choć wicher wieniec z czoła zmiecie,
Lecz dłoń twa nowy dla wiatrów uplecie.
Czy cię nie nużą te daremne boje? —
A na to serce odrzekło mi moje:
Kiedy cień żywą obali osobę,
Kiedy spać będziesz mógł tydzień na dobę,
Kiedy śnieg w zimie upadnie zielony,
Gdy pszczoły będą znosiły miód słony,
Kiedy winnice rodzić będą mleko,
Gdy woda zmarznie pod słoneczną spieką,
Gdy ptaki latać będą w morzu na dnie,
Kiedy niedziela we czwartek przypadnie,
Gdy, zamiast pachnąć, kwiaty będą śpiewać,
Wtedy się serce przestanie spodziewać.



[ 70 ]DZIECKU O CZARNYCH OCZACH.



Kiedy cię na kolana wezmę i przygarnę
Twą głowę, dziecię z twarzą o bieli opłatka,
Na której uśmiech bawi tak krótko i zrzadka,
Jakby wszystko tak wcześnie już było ci marne:

Rozumiem, czemu patrzy tak na ciebie matka,
Której wzrok zalęknioną przypomina sarnę.
O, dziecię! Smutek kryją twoje oczy czarne
I marszczyć się już uczy nad niemi skroń gładka.

Jeśli masz z tych być, którym tajny los proroczy
Czarno na świat czarnemi patrzeć każe oczy
I w cieniu widzieć ziemi tej czary królewskie:

O, nie ucz się pacierza o dar zdrowia, chleba
I szczęścia, jeno ręce podnosząc do nieba
Módl się codzień gorąco — o oczy niebieskie!



[ 71 ]GRZĄDKA DZIEWCZĘCA.



Nie kryj marzeń przede mną, dziewczyno, jak złota
Swoich włosów nie kryjesz. Z duszy twej zakątka
Przez oczy ci wyziera twa cała istota.
Zresztą zdradza cię własna pod oknami grządka.

Jak gdyby ją najskrytszych twoich uczuć prządka,
Przyjaciółka dziewczęcej komnaty, tęsknota,
Utkała z twych bezwiednych snów i myśli wątka
W kobierzec, gdzie się w cudny wzór tajń twoja mota.

Widzę, co widzą szyby twojego pokoju:
świętą wstydliwość fiołków, lilij biel marzącą,
Posłuszne przywiązanie słabego powoju

I panieńskiego mirtu cierpliwość tęskniącą —
A wszystko przeplatają wkrąg niezapominki
Ciche, czyste i piękne, jak dobre uczynki.



[ 72 ]MARZEC.



Marzec. Wracamy z parku. Wreszcie przeszła zima.
Z pod stopniałego śniegu wyjrzały murawy.
Drzewa nagie, lecz pierwsze kiełkują już trawy,
Choć na stawie zielony, cienki lód się trzyma.

Z upojonemi wiosną wracamy oczyma.
Krokiem lekkim, jak podczas tanecznej zabawy.
Ulicą po słonecznej stronie idziem prawej,
Za sobą ciepło słońca czujemy plecyma.

W rozpiętych płaszczach śpieszą ochoczo przechodnie,
Jacyś świeżsi, wesoło patrzą i pogodnie;
Niańki z dziećmi wychodzą z ciemnych domów sieni.

A my, pierwszą przechadzką dumnie upojeni,
Idziem w miasto po płytach suchych już chodników,
Z grudkami pulchnej ziemi na piętach trzewików.



[ 73 ]PO WSCHODZIE SŁOŃCA.



Słońce weszło. Z ros nieoschły jeszcze
Ranek wiejskiej, majowej niedzieli.
Trawę świeże przebiegają dreszcze,
Jak chłód ciało po zdrowej kąpieli.

Ziemia sama sobą się zachwyca,
Że umyta, czysta, nieskalana,
Jakby jakaś niebieska świetlica
Przez anioły ślicznie posprzątana.

Pod drzewami długie, modre cienie
Przeciągają jeszcze po śnie członki,
Łan się kłoni, chwaląc nieb sklepienie,
Gdzie się w śpiew roztapiają skowronki.

Jak z czerwonych ust jasne uśmiechy,
Z róż motyle wzlatują w blask wschodu,
A woddali słomiane chat strzechy
Są jak ule złote, pełne miodu.

Jeszcze ludzie nie wyjrzeli z domu,
Wszystko młodą nowością rozkwita,
Ziemia zda się nieznana nikomu,
Jakby jeszcze nie była odkryta.


[ 74 ]

Oko patrzy dziecinnie zdumione,
Jakby pierwszy raz świat dziś widziało:
Jak to dobrze, że drzewa zielone
I że niebo nad ziemią jest całą.



[ 75 ]ZIARNO MIŁOŚCI.



Nie skarżę się, rzekło serce, że mnie rzucono na ziemię.
Ziarno wyrosło ku niebu, bo je rzucono na ziemię.

Nie skarżę się, rzekło serce, że napojono mnie łzami.
Ziarno wykwitło bogatym kłosem pojone ros łzami.

Nie skarżę się, rzekło serce, że dusza brata to kamień.
Ziarno na chleb się zmieniło, upadłszy na młyński kamień.

Ty nie wiesz, bracie mój, ile bólu dłoń zadać twa może.
Lecz me cierpienie i ból mój jeno ci dobrem być może.

Jeden miłości łan wydał i serce moje i zboże.



[ 76 ]WRAŻENIE MORSKIE.



Zniknęła ziemia, widnokrąg i dale...
Jak rozpłynione w opary opale,
Perłowe niebo i perłowe morze
Zlały się w jedno mgły sennej przestworze.

Jeno nieliczne żagle blado płoną
Poza przeźroczą, srebrzystą zasłoną,
Wisząc w przestrzeni, wiewem ledwo wzdęte,
Niby snów białych skrzydła wniebowzięte.

I czasem jeno, od mgły zda się letsze,
Jaskółki czarne, przeciąwszy powietrze,
W mgle przepadają, jak śmigłe kotwice
Przez sny rzucane w niemą tajemnicę.



[ 77 ]TRYPTYK SZTUKI WŁOSKIEJ.



I. VENEZIA.

 

W głębi na smukłym słupie lew świętego Marka
Na błękitnem tle nieba i modrego morza,
Na którego laguny przedwieczorna zorza
Kładzie się barw polewą, głęboka i żarka.

Z śród koronek pałacu skamieniałych Doża
Kroczy, gdzie śni o Wschodzie Bucentaura barka,
Co rytmicznemi skrzydły zgodnych wioseł szparka
Kraje miękkie jedwabie wodnego podłoża.

A z brzegu patrzy Tycjan, co słońca promienie
Miast włosia wprawił w pendzel, światłem nawet cienie
Malując i zmieniając w słodycz morze słone.

A szum fali chwytają muszle mozaiki,
Szum, którego o zmierzchu dnia słuchał Giorgione,
On, który oblókł w ciało barw duszę muzyki.



[ 78 ]

II. FIRENZE.

 

W niebo ucieka wieżą chmurna Signoria,
Przerażonych wód falą w dal umyka Arno,
Wlokąc, niby widm zmarłych karawanę czarną,
Cienie smutnych cyprysów i krwawy brzeg mija.

Bo w Mieście Kwiatów straszna walk domowych żmija
Podniosła z sykiem żądła swą głowę bezkarną
I zimne skrzydła śmierci w objęcia swe garną
Dziś zabitego, jutro tego, co zabija.

Wśród zgrozy jeden tylko cichy i spokojny,
Patrząc, jak myśl o wieży — w nieb obłoki, Giotto
Sni o owcach i druhu, co zdała od kraju,

Tułacz, wygnany z Piekła bratobójczej wojny,
Przez Czyściec mąk, jak ogień palących tęsknotą,
Zaszedł do Beatryczy słodkich stóp, do Raju.



[ 79 ]

III. ROMA.

 

Władcze lico świątyni twej, Opoko-Piotrze,
Dźwigają ziemskie słupy, co w swej rzymskiej pysze
Depcą z wzgardą pokorę i modlitwy mnisze,
Hardych kolumn pogańskich bliźnie siostry młodsze.

Nie drżą, chociaż opodal wściekłą burzą dysze
Sykstyński Sen, co ciała, jak chmury najwiotsze,
Rzuca w niebo, rozpaczny, że nigdy nie dotrze
Tam, gdzie Prasiła twórcza tajne Słowo pisze.

Jak czoło mędrca, gdzie śpi owładnięta groza,
Lśni kopuła piotrowa, jak apoteoza
Snów Michała Anioła i myśli papieża:

Mistrz dzierży dłoń Juljusza uściskiem przymierza
I patrzą na się smutni wiedzącem milczeniem,
że piękność doskonała jest jeno kamieniem.



[ 80 ]CIEŃ.



Żeś mocarz był, uczczono cię wśród drzew posągiem
Z głazu między śnieżnemi wybranego złomy.
W prawicę miecz ci dano: znak siły widomy,
W lewą jabłko: świat, któryś zdobył wojen ciągiem.

Lecz czas, zrównawszy moc twą z zatartym szelągiem,
Odtrącił ci prawicę, co siała pogromy.
Z lewej dłoni, bez jabłka, pije ptak łakomy
Krople deszczu, jak gdyby był losu urągiem.

Dziś cień twój, co na złotym błękitnieje piasku,
Do stóp zarys postaci twej ci położywszy,
Jest od ciebie, mocarzu, ruchomszy i żywszy:

Od wchodu do zachodu codzień w słońca blasku
Obchodzi cię ździwiony i o żadnej porze
W niemocy twojej poznać wszechwładcy nie może.



[ 81 ]CAPRI.



Na morzu wyspa górska: miniatura Tatr,
Jeno że Morskie Oko, miast w środku, jest wkoło,
I miast smreczków, tyrsami winnic wstrząsa wiatr,
Jak niewidzialny tancerz, co pląsa wesoło.

Musiał spocząć pod drzewem, bo wachlarze palm
Chłodzą go; snać zarzucił za nimfą pościgi.
Pojednawcze oliwki w sen nucą mu psalm,
A nagość swych owoców odsłania liść figi.

Łyskliwy, wonny cytryn i pomarańcz sad,
Które się przeplatają z sobą na przemiany,
W liściach swych jednocześnie chowa śnieżny kwiat
I owoc: cytryn złoty, pomarańcz miedziany.

Pinia, niby parasol, roztacza swój szczyt,
Janowce, jak poduszki złote, lśnią wśród trawy.
Kaktusy, do zielonych placków na swój wstyd
Podobne, między siwe kryją się agawy.

Jak pełen cudnych kwiatów i zieleni kosz,
Gdzie łańcuch domów, niby kostki cukru, skrzy się,
Leży wyspa, ujęta pod niebiosów klosz,
Na morzu, jak na gładkiej, szafirowej misie.


[ 82 ]

I cudnie jest, gdy w morzu tonie słońca krąg
I jaskółki w nieb cichym świegocą błękicie,
Zupełnie jak nad senną równią naszych łąk,
A w trawie świerszcz tak samo gra, jak w polskiem życie.



[ 83 ]POŁUDNIE UPALNE.



W ogłuchłym dziko, leśnym jarze
Śpi południowa śpieka...
Żwir wyschłej strugi świeci w skwarze,
Jak biała wapna rzeka.

Upał, którego wiew nie przetrze,
Wsparłszy na nieboskłonie
Bławat nieb, zamknął w nim powietrze,
Jak w szafirowym dzwonie.

Drzewa, co cień i dzikie pszczoły
Gromadzą w swem pobliżu,
Wznoszą bez ruchu swe wierzchoły
Z ziemi, jak spiż ze spiżu.

Za skałą, która mchem zielona
Ogniowy żar wydycha,
Własną swą głuszą przerażona
Paniczna cisza czycha.



[ 84 ]FAUN STUDZIENNY.



Teraz, gdy na omdlałym w suszy horyzoncie
Legła w żar rozpalona słońcem lipca spieka,
Gdym studni wśród drzew dopadł, przybywszy zdaleka —
Teraz mi, chłodne wiewy, poszumem owiońcie

Tego fauna, co stoi w leśnym parku kącie,
A z ust mu marmurowych szemrząco wycieka
Srebrzystej, cienkiej strugi nieustanna rzeka
W konchy, by z nich spłynąwszy, zniknąć w traw zaplącie.

Mówcie mu, gdy gorączkę gasić będę w zdroju,
że nie zna on mąk drogi: skwaru, potu, znoju,
Stojąc pod chłodną pieczą starych drzew i cienia.

Lecz usta jego, śpiewnym wód wymowne gwarem,
Darząc kruże kamienne krynicznym nadmiarem,
Rozkoszy gaszonego nie znają pragnienia.



[ 85 ]SMUTEK SZCZĘŚCIA.



I.

 

Zgodną różnych zieleni mieniąca się gamą
W zachodzącego słońca głębokim zestroju,
Spoczywa ziemia w złotej pogody spokoju,
Ujęta ukojonych niebios senną ramą.

W załomach skał, we wzgórzy falistym wykroju,
Gdzie srebrno-fioletową blask przygasa plamą,
Zda się, nie cień śpi chłodny, ale szczęście samo
I szczęśliwy się każdy kamień zda w wyboju.

Ciche drzewa tak prosto stoją, jakby w świecie
Nie było nic, co zgina i łamie i gniecie
I cisza swej błogości nawet się nie dziwi.

A w zieleni lśnią domy, bielą tak niewinne,
Jak gdyby były wewnątrz święte i gościnne
I jak gdyby w ich ścianach mieszkali szczęśliwi.



[ 86 ]

II.

 

Czyli znasz smutek szczęścia? Późne popołudnie,
Gdy słońce, które w zachód kłonić się poczyna,
Niby ciepłego bronzu poważna patyna,
Spokojną ziemię stroi pogodnie i cudnie?

Światło tak ciche, że się wkrąg zdaje bezludnie,
Pada, jak ów w dzieciństwa dniach blask od komina,
Co czynił pokój złotym, jak dziwna kraina
Baśni słuchanych w zmierzchu ożywionym złudnie.

Wkrąg błogość pogrążona w tak wielkiej zadumie, —
Jak zamyślony smutek jedynie być umie:
Żaden liść nie drgnie, żadne źdźbło. się nie zachwieje;

Szczęście takie głębokie, że prawie aż boli...
I ziemia śni w najsłodszej, boskiej melancholji,
Jakby zbyt pięknie było na to, co się dzieje.



[ 87 ]PAMIĘĆ DZIECIŃSTWA.



Ilekroć dusza moja, dumaniom swym wierna,
W zieleń drzew mnie zawiedzie; gdzie słodkiemi echy
świegot ptaków napełnia świeże liści wiechy,
A w górze lśni spokojnie głąb nieba niezmierna:

Zbłąkane wśród gałęzi słoneczne uśmiechy
Zdaje się skrywać smutkiem jakaś troska bierna,
Cisza zdaje się dziwnie łzawo-miłosierna,
A śpiew ptaków brzmi Jakby bezradne pociechy.

I nie wiedziałem długo, skąd ten smętek wzrasta.
Aż wspomniałem, że pierwszy raz mnie, dziecię miasta,
Zawiedziono w przyrodę w żałobie: na cmentarz.

Tam pierwszy raz ujrzałem łzy i wolne drzewa,
Usłyszałem, jak matka płacze i ptak śpiewa,
I dotąd mnie ta chwila pyta: czy pamiętasz?



[ 88 ]ZMIANY.



I.

 

W myśl o śmierci wstępuje codziennie, jak w łódź,
I na błękitach życia chwilę się kołyszę:
Wszak tak często spokojnie-m wsłuchiwał się w ciszę,
Przy echach z brzegu, które brzmią, jak smętne „wróć!“

Gdy zmierzch zaczyna cienie szafirowe snuć
Na szczytach gór, co złocą się w zachodu pysze,
Długo źrenicą niemą na blaskach zórz wiszę,
Co kwitną, jak wrześniowych róż spóźniona młódź.

Czemu ma trwożyć zmiana? Czyż nie kocham zmiany?
Tak często do mgły jutra tęskniłem nieznanej.
A czym dziś żyw ten, który-m był w dzieciństwa czas?

Czyżbym się nie czuł jako kamień wśród kamieni,
Gdybym wiedział, że nic się już nigdy nie zmieni?
A jestże coś mniej piękne przeto, że jest raz?



[ 89 ]

II.

 

Niech pozdrawiają słodką miłością twe usta
życie, które wciąż w zmiennej wita ciebie szacie.
Niechaj oko twe, widząc stubarwne postacie,
Podejrzeniem niegodnem nie szuka oszusta.

Albowiem tak jest wszystko, jak jest, dobry bracie,
A ziemia ci nie zdaje się kłamna i pusta,
że kryje ją maj kwietny i śniegowa chusta,
Słoneczny blask i północ w miesięcznej poświacie.

Lecz ty skargą i żalem obarczasz sam siebie,
Żeś sam jest złudą, która na mgłach się kolebie
I oczom twym Tajń kryje, jak barwna przepaska.

O, wiedz: nieprzenikliwa, mamiąca zasłona
Zniknie z Tajni nieznanej, jak mgła rozprószona,
Gdy z śmiercią sam z niej spadniesz,
jak przedśmiertna maska.



[ 90 ]LAS JESIENNY.



Jak pijany sen świetnej szaleńca palety,
Pali się las jesienny rdzawemi drzew czuby,
Gdzie barw orgja namiętna święci złote śluby
Z błękitem nieb, co pada pod liść tłem podniety.

Jak chorej dumy śnione w gorączce zalety,
Jak majestaty chwały, aureole chluby
Rojone przez pobitych królów w nocach zguby,
Gorą korony pychą — ostatnią, niestety.

Złote klony, miedziane buki, rude dęby,
Jak dymów bursztynowe i siarczane kłęby,
Lśnią w sprzeczce pojednanej i w zgodnej rozterce:

Zda się, że w pogłębione szafirem niebiosy
Wznoszą się rozżagwione złotym ogniem stosy,
A w każdym Piękno spala swoje boskie serce.



[ 91 ]MALI LUDZIE.



I. SYMBOL.

 

Kocham was, mali ludzie, i szarzyznę smętną
Dni i izb waszych, w których trumna czy koleba
Nie odwraca wam myśli od grosza i chleba,
Zarobionego pracą pilną, acz niechętną.

Nieświadomość wyryła wam bezducha piętno
Na czole, co nie wznosi się do gwiazd i nieba,
Bo żadnej krasy życiu waszemu nie trzeba
I duszę na czar piękna macie obojętną.

Lecz choć jesteście, zda się, tak ślepi i głusi
Na wszystko, co urokiem snu i marzeń kusi
W dal cudu i zachwytu, ku przyrodzie-matce:

I wy macie krainę poezji, choć biedną
I chowacie w swej duszy tęsknotę bezwiedną:
Skrzyneczkę z owsem w oknie swem i ptaszka w klatce.



[ 92 ]

II. ZMIERZCH NIEDZIELNY NA MOŚCIE.

 

Twoja zdyszana praca długiego tygodnia,
Która przy heblu, czy też wśród kuźni hałasu
Rozmawiać i duszą własną nie daje ci czasu,
Rękom każąc być wszystkiem, czem możesz być co dnia.

U staje dnia siódmego. Lecz czar pól ni lasu
Nie wywabia cię z miasta. Li izba gospodnia
Gości cię nieprzytulnie, obco, jak przechodnia,
A myśl głuszy ci piwo, fajka i huk basu.

Lecz gdy niedziela mija i zmierzchu godzina
Świąteczna o powszedniem jutrze przypomina,
Wracasz do dom i dziwna schodzi na cię chwila:

Zaduma cię na moście przez poręcz przechyla
I w mgle zachodu patrzysz w fale ciemnej rzeki,
Jak w nieprzeczutych, własnych tajni świat daleki.



[ 93 ]

III. DUSZA.

 

Sama nie wiesz, dziewczyno biedna, jaką bliznę
Snów niezaspokojnych i tęsknot za blaskiem
Kryjesz w sercu, jak chowasz pod skrzyni zatrzaskiem
Korale, za sprzedaną braciom ojcowiznę.

Wieko kufra, wyciętym z gazety obrazkiem
Wylepione, twych marzeń stanowi ojczyznę.
Zresztą pierzesz i mokrą rozwieszasz bieliznę,
Lub wodzisz po niej pilnie gorącem żelazkiem.

Że w niem jest dusza, wszystko to, co wiesz o duszy,
I przez dzień cały nawet myśl cię nie poruszy,
Że jest coś, jak sen o czemś dalekiem, nieznanem.

I dopiero z poddasza o szarym wieczorze
Patrzysz w cichą ulicę i w gasnące zorze
Z okna, co jest twą książką i twym fortepianem.



[ 94 ]

IV. KIESZEŃ.

 

Wychowane w wilgotnej, stęchłej domu sieni
Dziecko miasta, któremu ogrody i baśnie
Obce są, a znajome jeno w domu waśnie
Jątrzące się wśród biedy, której nic nie zmieni;

Dziecko ludzkiego ula, co dla trosk-szerszeni
Zbiera w dzień miód niesłodki znoju, nim w noc zaśnie
I wraz z słońcem w śnie myślą niemarzącą zgaśnie,
Dziecko! ty jednak chowasz świat w biednej kieszeni.

O, bajeczna poezjo kieszeni chłopięcej,
Co kryje w sobie dziwów drogocennych więcej,
Niż dno morza, rupieci różnych skarbce całe:

Kamyki, sznurki, szkiełka, pióra zardzewiałe
I kredki kolorowe, gdzie snom jeno znane
Śpią stubarwne pejzaże nienamalowane.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false