Jump to content

Wygnańcy/II

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 30 ]
Nazajutrz pan Stanisław przyszedł do kantoru z silnym bólem głowy, który jednak minął, po napisaniu kilkunastu listów.

Trzeba pokonywać bezwład znużonego mózgu pracą; przekonał się, że ten sposób często bywa praktycznym. O jedenastej siedział już przy biurku i wpisywła do „głównej“ pozycye jedna po drugiej. Już kończył ten okropny bilans, który mu zabierał corocznie trzy tygodnie męczącej pracy. W miarę tego, jak robota zbliżała się do kresu, pryncypał okazywał rosnące zaniepokojenie. Po kilka razy dziennie podchodził do biurka pana Stanisława i zatapiał bystry wzrok w kolumny cyfr.

— Prędko? — pytał.

— Jeżeli się nie okaże jaka pomyłka większa, to wieczorem będziemy wiedzieli, — odparł buchalter.

Szef odszedł, ale znać było po nim, że nie zazna spokoju, póki nie ujrzy ostatecznego rozultatu. Obrót zmniejszył się niezawodnie, głównie z powodu strat, poniesionych na protestowanych wekslach; musiano też obniżyć ceny z powodu konkurencyi, zysk spadnie więc niezawodnie. O ile jednak? Była to kwestya, wobec której wszystkie inne, nawet te, od których zależało szczęście całej ludzkości, bladły jak świeczka wobec słońca.

Niepokój pryncypała udzielał się wszystkim współpracownikom w kantorze. Każdy z nich wiedział doskonale, że pod temi [ 31 ]nerwowemi ruchami pióra pana Stanisława rozstrzyga się doniosła kwestya gratyfikacyi, oscylującej zwykle wraz z wysokością czystego zysku z przedsiębiorstwa. Buchalter był w tej chwili najważniejszą osobą, na którą zwracały się wszystkie oczy.

Pan Stanisław musiał jednak odkładać coraz częściej pióro i wciągać powietrze w piersi, bo mu było duszno, pocierał czoło spoconą dłonią, Spoglądał na bzy kwitnące pod oknem i znowu pochylał się nad wielką księgą, wydobywając z niej powoli magiczną cyfrę zysku. Czuł jednak, że mu się liczby dwoją i sam się złapał na paru błędach w dodawaniu. Ale debét mógł się nie zgodzić z kredytem i trzeba będzie szukać pomyłki. Natężał więc uwagę, rachował wolno, z rozmysłem...

Nagle duszność zwiększyła mu się, na czoło wystąpiły krople zimnego potu, w głowie zaszumiało, biały papier zlewał się z jasnością okna, okno ze ścianami, potem wszystkie przedmioty zaczęły wirować, w kółko, bujać się, jak na miotanym burzą okręcie, coraz prędzej i prędzej. Chciał sięgnąć po karafkę z wodą, ale zachwiał się i upadł... Zdawało mu się, że słyszy jeszcze wyrywający się z głębi serca okrzyk przestrachu panny Wandy, potem mózg jego przestał przyjmować wrażenia i świadomość zagasła, jak świeca w silnym podmuchu...

Kiedy wróciła, spostrzegł, że siedzi w swoim fotelu, i że jakaś biała przezroczysta ręka kobieca zwilża mu skronie wodą kolońską. Podniósł powieki i ujrzał tuż przy swojej głowie delikatną, prawie porcelanową twarzyczkę kasyerki i jej niebieskie źrenice, zmącone niepokojem. [ 32 ]

— Lepiej panu, panie Stanisławie? — zagadnęła miękko, nachylając się tak, że jej bronzowo-złote włosy łechtały go po czole.

— Nic mi nie jest, dziękuję pani, — odparł.

— A ja się tak przelękłam! — rzekła tonem łagodnego wyrzutu. — Niech się pan podniesie i położy na otomanie w gabinecie pana Józefa. Dobrze?

— Nie, nie, już minęło.

— Otrząsnął się siłą woli, chwycił szklankę zimnej wody, podawanej mu przez któregoś z kolegów i wypił ją duszkiem.

— Niech pan idzie do domu, — radził mu magazynier.

— Nie, nie, zostanę. Już nie wiele mam do końca. Panie Bolesławie, zsumuj pan tę parę kolumn...

Siedział nieruchomie i patrzał w okno skąd spływała na niego kaskada światła. Wstydził się i nieśmiał odwrócić głowy na salę, wiedząc, że wszystkie oczy są na niego zwrócone. Zemdlał, zemdlał, jak baba!

Po niejakim czasie musiał jednak sprawdzić księgi, które kolega położył mu na biurko.

— Zgadza się? — zagadnął, ożywiając się.

— Co do kopiejki. [ 33 ]

Przeczytał wyrzucone z lewej i z prawej strony liczby i ogarnęło go uczucie ulgi... błogości prawie niebiańskiej.

Tak, zgadza się, nie popełnił błędu pomimo tego strasznego zmęczenia.

— No i jakże?

Posłyszawszy za sobą głos szefa, drgnął jakby obudzony ze snu.

W milczeniu wskazał mu dwie jednobrzmiące liczby.

— Tu jest zysk czysty, — dodał przewróciwszy kartkę.

— No, to jeszcze nienajgorzej, — szepnął fabrykant, chwytając książkę przed siebie. — Dziękuję. Ale słyszałem, że się panu zrobiło niedobrze. Co? pan nawet zemdlał... Czy to prawda?

— Eh, nic... chwilka osłabienia, — odparł prawie wesoło pan Stanisław, — już minęło.

— Może się pan czuje zmęczonym? Co? powiedz pan prawdę, — nalegał szef przewracając kartki, świeżo zapisane. — Należy się panu urlop kilkotygodniowy... płatny, a jakże... i gratyfikacya w stosunku miesięcznej pensyi... Gdzie pan masz tu rachunek strat? Aha! Liczę, że odzyskawszy siły, wynagrodzisz pan po powrocie stracony czas, zdwojoną energią do pracy... Kiedy byś pan chciał pojechać?

Suche słowa pryncypała, przeplatane pytaniami dotyczącemi bilansu, brzmiały w uszach pana Stanisława, jak najpiękniejsza melodya. Zarumieniony z radości, uścisnął gorąco wyciągniętą dłoń szefa. [ 34 ]

— Dziękuję, bardzo dziękuję... — bełkotał.

Siedząc w szumiącym i pryskającym parą pociągu, pan Stanisław rozmyślał o tem wszystkiem, co pozostawił w Warszawie. Ludzie i rzeczy, teraz kiedy już na nie nie patrzył, wydawały mu się cokolwiek piękniejszemi.

Nie spodziewał się takiego postąpienia ze strony szefa, uważał go zawsze za skąpca, a obecnie przekonał się, że pan Józef bywa wspaniałomyślnym nawet... Płatny urlop, a do tego gratyfikacya. Nigdy nie spodziewał się tego po nim!

Ogarniała go jakby wdzięczność. W uczuciu tem niemałą rolę odgrywała panna Wanda. Ciągle mu brzmiał w uszach jej okrzyk, w chwili kiedy padał zemdlony. Nie wiadomo dlaczego, ale pan Stanisław był przekonany, że w tym okrzyku znajdowało się coś więcej nad zwyczajne współczucie dla kolegi biurowego. Tak by się nie zachowała kobieta całkiem obojętna! Potem te oczy niebieskie, Zmącone niepokojem i wpatrzone w niego... Te włosy złote, muskające pieszczotliwie jego czoło, gdy leżał na fotelu!... te białe przezroczyste ręce, dotykające go tak miękko, tak kojąco, tak dziwnie błogo... Nie mógł pozbyć się wrażenia, które tkwiło w nim głęboko, a teraz dopiero uświadamiało się coraz bardziej. On nie miał dotąd czasu myśleć o czemś podobnem... zwracać uwagi na swoje wrażenia, analizować ich... Ale teraz czuł, że ta porcelanowa, subtelna twarzyczka patrzy na niego ciągle niebieskiemi, zmąconemi niepokojem źrenicami, w których było coś więcej, oprócz współczucia... Czyżby panna Wanda [ 35 ]kochała go? czyżby pamiętała tę chwilę, kiedy jej zabrał pomięte fiołki na majówce?

Eh! a gdyby nawet ta dziewczyna żywiła dla niego jakieś uczucie, to i cóż z tego? Nigdy się z nią nie ożeni przecież! Bo i po co? Żeby potem przeklinała tę miłość w łzach goryczy? Żeby nadal pracowała jak dziś i siedziała przy tym samym stoliczku, obok żelaznej kasy? Lepiej odpędzić daleko, jaknajdalej od siebie te myśli, z których nie może nic dobrego się wykluć!

Już stacya, gdzie wysiada. Jakże to prędko!

Pochwycił szczupłe zawiniątko i wyskoczył z wagonu.

Furmanka do Kołatyna! Otoczyło go kilka żydków, zachwalając swe nędzne wózki. Ponieważ pan Stanisław był jedynym pasażerem, poszukującym koni, przeto żydkowie puścili go pomiędzy sobą na prawdziwą licytacyę in minus. Wybrał jednak najporządniejszą bryczkę, wstyd mu bowiem było pokazywać się na oberwanym wózku pomiędzy nieznajomymi ludźmi, u których miał spędzić kilka tygodni.

— On i dwóch mil nie ujedzie! — wołali współzawodnicy, — niech pan patrzy, co on ma za konie! Dwóch mil nie ujdą i staną!

Nie zważał na te głosy. Cóż go wreszcie obchodziło to wszystko! Z przyjemnością pojechał by w jeszcze gorsze szkapy, a nawet poszedłby piechotą, gdyby tylko znał drogę. [ 36 ]

Wystarczało mu, że wreszcie osiągnął od tak dawna wymarzony cel, że się wyrwał ze znienawidzonych murów, że się znajduje pod szerokiem niebem, że widzi dookoła horyzont, niezamknięty szeregami brudnych kamienic, niezamglony kurzem, że pierś jego oddycha swobodnie, a oko spoczywa na zieleni, czystej i młodej, jak uczucia rodzące się teraz w jego duszy...

Wobec majestatycznego spokoju przyrody, Warszawa wydawała mu się jakimś dzikim potokiem górskim, płynącym w szalonym rozpędzie po skałach, w którym fale lódzkie przeskakują jedna przez drugą, rozbijają się w pył o kamienie, pienią się i szumią, spiesząc się niewiadomo dokąd i po co, w bezmyślnym wyścigu do objęć morza nicości, które je wszystkie ma pochłonąć prędzej czy później...

Tutaj zaś przyroda poważna i spokojna, jak dojrzały mędrzec, tchnie majestatem swej wielkości, samej w sobie, samej dla siebie... pociąga duszę na wyżyny, skąd ją zepchnęło życie zdala od jej powabów.

Oko młodzieńca spoczywało z rozkoszą na falujących niby szmaragdowa toń, porosłych kłoszącem się zbożem, niwach, pławiło się w bezmiarach lazurowego sklepienia, ucho jego pieściły rozgwary, ale jakież inne, aniżeli te, w jakich dotąd przebywał! Brzmiała w nich jedna tylko nuta, — nuta miłości, przenikająca wszechwświat cały, a wygnana ze zbiorowisk ludzkich. Wsłuchiwał się w głosy przepiórek, oddających się jej słodyczom w młodej runi zbożowej, skowronkom, które wzbite aż pod obłoki, niewidzialne dla oka, nuciły na cześć [ 37 ]Matki Boskiej, — donośnym poświstom kosów w przydrożnych gęstwinach i głosikom wilg wyprowadzających na piękny świat nowe pokolenia śpiewaków, czcicieli życia. Duch miłości dnosił się nad łąkami, zaglądał do kielichów kwiatów wiosennych, zstępował pod ziemię, do nor krecich, do gniazd trzmielowych, do mrowisk, ukrytych w cieniu sosen, przenikał wszystko, upajał wszelką żywą istotę, nawet udzielał swej subtelnej woni powiewom wietrzyka, biegnącego zdala i szepcącego drzewom o tem, czego się dotknął niedawno...

Miłość wszędzie, w każdym zakątku miłość, a tam nienawiść, deptanie po cudzych głowach i karkach, wysysanie cudzej krwi, pogarda dla piękna, dla spokoju, szalona pogoń za blaskiem kruszcu, za widmem nieuchwytnem szczęścia.

Nigdy może pan Stanisław nie czuł tak wyraźnie jak w tej chwili że człowiek wogólności, a on w szczególności, jest stworzony do życia na łonie tej przyrody obejmującej w macierzyńskie ramiona, wszystko co tętni na Ziemi, że po za nią jest tylko tęsknota i znużenie, a w niej zadowolenie i błogi spokój... Teraz wiedział dlaczego nienawidził miasta i uciekał od niego... Bo w jego żyłach płynęła niezmieniona jeszcze krew szlachcica ziemianina, bo jego dusza tkwiła jeszcze najgłębszemi korzeniami w ziemi, bo nie zdołał jej jeszcze urobić według wymagań tego życia, do którego wciągnął go wir wypadku... Przecież pamięta, jak pacholęciem igrał na ojcowskiej niwie, jak sam czytał z księgi przyrody. Najmilsze chwile jego dzieciństwa upłynęły mu na wsi, wpośród tego otoczenia, za którem tak dziś tęsknił... Tak, jest wygnańcem z tego raju, w którym rozwijała się jego [ 38 ]dusza; jest rośliną, którą brutalna nieświadoma ręka przesadziła z macierzystego gruntu na skałę nagą...

Wózek kołysał się na wybojach polskiej drogi. Drzemiący na koźle żyd, budził się za każdem silniejszem wstrząśnięciem i cmokał na szkapy okazujące chęć do poskubania trawy... Pan Stanisław nie naglił, bo mu było dobrze w tem osamotnieniu. Nie czuł się zresztą osamotnionym, otaczali go dawni i dobrzy znajomi. Kłosy zbożowe pochylały ku niemu główki i kłaniały się uprzejmie niemal do samej ziemi, jak dawno niewidzianemu panu, z radości aż się chwiały i trącały wzajemnie wąsikami, powtarzając: Wraca, wraca! Olchy szeleszczące cicho słodkiemi liśćmi nad pomykającemi chyłkiem w trawie i sitowiu strugami wyciągały do niego cieniste gałęzie, jak kochające ramiona... Nawet poważne sosny w lesie szumiały i pochylały swe sztywne czoła ku niemu, pokazując sobie starego znajomego, który pacholęciem jeszcze biegał u ich stóp i wdychał ich woń żywiczną... Dzieci igrające boso w brudnych koszulinach pomiędzy opłotkami, uśmiechały się do niego przyjaźnie i wydawały wesołe okrzyki biegnąc za bryczką.

Godziny mijały, wreszcie zapadła noc majowa pełna tajemniczych szmerów, wpółprzezroczystych cieniów, woni nie dających się określić, ale upajających jak najwyszukańsze zapachy, któremi perfumują się piękne młode i ponętne kobiety... Księżyc oblewał niwy powodzią rozmarzającego światła, które srebrzyło dna rowów i zamieniało je na wielkie kryształy... Młodzieniec otulony w płaszcz, oparł się o niską krawędź bryczki i zatapiał wzrok w migocącą dal, jakby chciał [ 39 ]wypatrywać tajemnice młodego życia w głębiach wód, w drzemiącem zbożu, w czarnym gąszczu leśnym...

Woźnica jak się pokazało, nie znał dobrze drogi, zlazł więc z kozła i zastukał do chaty spoglądającej migocącem okienkiem w czarny las.

Wyszła stara kobieta, zbliżyła się do bryczki i ciekawie przypatrywała się młodemu podróżnemu.

— Do Kołatyna? Nie zajedzie paniczku przed północkiem... Dwie mile jeszcze z ogonem. Trza prosto aż do Brzozówki, potem na lewo od młyna i przez las...

Panu Stanisławowi stanęła przed oczami Zgórska, kiedy mu opowiadała o Brzozówce, jej oczy zazwyczaj tak smutne, a wtedy rozjaśnione nagłem wspomnieniem. Oto młyn, staw, na jego powierzchni, tak jak mówiła Zgórska, pływały duże, okrągłe liście lilji wodnych pomiędzy kępami sitowia i skrzypów, rozbrzmiewał w tem ustroniu donośnie chór żab, górując nad monotonnym szumem wody zlewającej się na koło młyńskie. Na kępkach trawy pomiędzy rokiciną, niezapominajkami i kaczeńcami siedzieli niewidzialni członkowie tej orkiestry wiosennej, wydając głosy to chrapliwe, to ordynarnie wrzaskliwe, to dyskretne. W przerwach pomiędzy wrzaskami słychać było jakby echa dalekich dzwonów, tęskne zapytania i Srebrne bulgotanie, dochodzące z samego dna stawu. Żaby umilkły na krótko, kiedy wózek zaturkotał po moście, aby wnet potem odezwać się z podwójną energią. [ 40 ]

— To tutaj, — pomyślał pan Stanisław, zatapiając wzrok w gąszczu lip, akacyi i bzów, w którym błyszczały bielone ściany dworku.

Doleciał go wraz z wilgotnemi wyziewami stawu omdlewający, subtelny zapach bzu i przeniknął mu aż do głębi płuc... Bryczka toczyła się teraz pomiędzy smukłemi topolami, strzelającemi w niebo gwiaździste. Niżej, nad strugą rozciągały się obszerne łąki, na których falowało w niewyczuwalnych podmuchach morze mgły...

— To Brzozówka, — powtarzał sobie pan Stanisław. Oczy jego błądziły po snujących się w ciszy nocnej mgłach, które przybierały fantastyczne kształty...

Nagle zdawało mu się, że na tem subtelnem jeziorze przesuwa się jakaś postać kobieca... Kroczy wolno ku młynowi i dworkowi ukrytemu w cieniu bzów woniejących i wyciąga blade ręce ku niemu... Pan Stanisław sam nie wiedział dlaczego ta powiewna mara była podobną do córki Zgórskiej, tej kasyerki, co to musiała przesiadywać do późna w cukierni... W każdym razie była to kobieta... młoda, lekka jak mgła, po której stąpała cicho... cicho... O, właśnie wiatr przyniósł jej westchnienie tęskne, rozpaczliwe i rozganiając kłęby pary drżącej, poleciał z niem w stronę dworku białego...

Czyżby ta nieszczęśliwa dziewczyna miała umrzeć w tej chwili?

Pan Stanisław czuł, że jakiś dreszcz dziwny przenika całą jego istotę. Co za niedorzeczność! A jednak postać się zbliża! dochodzi do mostu! Co to? chór żab zamilkł odrazu? Ah! teraz zrozumiał! [ 41 ]Biedna dziewczyna! Ciało jej pozostało tam w Warszawie, po za kantorkiem cukierni otulone w kłęby dymu tytoniowego, a duch tęskny błądzi tutaj po nocach księżycowych... O, westchnęła znowu! A te krople rosy tak krwawo błyszczą na trawie... czy to nie jej łzy? Ten sam wietrzyk przyniósł je także na swych skrzydłach z dalekiej Warszawy...

Furman zaklął i mara zniknęła. Pan Stanisław ocknął się, uszu jego bowiem dobiegł odgłos dzwonka.

Dość tego co go ta dziewczyna obchodzi, że ciągle o niej myśli? przecież nie widział jej nigdy w życiu... Jękliwy głos dzwonka zawieszonego do szyi końskiej zbliżał się. Po chwili koło jego skromnego wózka przeleciała jak wicher kolaska, obrzucając go piaskiem i pyłem... W półmroku spostrzegł tylko błysk nagły szlif oficerskich... To jakiś wojskowy czy urzędnik śpieszył na pociąg nocny do stacyi. Droga wysadzona topolami skończyła się, chór żab rozpłynął się w dali, ciemność starła odblaski księżycowe, woń wilgotnego igliwia pochłonęła zapachy bzów. Konie zwolniły biegu i szły noga za nogą wpośród dwóch ścian czarnego boru.

Pan Stanisław zaczął drzemać, ale ciągle mu się zdawało, że owa mara mglista kroczy za nim. Zamknął więc jaknajszczelniej oczy i przykucnął na dnie kosza. Brrr... jaki chłód idzie od tego lasu! On nie lubi jechać nocą lasem... Te czarne otchłanie działają mu na nerwy... [ 42 ]

Odetchnął z głębi serca, kiedy Żyd odwrócił się mówiąc:

— Jesteśmy panie w Kołatynie.

Las skończył się nagle i przeszedł w świeżą porębę... Białe, świeże jeszcze pieńki szczerzyły drzazgi do księżyca, niby trupie czaszki. Pozostawione na siew sosny płakały zwieszonemi smutnie gałęziami nad tem pobojowiskiem, ziemia niby skromna dziewica, z której brutalna ręka zdarła sukienkę, daremnie starała się ukryć swą nagość podszyciem z jałowców, paproci i borówek, pożółkłych od słońca.

— Wyciął las barbarzyńca, — myślał zniechęcony pan Stanisław. — Cóż to za wieś bez lasu!

Niebawem jednak poręba skończyła się, ukazały się drzewa otaczające dom i wózek przemknąwszy się przez lipową aleję zatrzymał się przed gankiem, tonącym w dzikim winie.

Dookoła panowała cisza tylko psy na wsi, usłyszawszy turkot, ujadały zdaleka. Podszedł do wózka stróż nocny i zaczął się z chłopską podejrzliwością przypatrywać późnym gościom.

— Panoczek do kogo niby? — zagadnął. — Dziedzić dawno śpi, ale dziedziczka jeszcze nie, bo się u niej świci.

— Kawał drogi od was do kolei, — tłomaczył się pan Stanisław. — Idźno, mój stróżu kochany i daj znać, że gość z Warszawy, znajomy pana Zgórskiego. Znasz pana Zgórskiego, co? [ 43 ]

— Nie znam, proszę łaski pana.

— Pana Zgórskiego. Nie zapomnijże.

Przez długą chwilę przybysz pozostawał sam, siedząc na wózku. Przykro mu było, że mącił w tak niedelikatny sposób spokój nieznajomych sobie ludzi. Czuł jednak, że nie mógł postąpić inaczej i zdał się na los.

Po dobrym kwadransie drzwi od ganku otworzyły się i ukazała się czterdziestoparoletnia kobieta, chuda, zawiędła, ale żywa w ruchach i ze śladami piękności na twarzy.

Pan Stanisław zeskoczył z wózka i podbiegł się przywitać.

— Najmocniej przepraszam, — mówił, kłaniając się, — ale... Zapewne pani Zgórska pisała do pani? Radbym spędzić tutaj kilka tygodni...

Na twarzy pani Olaskiej odmalawało sie zakłopotanie.

— Ah! to pan z Warszawy przyjechał? Tak rzeczywiście, Zgórscy pisali do nas, tylko, że... Ale stało się! — przerwała, — proszę, niech pan pozwoli. Przybysz czuł, że się zjawia w jakichś niepożądanych okolicznościach i wahał się.

— A może zrobię subjekcyę? — zagadnął nieśmiało.

— Broń Boże! Ale widzi pan, sprzedajemy majątek, a nawet jużeśmy go sprzedali i wyjeżdżamy stąd niebawem... Ale nie zaraz, [ 44 ]nie zaraz, może pan pozostać u nas przez te pare tygodni, tembardziej, że pan już tu jest... Obawiam się tylko, czy pan znajdzie spodziewane wygody, bo u nas teraz skromnie, bardzo skromnie, — dodała ciszej.

— Oh, ja nie wymagam wiele... Głównie pragnę wypoczynku.

— Skoro tak, to się jakoś pogodzimy, — rzekła z uśmiechem. — Mąż mój już śpi, niech mu pan nie weźmie tego za złe, znużony, jak to zwykle przy gospodarstwie, zresztą wcześnie wstać musi. Zapewne pan głodny? Proszę do stołowego pokoju, znajdzie się dla pana cokolwiek w kredensie.

Pan Stanisław wzbraniał się, ale gospodyni nie zważając na jego ceremonie, zakrzątnęła się, ażeby pożywić spóźnionego gościa.

— Prędko państwo zamierzają stąd wyjechać? — zagadnął pan Stanisław, jedząc.

— Jak tylko będzie można najprędzej! — odparła pani Olaska. — Zależy to, kiedy chłopi dostaną pieniądze. Bo mąż rozparcelował majątek, proszę pana. Chłopi kupili i czekają, aż im bank wypłaci pożyczkę. Może to nastąpi za miesiąc, albo za dwa miesiące najdalej. Dlatego nie staraliśmy się tego lata o nikogo. Zwijamy dom powoli, ja nie mam głowy... Ale niech się pan nie obawia, postaramy się oboje, żeby pan spędził u nas czas jak najprzyjemniej. Ma pan tu spacery, kąpiel, jezioro rybne, ogród obszerny, las był, ale... trzeba było sprzedać... [ 45 ]

Westchnęła i drżącym głosem mówiła dalej:

— Książki także pan znajdzie, bo moja córka lubi czytać. Trochę stare, to prawda, bo w ostatnich czasach trudno było łożyć na uzupełnienie biblioteki, ale może pan przejrzy. Zresztą jeżeli panu potrzeba wypoczynku, to i czytać nie będzie pan wiele. Może jeszcze jajecznicy panu usmarzyć? Nie? Pokój już gotów. Na górze pana umieszczę, okno na ogród wychodzi, cicho tam, na dole zaś nie zawsze spokojnie. Róziu, odprowadź pana!

Pierwsze lody, których najbardziej się obawiał zdenerwowany młodzieniec, pękły. Nareszcie jest na wsi, na wsi! Radość dziecinna opanowała go, zaczął gwizdać jakąś piosenkę, niewiadomo gdzie zasłyszaną, szybkim ruchem otworzył okno i wpuścił strumień światła. Co za rozkosz! Gwiazdy podzielają jego zachwyt, mrugając mu przyjaźnie z ciemno-błękitnego firmamentu, promienie księżyca całują mu znużone czoło, na którem życie zdołało zarysować już niejedną zmarszczkę, wietrzyk pieści skronie i rozdmuchuje włosy, a tam za błyszczącą jak żywe srebro powierzchnią stawu, jak okiem sięgnie, przestrzeń wolna, przestwór, do którego od tak dawna tęsknił. Jutro nie trzeba Śpieszyć się do kantoru, nie potrzeba wstawiać pozycyi do księgi głównej, nie potrzeba pisać idyotycznych listów! Co za rozkosz!







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false