Wygnańcy/III

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 46 ]
Rozbudzona świeżemi wrażeniami wyobraźnia nie pozwoliła panu Stanisławowi spać, ledwie też jutrzenka zaczęła przebijać zasłonę z gałęzi wiązu rosnącego przed oknem, gdy młodzieniec wstał, ubrał się cichutko i wyśliznął się na dwór.

We dworze i na folwarku znać wszyscy spali jeszcze, bo nie dojrzał żywej duszy na podwórzu. Zadowolony skierował się do ogrodu zajmującego znaczną przestrzeń po za domami, zapuścił się w lipową aleję. Oblał go niezgoniony jeszcze promieniami wstającego słońca powiew letniej nocy, odurzająca mieszanina woni tajemniczych. Kamienne ławki, wykuwane z olbrzymich brył piaskowca, były nasiąknięte wilgocią, która w postaci wielkich kropel rosy wisiała na liściach i na roztwierających się kielichach tulipanów, białych jak śnieg narcyzach i zwieszających się ciężko kiściach bzów. Różowa jutrzenka igrała z budzącą się ze snu przyrodą. Za jej dotknięciem łzy rosy zamieniały się w kropelki rubinów, podobne do krwi serdecznej, w iskry opalowe mieniące się jak kameleony; kwiaty zbudzone, spoglądały w żarzące się niebo swemi barwnemi oczkami, wydając pierwsze westchnienia, pełne woni. Poranny wietrzyk wybiegł z nad strugi płynącej łąką pomiędzy drzemiącemi jeszcze olchami i wierzbami i potrącał łagodnie przyjacielsko łodygi, liście i korony, jakby szepcąc: wstawać! wstawać! Wielkie krople spadały z gałęzi z szelestem i wsiąkały w czarną ziemię. Owady przytulone w zakamarkach roślin, brzękały wilgotnemi skrzydełkami, usiłując wzlecieć i szukały miejsc słonecznych, żeby jaknajprędzej je wysuszyć. [ 47 ]

Panu Stanisławowi zdawało się, że jest nieograniczonym i wyłącznym panem w tym obszernym ogrodzie, nie dotkniętym jeszcze dzisiaj stopą ludzką. Idąc zatrzymywał się co chwila i wciągał głęboko w piersi tę symfonię zapachów, działających na jego duszę jak balsamy na świeżo otwartą ranę. Usiadł pod rozłożystym krzakiem rozkwitającego jaśminu i spoglądał przed siebie, tam gdzie z po za zasłony wiązów tryskały coraz to potężniejsze, jaskrawsze, gorętsze snopy światła i gasły żarzące się niedawno jak olbrzymie węgle obłoki. Czerwcowy dzień wstawał w całym blasku swej żywotnej potęgi i obejmował w swoje palące uściski senny Świat. W tej powodzi jaskrawego światła pierzchały niepewne kontury jesionów, lip i klonów, oczom zaś otwierała się daleka perspektywa na rzędy owocowych drzewek, stojące równemi szeregami wpośród krzewów agrestowych i porzeczkowych. Pan Stanisław chciał się podnieść, gdy szelest jakiś przykuł go do ławki. Na ścieżce, pomiędzy krzewami bzu zamajaczała smukła postać kobieca, zbliżająca się wolnym krokiem. Gibkie kształty młodego ciała tonęły w fałdach naprędce zarzuconej na ramiona jedwabnej chusteczki, odkrywającej śnieżny, nieśmiało wyglądający z pod rozwartej koszulki biust i okrągłą szyję. Fala jasnych złocistych jak promienie słoneczne włosów, spływała na plecy z pochylonego czoła, zasłaniając twarz. Z pod białej spódniczki wymykały się za każdym krokiem gołe nóżki, w niebieskich pantofelkach. Znać było, że ta postać czuła się samotną tutaj i nie spodziewała się, że ją mogą śledzić czyjeś oczy. Pan Stanisław czuł, że trzeba się ukryć, podniósł się więc cicho i wsunął się w gąszcz jaśminu, aby nie spłoszyć tego pięknego zjawiska. [ 48 ]

Młoda kobieta szła prosto ku niemu i zatrzymała się tuż przed kamienną ławką, na której przed chwilą siedział. Szybkim, wdzięcznym ruchem odrzuciła włosy spływające jej na policzki i odsłoniła bladą twarzyczkę, zalaną łzami. Nie była to rozpacz, nie była troska gryząca, ale bezbrzeżny smutek, tęsknota spokojna i głęboka. Łzy wybiegały z pod różowych powiek i gasząc modre źrenice, Ściekały powoli po świeżych jagodach, perląc się na włosach i jędrnym, rozwijającym się dopiero biuście dziewiczym. Ramiona opuszczone bezwładnie tonęły w fałdach spódnicy, nie starając się nawet ukrywać odsłonionych wdzięków. Stała tak nieruchomie wpatrzona w kamienną ławkę, wreszcie upadła na nią ciężko. Głowę oparła na dłoni i zastygła jak marmur.

Teraz pan Stanisław mógł się dobrze przypatrzeć jej czystemu delikatnie wykrojonemu profilowi, typowej dzieweczki polskiej o zlekka orlim nosku, zrośniętych brwiach, podziwiać różowość wysubtelnionych, wywiniętych na zewnątrz, drgających nerwowo i energicznie zakrojonych warg, głębokość wpatrzonych w dal oczu i białość szyi.

Jakie bóle zakłócały harmonię tej młodej duszy? co się działo w głębi tej dziewiczej piersi, wtedy właśnie, gdy wszystko dookoła tchnęło życiem i weselem? czyżby jaka namiętność wkradła się do niedoświadczonego, oczekującego na pierwsze gorętsze uderzenia serca?

Bo oto nieznajoma, nachyla się i przytyka usta do kamiennej płyty, gdzie niedołężna ręka wyrznęła dwa imiona, objęte wspólną ramką. [ 49 ]

Lecz nie, dotknięcie to jest raczej pocałunkiem, składanym na czole braterskiem, aniżeli targającą nerwami rozkoszą. Tak się żegna odchodzące, a drogie nam rzeczy...

Pan Stanisław tłumił oddech. Miałby sobie za świętokradztwo niemal, przerwać samotność tej dziewczyny, szukającej ulgi we łzach wylewanych skrycie na ten zimny kamień.

Nareszcie nieznajoma podniosła się z głębokiem westchnieniem, poprawiła instynktownym ruchem zsuwającą się z pleców chustkę i oddaliła się równie wolno, jak nadeszła. Pan Stanisław nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie śledzić. Przesuwając się chyłkiem, pomiędzy krzakami, widział, że się zatrzymała przed starą lipą, objęła ją białemi ramionami, jak ukochaną osobę i okrywała spękaną, chropowatą korę pocałunkami, jeszcze gorętszemi aniżeli te, jakie składała przed chwilą na kamiennej ławce.

Potem błądziła od drzewa do drzewa, zatrzymywała się w altankach, okrytych płaszczem dzikiego chmielu i owiana smętkiem wpatrywała się w grupy jesionów starych, szemrzące w porannym wietrzyku, w końcu stanęła nad ukrytem w cieniu źródełkiem, które pluskało dźwięcznie rtumieniem przezroczystej wody, wypływającej z pod dużego omszałego głazu. Podsunęła dłoń, napełniła tę różano-alabastrową czarkę przezroczystym płynnym kryształem i zaczęła zwilżać zaczerwienione płaczem oczy.

Biała jej postać znikła w gąszczu, ażeby niebawem się ukazać znowu już po za ogrodem na drodze, pomiędzy zbożami. Szła skąpana [ 50 ]w złotej fali porannego słońca, aż do starego krzyża drewnianego, wyciągającego ku niebu spróchniałe ramiona. Ukłękła pod nim ze złożonemi dłońmi, jak dziecię odmawiające pacież pod okiem matki.

Młodzieniec wsparty o chylący się do upadku płot, w ukryciu jerzyn, berberysów i głogów, wpatrywał się w tę dziewiczą, pogrążoną w modlitwie postać, pełen przypuszczeń. Nie potrafił sobie wytłómaczyć, dlaczego ta młoda osoba błądzi o świcie dnia letniego w samotniach, dlaczego zerwała się tak rano, co wyciskało jej łzy z błękitnych oczu, jakie niewidzialne nici łączyły ją z przedmiotami, na których składała pocałunki, jakie uczucia zaprowadziły ją pod krzyż, i złożyły pobożnie ręce? Zaczynał się domyślać, że w tym miłym zakątku, oderwanym od szerokiego świata, szaleją niewidzialne dla obcych burze, że pomiędzy drzewami starego parku i grządkami kwiecia pełzają jadowite węże smutku i rozpaczy.

Przepełniony szacunkiem, jaki uczuwa każdy dla ukrywającego się bólu, pan Stanisław oddalił się w przeciwną stronę, zadumany.

Mijając dwór od strony ogrodu, zatrzymał się. Był to dom murowany ozdobny, noszący na sobie piętno stylu odrodzenia, kryty spleśniałą od starości dachówką, budowany znać przez ludzi zamożnych, może nawet bogatych i wrosłych z korzeniami w swój szmat ziemi.

Wszystko świadczyło, że jego właściciel stawiał go nietylko dla siebie, ale i dla następnych pokoleń. Dwie kolumny jońskie podpierały balkon frontowy, na którym przebłyskiwał szczątkami złota i błękitu zatarty herb. W parku rosły stare drzewa, sadzone przed dwustu [ 51 ]albo nawet trzystu laty. Napotykałeś tam na każdym kroku jakieś ślady dawno minionej przeszłości, tu w cieniu lip czerwieniła się granitem skandynawskim ciężka kuta ława, a przed nią niski, solidny o grubym blacie stół kamienny, dalej pomiędzy bujnemi bzami sterczała kolumna, albo obelisk, zzieleniały od porostów. Trochę na boku z pod lebiody, piołunów, łopianów i pokrzyw, wyglądały fundamenty oddawna zrujnowanego budynku, którego przeznaczenia daremnie starałbyś się odgadnąć.

Niegdyś mieszkali tu znać ludzie wielkich środków materyalnych i wyższej kultury, rozmiłowani w pięknie i przywykli do dobrobytu. Dziś jednak ta pańska rezydencya pochyliła się gwałtownie do upadku. Na ścianach pałacu szarzały plamy i zacieki, okna z połatanemi i iryzującemi od starości szybami, spoglądały melancholijnie w głąb alei, jedna z kolumn utraciła kapitel, wyzłocone dawniej kraty balkonu, czerwieniły rdzą, pomiędzy dachówkami widniały szpary, pozatykane wiechciami słomy, tu i owdzie z pod tynku odpadłego wskutek wilgoci, świeciły cegły.

W dużych kamiennych wazonach, zamiast starych agaw, rosły szkarłatne begonie, park zaś nosił na sobie cechy pewnego zaniedbania, nieodzownego następstwa oszczędności. Gazony niewystrzyżone, pokryły się mozajką barwną jaskrów żółtych, dzwonków fiołkowych, i puchów nasiennych wszędzie pospolitych mniszków. Ławki drewniane wypróchniały, uboczne ścieżki, rzadko gracowane, zieleniły się trawą, a miejscami ginęły bez śladu. [ 52 ]

Pan Stanisław wyszedł na podwórze folwarczne i rzuciwszy okiem na mocno podniszczone budynki gospodarskie, wrócił do siebie.

W jakim domu się znalazł? Wyobrażał już sobie właściciela tych resztek fortuny niegdyś pańskiej, jako pyszałkowatego bezmyślnego szlagona, uciekającego od roli do Warszawy, albo jeszcze dalej, do wód zagranicznych, a nawet do Monaco. Przedającego, przepijającego i przegrywającego ten szmat ziemi, odziedziczony po przodkach niewiele więcej wartych od niego.

— Sprzedał forwark chłopom, żeby ratować co się da, — myślał sobie młodzieniec. — Nieciekawy okaz. Pewnie jeszcze śpi, powierzywszy kłopoty około gospodarstwa rządcy. Już mnie swędzi język, żeby go zapytać, ile przegrał z ojcowizny w ruletkę, ile wydał na ostatnim jarmarku wełnianym i na szansonistki.

Wzięła go wściekłość, kiedy sobie rozważył, że zgraja pijaków i próżniaków, bo takie pojęcia przywoził tutaj, pozwybała się z lekkiem sercem tego, za czem on tęsknił każdym fibrem serca.

— Hołota — mruczał pogardliwie przez zęby, wiążąc krawat, przed zamąconem lustrem, — teraz ma się rozumieć, zwalą się wszyscy do Warszawki... Aha, niezawodnie i w końcu jaśnie wielmożny zostanie konduktorem od tramwajów, urzędnikiem w cyrkule, albo założy sklepik z wiktuałami... Ha, ha, ha!

Kiedy go służąca wezwała do jadalni, wchodził do niej zaciekawiony. [ 53 ]

W obszernym pokoju naprzeciwko wielkiego kredensu jesionowego, zajmującego całą ścianę, siedział już jakiś mężczyzna w kurtce poplamionej, w długich, mocno zabłoconych batach, w koszuli kolorowej, w spodniach podbitych skórą i wyświeconych; znać tylko co zlazł z konia, bo jeszcze trzymał zużytą szpicrutę w ręku zwisłem bezwładnie na poręczy staroświeckiego krzesła. Usłyszawszy szelest, odwrócił się zlekka i apatycznie wlepił znużone szare oczy we wchodzącego. Po jego spalonej od słońca, spękanej od wiatru i słoty twarzy, przebiegł wyraz zniechęcenia. Podniósł się ciężko, z wyraźnym wysiłkiem i wyciągnął dłoń do przybysza.

— Zapewne rządca, dźwigający łaskawie zrzucone na jego barki obowiązki właściciela, — pomyślał pan Stanisław.

— Jestem Olaski. Niech pan siada! Zaraz podadzą nam śniadanie — rzekł.

Pan Stanisław przedstawił się także, zdziwiony doznanym zawodem. Nie sądził bowiem, żeby ten niepozorny człowiek był samym właścicielem majątku.

— Wyobrażałem go sobie zupełnie inaczej, — myślał, czując jeszcze uścisk twardej dłoni.

W tej chwili otwarły się drzwi i stanęła w nich młoda panienka, ubrana w niebieską, perkalową sukienkę, niosąc tacę.

Pan Stanisław odrazu poznał w niej ową samotnicę, która niedawno błądziła w parku, zraszając gorącemi łzami kamienne ławki. [ 54 ]Ujrzawszy nieznajomego, kiwnęła główką i spokojna już, zaczęła wydobywać z kredensu szklanki, spodki i łyżeczki.

— Moja córka, — rzekł Olaski, takim samym, uwięzionym w piersi głosem.

Panienka podała mu spracowaną i czerwoną, ale małą rączkę, ogarniając go na chwilę pytającem spojrzeniem, obrzmiałych jeszcze oczu.

Być może, że w jego twarzy wyczytała współczucie i sympatyę, bo na policzkach jej zjawił się przelotny uśmiech, nikły jak promyk słońca, strzelający z poza deszczowej chmury.

— Pan na długo? — rzuciła, widząc, że trzeba coś powiedzieć.

— Na parę tygodni, ale zdaje mi się, że się źle wybrałem. Państwo podobno sprzedali majątek i przenoszą się na stały pobyt do Warszawy. Szkoda, tu tak ładnie.

— Oh, prześlicznie! — zawołała z żywością panienka. — Nigdzie tak pięknie być nie może! Prawda?

I uśmiechnęła się powtórnie, ale już zupełnie inaczej.

— I my żałujemy, że się stąd musimy wyprowadzać. Ale to trudno! — dodała z westchnieniem. — Pan kawy, czy herbaty?

— Kawy, jeżeli pani pozwoli.

Podsunęła mu dużą filiżankę. [ 55 ]

— Jeszcze nie zaraz się przenosimy, — mówiła, krając z dużego bochenka wiejskiego, — zejdzie z miesiąc, a może i więcej... Chciałabym, żeby chłopi jaknajdłużej nie płacili.

— Co też ty mówisz, Ludmiłko! — zaprotestował pan Olaski.

Zamilkła, ale znać było, że pozostała przy swojem.

— Czy państwo nic sobie nie zatrzymują? — zagadnął pan Stanisław.

— Nic, — odparł sucho Olaski.

— Nawet pałacu? Chłopi rozbiorą go niezawodnie.

— Ha, — syknął obywatel, odkładając napoczęty kawałek chleba, — ma się rozumieć, że rozbiorą. Chciałem sprzedać osobno, ale sami żydzi się trafiali i dałem spokój. Niech lepiej chłopi rozbiorą. Sam też nie wezmę, bo mnie nie stać na utrzymywanie takich rezydencyi. Panu Bogu dziękuję, żem o kiju żebraczym stąd nie wyszedł.

— A przecież inni gospodarują jakoś, — wtrącił nieśmiało pan Stanisław, — znam ludzi, którzy utrzymują, że nic nie daje tak stałego i pewnego dochodu, jak ziemia...

— Dochodu? — zaśmiał się gorzko Olaski. — O dochodzie mówić łatwo temu, co siedzi sobie w mieście, ma chałupę i kwity lokatorom wystawia, albo po gazetach rady rolnikom daje. Oto właśnie przeczytałem, masz pan! Jakiś mędrek plecie to samo i wiele więcej głupstw [ 56 ]jeszcze w dodatku! Rolnicy nasi gospodarować nie umieją! On potrafi, psia krew! Pewnie sam na wsi nie był i żyta od pszenicy nie odróżniłby, jak bym go na pole wyprowadził. Żyto tanie, że poprostu produkcya się nie opłaca przy drożyźnie robotnika, który zagranicę ucieka! Czasami sobie już myślałem, żeby wszystko na pastwisko zamienić i krowy paść, czy ja wiem!? Nabiał? A co z nim robić, niech mi kto powie? Do Warszawy wozić? A kolej gdzie? O trzy mile! Czegom ja już, panie łaskawy, nie próbował! I koniczynę na nasienie siałem i buraki na kawałku lepszym plantowałem i miętę pieprzową i cykoryę i chmielarnię nawet założyłem! Albo bydło! Przypuszczam, że się i ma coś, to komu sprzedam, kiedy granica zamknięta? A u nas takie ceny dają, że się nie opłaca. Czasami człowiek, przeczytawszy takie oto bazgroty, nie wie sam co o sobie trzymać. Chyba, żem z instytutu wyszedł głupi! Bo teraz panie byle młokos, byle żydziak, za człowieka nie ma rolnika! Kiedy ojciec mój umarł, dostałem nie wiele co prawda, ale bez grosza długu, resztki z fortuny pańskiej, trzydzieści włók zaledwie! Wróciłem właśnie ze szkoły agronomicznej. Zakasałem więc rękawy i powiedziałem sobie: „Nie dam się, będę pracował, będę oszczędzał, a nie dam się!“ Jak żyłem, niech moi sąsiedzi powiedzą panu. Sam nie dosypiałem i ludziom spać nie dałem, nie dojadłem, stosunki z ludźmi pozrywałem, żeby wydatków nie mieć daremnych, dziecko oto samem w domu uczył z żoną, chodziłem gorzej od karbowego odziany, z ekonomem w polu cały dzień siedziałem i parobkom na ręce patrzyłem, aż mnie znienawidzili. Żyłem po prostu jak barbarzyńca, wszystkiegom sobie odmawiał, nawet fajkę rzuciłem! A on tu mi o hulankach po jarmarkach gada, kanalia. A gdzież to teraz [ 57 ]szlachta pieniądze traci? Chyba o magnatach gada! Może takich zna, bo ja nie! Jakem do Warszawy za interesami jechał, tom noc w pociągu spędzał, żeby na hotelu oszczędzić, a on błazen!...

— Bo i po co za własne pieniądze nagan i przytyków słuchać? — mówiła pani Olaska.

— No i dał pan rady? — zagadnął pan Stanisław, pragnąc przerwać tę przykrą dla siebie scenę?

Zamiast odpowiedzi, Usłyszał jednak ironiczny uśmiech. Olaski zerwał się, wcisnął żokiejkę na uszy, chwycił szpicrutę i blady z dławiącego go gniewu, wypadł z pokoju. Za chwilę siedział już na koniu, który oczekiwał nań przed domem, zaciął go i pocwałował w pole.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false