Wygnańcy/I

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 9 ]
Pan Stanisław, buchalter fabryczny, zamiast obudzić się, jak zwykle, o szóstej, wstał dopiero o siódmej i dla tego o całe pół godziny spóźnił się do kantoru. Biegnie więc szybko chodnikiem, trzymając papierosa w anemicznych wargach i stara się zbadać w duchu przyczynę tej senności, jaka go trapi od pewnego czasu. Sypia, co najmniej, po siedm godzin na dobę, a jednak czuje się ciągle ociężałym, wyczerpanym i często, wbrew naturze, ogarnia go niepokonane lenistwo. Jest przytem rozdrażniony, bo turkot dorożek po wyboistym bruku targa mu formalnie nerwy; biegnąc, potrąca ludzi i ma wielką ochotę uderzyć w koronkowy czepiec tłustej baby, która mu zagrodziła drogę.

W pół do ósmej... Zastanie znowu w kantorze swego rumianego szefa, który wprawdzie nie robi żadnych wymówek spóźniającym się współpracownikom, ale za to chrząka znacząco, wyjmuje powoli swój piękny, złoty zegarek i porównywa go z regulatorem, wiszącym nad biurkiem.

Panu Stanisławowi taka niema scena sprawia zawsze niewysłowioną przykrość i odbiera mu apetyt na cały dzień, przeklina więc swą ociężałość i obiecuje sobie z pierwszych pieniędzy kupić budnik, aby uniknąć opóźnień.

Na szczęście jednak biurko dębowe pryncypała jeszcze nie zajęte, wyjątkowo nie ma nawet kasyerki, panny Wandy, a magazynier znać tylko co wszedł, bo nie zdążył zdjąć palta. [ 10 ]

Pan Stanisław odetchnął swobodnie i usiadł w dużym, głębokim fotelu, w którym spędzał akurat pół życia, czyli po dwanaście godzin na dobę.

Na biurku, pod ordynarnym przyciskiem z marmuru chęcińskiego, leżał, jak zwykle, cały stos papierów do załatwienia. Były to listy z niewyraźnie wypisanemi obstalunkami, faktury, frachty pośpieszne i zwyczajne reklamacye: a obok tego wszystkiego żółciły się płócienne grzbiety grubego „dziennika“ „księgi głównej“ i kilku „pomocniczych,“ choć nie o wiele mniejszych.

Pana Stanisława ogarnęło nagłe zniechęcenie, graniczące ze wstrętem. Zamiast wziąć pierwszy lepszy papier, przysunąć firmowy blankiet i umaczać stalkę w pękatym kałamarzu, siedział nieruchomie. Rozpacz go brała na myśl, że znowu musi pisać listy, równobrzmiące z temi, jakich setki wysłał wczoraj, przed miesiącem, przed rokiem, że musi wystawiać te same ceny i nazwy artykułów na fakturach, przeprowadzać po raz tysiączny te same pozycye przez czyste, polinjowane jednakowo kartki ksiąg buchalteryjnych. Zazwyczaj odbywał te wszystkie czynności na wpół świadomie, prawie automatycznie, znał bowiem na pamięć cennik i zdołał sobie wbić w głowę parę tysięcy najdziwaczniejszych nazwisk z „księgi różnych.“ Dziś jednak wbrew nawyknieniu, ręka i głowa, zawsze posłuszne, stawiały opór.

Po długiej walce pan Stanisław uczynił wysiłek i sięgnął po leżący na wierzchu pliki list. [ 11 ]

Była to reklamacya jakiegoś Żyda z Berdyczowa, pisana łamaną, niezrozumiałą polszczyzną; buchalter utknął zaraz na pierwszem zdaniu.

Procent... rabat... zysk!... Te wyrazy prześladują go od chwili, kiedy rozpoczął byt niezależny... przez jego ręce przesunęło się kilkanaście tysięcy listów, a wszystkie mówiły tylko o towarze, rabacie i zyskach! Doznaje on mimowoli wrażenia, że świat nie zajmuje się niczem innem, tylko pogonią za zyskiem, za zarobkiem...

Czy to złudzenie, czy to rzeczywistość? Chyba rzeczywistość! cały Świat wiruje szalonym ruchem dookoła olbrzymiej miski: ona stanowi jedyny cel zabiegów nietylko pojedyńczych ludzi, ale nawet narodów. Ludzkość jest jeszcze niewolnikiem własnego żołądka, jemu musi służyć, a mózg uważać za pasorzyta i stara się oddawać mu jaknajmniej swych sił żywotnych, akurat tyle, ile ich potrzebuje dla kierowania sprawami odżywczemi. To smutne, bardzo smutne! Ale trzeba się pogodzić z koniecznością, która każe pracować po to, żeby żyć, a żyć po to, żeby — jeść.

Weźmy jego samego choćby, pana Stanisława! Przecież on nie stanowi żadnego wyjątku od tej reguły, obowiązującej dotąd ludzkość niedojrzałą. Uczył się najprzód długo, skończył gimnazyum, potem akademię handlową w Antwerpii i po co, jeśli nie po to, żeby módz pić rano kawę z bułką, jeść obiad za czterdzieści kopiejek, spędzać dwanaście godzin na dobę w kantorze, a ośm w łóżku. Ażeby tak żyć, wynajął swój mózg człowiekowi obcemu i pozwala mu na wyczerpywanie go do tego stopnia, że, wróciwszy wieczorem do domu, marzy [ 12 ]tylko o tem, żeby jaknajprędzej znaleźć się w łóżku i spać, spać! aż do chwili, kiedy trzeba znowu iść do kantoru. Nie ma czasu ani na rozrywki, ani na widywanie się ze znajomymi, przestał nawet czytać, za co żywi dla siebie głęboką pogardę.

Jakże nisko trzeba upaść, żeby zasypiać z najciekawszą książką w ręku! A jemu zdarza się to za każdym razem! Ot, żyje poprostu jak zwierzę! Do niedawna buntował się, czynił bohaterskie wysiłki, żeby nie przestać myśleć, ale teraz już dał za wygranę, pozwolił zapanować wszechwładnie żołądkowi nad swojem „ja.“ Uległ, ale czuje, że mu wyrządzono wielką krzywdę. Należało pozostawić go tam w nizinach, gdzie wegetują miliony, bo wtedy mógłby spełniać swe zadanie pracującej maszyny bez bólu. Tymczasem, czyniąc zadość popytowi na maszyny inteligentne, rozwijano jego mózg, posłano go do akademii, pokazano szersze horyzonty, nauczono zastanawiać się, rozumować, obudzono w nim tysiące subtelnych, zbytkownych potrzeb, a potem, kiedy pokosztował słodyczy owocu z drzewa wiedzy, kiedy zaostrzył wzrok na rozleglejszych nieco widnokręgach, strącono go brutalnie w te niziny, skąd przyszedł i tętniący myślą mózg zaprzęgnięto do mechanicznej pracy, która zaspakaja najpodrzędniejsze zaledwie potrzeby ciała. Wyhodowano i rozwinięto mu mózg, zupełnie tak samo, jak się tuczy barana, albo wołu, żeby mieć dobre, pożywne mięso. Czyż to nie jest znęcanie się nad godnością człowieka, ludożerstwo podniesione do trzeciej potęgi?

Pan Stanisław z początku cierpiał niewymownie i próbował otrząsnąć z siebie te pęta studyował po za obowiązkowemi zajęciami [ 13 ]ekonomię polityczną, wziął się nawet do pisania jakiejś rozprawy i w przystępie zapału do nauki czystej, porzucił pierwszą posadę... Wnet jednak, wysmagany nędzą, wrócił do kantoru, jak nieposłuszny pies do budy. Protesty podnosiły się w nim jeszcze, ale coraz słabsze, coraz rzadsze. Pewnego razu nowy pryncypał pochwycił go na pisaniu studyum o przeludnieniu i nie szczędził słów ojcowskiej nagany za ten występek.

— Trudno powinieneś pan sobie powiedzieć, że żyjesz tylko dla księgi głównej, — dodał na zakończenie, — inaczej nigdy nie zostaniesz solidnym handlowcem.

Przyjął z pokorą życzliwe rady i starał się wmówić w siebie, że naprawdę żyje tylko dla księgi głównej firmy X. I teraz umysłowa praca, ta piękna praca — kochanka, która mu niegdyś obiecywała tyle rozkoszy, wysysa mu mózg, jak wielka pijawka.

Iskrzący promień majowego słońca prześlizgnął się po rogu kamienicy, wpadł niby wielki grot pomiędzy bzy, rosnące pod oknem kantoru i utkwił w marmurowym przycisku na biurku. Oczy pana Stanisława pobiegły mimowoli w kierunku światła, zatrzymały się na zaledwie rozwiniętym, przytulonym do brudnej szyby bukiecie bzu... Szybkim ruchem podniósł się, chwycił zardzewiałą zasówkę i popchnął okno. Do zatęchłego pokoju wpadła natychmiast słoneczna fala powietrza, niosąc zbrukane miejskim zaduchem wonie wiosny. Gałązka bzu zakołysała się tuż pod ręką pana Stanisława, zerwał ją skwapliwie i podniósłszy do nosa, wciągnął w płuca jej podniecający zapach. [ 14 ]

Wiosna, w swym tryumfalnym pochodzie wtargnęła aż na zadymione fabryczne podwórze, pomiędzy podrapane oficyny, i subtelnem dotknięciem zbudziła mizerne krzewy bzu, trawionego dymem, i jasno zielone pędy lilii, wyglądające nieśmiało z pod ziemi, usianej kawałkami szkła i tynku... Wszędzie czuć było jej odurzający powiew...

Pan Stanisław przymrużył powieki i rozkoszował się błogiem ciepłem promieni słonecznych, przeglądających przez powieki. Dusza zatrzepotała mu się jak ptak i uleciała myślą daleko, po za mury wielkiego miasta, na rozmajone pola, nad pachnące, rozgwarzone asy...

Drzwi od kantoru skrzypnęły. Buchalter obejrzał się, zamiast jednego pulchnego i rumianego oblicza pryncypała ujrzał uśmiechniętą, bladą twarzyczkę kasyerki, panny Wandy, mówiącej mu dzień dobry.

Zawstydzony, upadł na fotel, porzucił niedbale bukiecik bzu na poplamione biurko i wziął machinalnie pióro.

Kasyerka, powiesiwszy wytartą pelerynkę, zbliżyła się i podała mu dłoń, jak koledze.

— Bez! — krzyknęła radośnie, ujrzawszy bukiecik. — Czy z ogródka?

Pan Stanisław kiwnął głową. Chciał wręczyć pannie Wandzie bukiecik, ale w myśli jego wzbudziło się nagłe wspomnienie i powstrzymał się. Jego ruch nie uszedł jednak uwagi kasyerki, bo niebieskie jej oczy spoważniały. Odwróciła się szybko i zajęła swe miejsce przy stoliku, obok ciężkiej, ogniotrwałej kasy, z poza której wyglądała jej delikatna twarzyczka, ujęta w ramkę bronzowo złocistych włosów. [ 15 ]

Dziś akurat upływa dwa tygodnie od składkowej majówki w Jabłonnie, na której znajdowali się oboje. Pan Stanisław tańczył prawie wyłącznie z kasyerką i jej młodszą siostrą Sabinką i to tylko walca wiedeńskiego oraz polkę, bo kontredansa ani mazura nie umiał.

Pannę Wandę lubił, więc nie żałował wcale, że ma tak mało znajomych kobiet na majówce... Ona, przetańczywszy w pierwszej parze, wybiegła z sali na werendę, aby odetchnąć czyściejszem powietrzem. Pan Stanisław zarzucił na nią pelerynkę, za co podziękowała mu niemem skinieniem głowy.

— Przejdę się! — rzekła po chwili.

Było już widno, ale gęsta jak wata mgła poranna przygniatała zroszoną ziemię. Szli oboje ścieżką, pomiędzy rudemi pniami sosen, podobnych do widm. Mgła otulała ich jak w gniazdka, odosabniała od świata, towarzyszyła im wszędzie, dokąd tylko zwracali swe kroki.

Milczeli oboje, ale pan Stanisław czuł, że jego towarzyszce przyjemne było takie sam na sam w pośród mgły. Panna Wanda poślizgnęła się na igliwiu, zaścielającem ziemię. Ośmielony, podał jej ramię.

Zatrzymali się wreszcie, bo płot zamknął ścieżkę. Poranny wietrzyk, niosący surową, pachnącą wilgoć od strony Wisły, podrywał co chwila lekką zarzutkę, odsłaniając nierozwinięty jeszcze, ale śnieżny biust panny Wandy, ujęty w fałdy tanich, kremowych koronek. Pan Stanisław, podniecony tańcem, muzyką i tem niespodziewanem sam na sam, patrzył z upodobaniem. [ 16 ]

Pomimo lekko wklęsłych policzków, szczupłej figury i wątłych ramion, panna Wanda wydawała mu się ładną, prawie piękną. Bezsenna noc i znużenie kładły na jej delikatnej, przybladłej twarzyczce wyraz powagi i ledwie dostrzegalny odcień smutku. Chciała zapiąć zarzutkę i wtedy od gorsa odpadł jej zwiędły, zbrukany kurzem, pomięty uściskami tancerzy bukiecik fiołków. On podniósł go szybko, ale zamiast oddać, zatrzymał w palcach. Ona wyciągnęła rękę, aby odebrać kwiatki, pan Stanisław, broniąc ich, uchwycił drobną dłoń i nie zastanawiając się nad tem co czyni, pocałował gorąco.

Panna Wanda cofnęła się miękko, niezdecydowanie, obrzucając go ździwionem, pytającem spojrzeniem. W tej chwili gałązki zatrzeszczały pod czyjemiś krokami, i niema scena zakończyła się równie szybko jak się zaczęła.

Czyniąc przed chwilą ruch, celem podania kasyerce gałązki rozkwitającego bzu, pan Stanisław dostrzegł w jej niebieskich oczach ten sam co wtedy wyraz poważnego ździwienia. Jak to dobrze, że zapanował nad sobą, że nie nawiązał powtórnie tej subtelnej nici, co pomimowoli zadzierzgnęła się pomiędzy nimi na majówce! Po co budzić w tej młodej i poważnie myślącej panience uczucia, których nie mógłbym podzielać? Bo nie ma się co łudzić! On jej nie kochał, ani nie kocha! ot, przyzwyczajenie! Trudno nie zwrócić uwagi na przystojną i młodą panienkę, z którą się spędza po dziesięć godzin na dobę, przy wspólnej pracy, ale od niemych awansów do miłości jeszcze daleko...

Zresztą serce pana Stanisława nie zabiło dotąd żywszem uczu6iem. Zastanawiał się nad tą swoją ułomnością i wytłómaczył ją sobie 8 [ 17 ]bardzo prosto. Ażeby się kochać, trzeba przedewszystkiem mieć wolną myśl i czas, dużo czasu! Jego głowa zaś jest podobną do fabryki, gdzie od rana do wieczora zgrzytają piły, dudnią maszyny i walą młoty. Miłość to pasorzyt, który obiera sobie miejsce pobytu w pulsujących nadmiarem krwi sercach i otłuszczonych mózgach, ludzi zdrowych, nie zaś w takich jak on, wyciśniętych cytrynach. Nie można więc wmawiać w innych tego, czego się nie czuje samemu. Postąpił z kasyerką, jak podchmielony lowelas, a teraz, zamiast ją przeprosić, chce grać dalej nieuczciwą komedyę. Przecież nie ożeni się, bo i po co? Żeby skazać na nędzę siebie i kobietę, która mu zaufa? żeby rzucić na rynek kilka par rąk, albo kilka mózgów! Taki szalony krok mogłaby usprawiedliwić tylko miłość; a jego na nią nie stać, popełniłby tedy świństwo, nic więcej!

Czyniąc sobie ostre wyrzuty, pan Stanisław wziął się do pisania, a raczej do ustawiania szeregu szablonowych zdań, które stanowią całość, zwaną listem handlowym. Ta automatyczna praca nie przeszkadzała mu rozmyślać pomiędzy jednym a drugim frazesem, a nawet marzyć.

Załatwiwszy się z korespondencyą, rozłożył księgi buchalteryjne i z gorączkową niecierpliwością zaczął przerzucać kartki. Od dwóch tygodni pracował nad bilansem rocznym i spodziewał się ukończyć go dziś albo jutro. Na pośpiechu zależało mu bardzo, głównie dlatego, że otrzymywał zawsze gratyfikacyę. Fabryka powiększała obrót, spodziewał się więc dostać więcej, aniżeli w ubiegłym roku. [ 18 ]

Zniechęcenie pierzchnęło nagle pod magnetycznym wpływem pozycyi i długich kolumn cyfrowych. Pan Stanisław, jak każdy specyalista, przełamawszy bezwładność mózgu, pozwalał się porwać stopniowo swojej buchalteryi. Kiedy jednak odezwał się na dziedzińcu dzwonek, zwiastujący dla ogółu pracowników fabrycznych porę obiadową, młodzieniec uczuł nagle, że jakaś obręcz ściska mu głowę, a przed oczami latają prędko, różnobarwne plamy. Obtarł o bibułę zaczernione palce i wyszedł na ulicę.

Nie miał apetytu, ale machinalnie skierował się na sąsiednią ulicę, gdzie w prywatnym domu jadał obiady za dziesięć rubli miesięcznie. Przy dużym stole, okrytym poplamionym obrusem, siedziało już paru stołowników. Pan Teofil, urzędnik z Wiedeńskiej tryumfalnie opowiadał aptekarzowi, w jaki sposób, grając „na fuksa,“ wziął wczoraj pięćdziesiąt rubli za konia w totalizatorze i napawał się wrażeniem, jakie sprawiał na koledze z Nadwiślańskiej, który oddawna i nadaremnie kusił fortunę, pożyczanemi stawkami.

Pan Stanisław wchodząc, zatrzymał się na chwilkę w przedpokoju, aby zamienić kilka uprzejmych słówek ze stojącą przy kuchni gospodynią. Była to forma ściśle przestrzegana przez wszystkich stołowników, którzy dbali o to, żeby nie dostać od czasu do czasu gorszego kawałka pieczeni lub mniejszej porcyi kompotu. Pani Zgórska pochodziła bowiem z podupadłej niedawno rodziny szlacheckiej i wymagała z całą stanowczością od swoich gości, aby ją traktowali, jak osobę z towarzystwa. Wymagania te zniechęcały wprawdzie wielu amatorów obiadów hygienicznych, ale pani Z. wolała mieć mniejsze dochody, [ 19 ]aniżeli wysługiwać się ludziom źle wychowanym, nie należącym „do lepszej sfery.“

Dopełniwszy ceremonii powitalnych, pan Stanisław zajął swoje miejsce przy stole. Nie rozmawiał prawie z nikim tutaj, miał sposobność ocenić już płytkość i nicość tych ludzi, których zajmowały przeważnie wyścigi, wieczorne łowy w ogrodzie Saskim, wycieczki na rowerach do „Wójtówki“ lub na „Bielany,“ teatrzyki, a raczej garderoby ogródkowe i knajpa. Stołownicy zaś zachowywali się wzajemnie, dość chłodno wobec tego cichego młodzieńca, nie biorącego żadnego udziału w ich rozrywkach i swawolnych pogawędkach. Powoli przyzwyczajono się do jego obecności i nie zwracano nań uwagi...

Pan Stanisław jadł półgębkiem, dziewczyna usługująca zabierała ledwie tknięte potrawy. Fakt ten trwożył nie na żarty panią Zgórską. Biedaczka dochodziła do wniosku, że niebawem utraci jednego z najakuratniejszych i najsympatyczniejszych stołowników. Daremnie urozmaicała potrawy, wybierała dla grymaśnego młodzieńca najlepsze kawałki, zwiększała porcye kompotu... Pan Stanisław jadał coraz mniej, znać kuchnia mu nie smakowała.

Pani Zgórska postanowiła rozmówić się dziś z wybrednym stołownikiem i w razie potrzeby lepiej zastosować się do jego gustu, byle go tylko zatrzymać. Kiedy więc aptekarz i kolejowcy wyszli, sama zaniosła mu omlet z konfiturami.

— Spodziewam się, że to przynajmniej powinno panu smakować, — rzekła, — konfitury mojego smarzenia, jajka Świeżutkie, masło młode, kobieta wczoraj przyniosła mi z Wilanowa... [ 20 ]

— Dziękuję pani, — odparł buchalter, przysuwając machinalnie talerz.

— Dobre, nieprawdaż? — mówiła z zadowoleniem, widząc, że pan Stanisław je, — a ja już myślałam, że panu nic u mnie nie smakuje i że się pan chce przenieść gdzieindziej.

— Cóż znowu! — zaprotestował pan Stanisław. — Mnie z panią bardzo dobrze. — Spojrzał na sympatyczne, szlachetne rysy gospodyni i uśmiechnął się życzliwie. Rzeczywiście, ta kobieta była inną aniżeli owe ordynarne, chciwe zysku, gadatliwe mieszczanki, u których stołował się do niedawna z wielką szkodą dla swego zdrowia. Pani Zgórska miała w sobie coś, co pomimo jej stanowiska obecnego, nakazywało dla niej szacunek, miała ogładę a nawet niejakie wykształcenie, widoczne z każdego odezwania się. Nie dziwiło to zresztą nikogo, bo stołownicy wiedzieli, że utrzymująca się z dawania obiadów pani ZgórSka, niedawno jeszcze była żoną szlachcica, gospodarującego na własnym folwarku.

— To dlaczego pan nie je? — zagadnęła uspokojona.

— Ależ jem, proszę pani, jem!

— Z początku Weronka przynosiła mi puste talerze od pana, — mówiła dalej Zgórska, — a teraz ledwie pan tknie tego jedzenia! Proszę pana, niech mi pan nie weźmie za złe, ale czy pan czasem nie chory? co?

— Eh, nie! dziękuję pani za troskliwość. [ 21 ]

— To dlaczego pan tak źle wygląda? Przykro poprostu na pana spojrzeć!

— Przepracowałem się trochę... bilans w fabryce kończę.

— Panu toby wieś dobrze zrobiła. Tak mi się zdaje. Niech pan wyjedzie z tej obrzydliwej Warszawy na miesiąc chociaż, a wróci pan zupełnie innym człowiekiem.

Pan Stanisław uśmiechnął się smutnie.

— Nie mam nikogo na wsi, proszę pani.

— Żadnych kuzynów pan nie ma?

— Rodzice moi, co prawda, pochodzą ze wsi, ale jeszcze przed dziesięciu laty, straciwszy majątek, przenieśli się do Warszawy, jestem więc na pół mieszczuchem, chociaż... nie potrafiłem się dotąd nagiąć do warunków, w jakich żyć muszę. Nie przystosowałem się do nowego otoczenia, jak by powiedział przyrodnik, mam duszę wieśniaka, a mózg mieszczucha.

— Więc i pan? — szepnęła pani Zgórska, wpatrując się ze współczuciem w młodzieńca.

Na szlachetnych jej rysach osiadła subtelna chmurka, stała w milczeniu, trzymając widelec w ręku.

— Wie pan co? — rzekła po chwili, — jeżeli pan chce, to niech pan jedzie do naszych kuzynów. Przyjmują oni letników za rubla dziennie z kompletnem utrzymaniem. Dom szlachecki, gościnny, będzie panu [ 22 ]jak w niebie, doprawdy! Ma pan las, kąpiel niedaleko, nawet ryby można łapać na wędkę. Lubi pan z wędką siedzieć? Przytem spokój jak w niebie, doprawdy! No, pojedzie pan? Mogę napisać, żeby dla pana zatrzymali pokój. Zrobiłby pan im nawet pewną przysługę, bo mi kuzynka pisała, że rada by mieć w tym roku ze sześć osób, jeżeliby się dało. Ale nie każdy się decyduje, bo od kolei trochę daleko, cztery mile polskiej drogi. Pan młody, to panu nie zaszkodzi przydługa jazda na bryczce. Niech pan jedzie nie będzie pan żałował.

Pan Stanisław słuchał i na twarzy zaigrał mu uśmiech. Wyobrażał sobie już zaciszny dworek szlachecki, otoczony cienistym pełnym kwiatów ogrodem, tchnący spokojem niebiańskim. Ah, spokój! Jakże on był spragniony tej ciszy, co to pozwala człowiekowi liczyć uderzenia własnego serca, wniknąć w swoje ja, przytłumione rozgwarem życia gorączkowego w murach miejskich! deptanego brutalnie przez tysiące innych „ja,“ otaczających nas i przenikających aż do najtajniejszych zakątków duszy.

— No, pojedzie pan? — kusiła go łagodnym głosem pani Zgórska.

— Muszę się namyśleć, wywiedzieć o szczegóły, — odparł nawpół już zdecydowany, — jeżeli bowiem mam się przyznać otwarcie, to obawiam się spotkać tam zbyt liczne towarzystwo...

— Mąż mój zna najlepiej Olaskich i ich dom, to jego kuzyni, był u nich niedawno. Jeżeli więc pan pozwoli, to...

Otworzyła Sąsiednie drzwi. [ 23 ]

— Józiu, na chwilkę! — zawołała. — Albo nie. Lepiej niech pan wejdzie tutaj, bo znowu ktoś dzwoni, muszę iść do kuchni. Mężu, pan Stanisław może by pojechał do Kołatyna! Daj objaśnienia bliższe co do warunków, proszę cię!

Biedaczka pochwyciła widelec, pozostawiony na stole i pobiegła nalewać rosół nowoprzybywającemu. Buchalter znalazł się oko w oko z wysokim, przygarbionym mężczyzną, siedzącym naprzeciw drzwi przy małym stoliczku. Zgórski zerwał się spiesznie, wyprostował postać i wyciągnął dużą, kościstą dłoń do młodzieńca.

— Bardzo mi przyjemnie! — bełkotał, zażenowany widocznie panującym w około niego nieładem. — Jestem Zgórski.

— Chojowski, — odparł pan Stanisław, ściskając podawaną sobie rękę.

— Proszę bardzo, — mówił Zgórski, przysuwając zniszczone krzesełko niespodziewanemu gościowi. — Daruję pan, że pana wprowadzono w ten kram. Chciałby pan spędzić parę tygodni na wsi? W Kołatynie byłoby panu, jak w niebie, ludzie spokojni, cisi, grzeczni... Nie wyzyskiwacze żadni, traktowali by pana jak syna rodzonego. Pokój osobny, usługa, życie przyzwoite, dostatnie, chociaż bez frykasów, muszę uprzedzić. W przeszłym roku byłem tam przez parę tygodni... w przejeździe do Warszawy. Wszyscy letnicy byli zadowoleni i zapewne powrócą w tym roku na wakacye... Dom stoi w samym ogrodzie...

Pan Stanisław słuchając objaśnień, błąkał się wzrokiem to po ciasnej izdebce, zastawionej zniszczonemi meblami i słoikami konfitur, [ 24 ]to po twarzy mówiącego, pokrytej jeszcze wiejską opalenizną, zbolałej i zgnębionej. Była to dziwna twarz, na której wrodzona pewność siebie kłóciła się z nieśmiałością, niedawno nabytą pod uderzeniami obucha niepowodzeń; szczerość z udawaniem, narzuconem nowemi warunkami. W niebieskich pogodnych oczach tkwiła jakaś bezbrzeżna tęsknota, taka sama jak w spojrzeniu pani Zgórskiej.

Pan Stanisław był cokolwiek zdziwiony otoczeniem, w którem się znajdował, nie przypuszczał najprzód, żeby jego stołowniczka miała męża, brał ją zawsze za wdowę, nie domyślał się też, że ta sympatyczna kobieta, tchnąca wyższą kulturą, znosiła ubóstwo, graniczące z nędzą. Boć nędza, wstrętna nędza wyzierała z każdego kącika tej izdebki, służącej równocześnie jako sypialnia i jako skład artykułów spożywczych. Co najstraszniejsze, w tej ciasnocie sypiało więcej niż dwoje ludzi, czego dowodziła wygnieciona i wytarta otomana pod oknem. Na stoliku leżało kilka arkuszy papieru pokrytego bujnem i wyraźnem pismem, — dowód, że Zgórski trudnił się przepisywaniem dla zarobku.

Właśnie kończył zachwalanie domu Olaskich, gdy jego żona powróciła do pokoju.

— No jakże? namyśli się pan? — zagadnęła, obcierając zanieczyszczone węglem ręce.

— Mam chęć, zależy to jednak, czy mój pryncypał uzna za stosowne dać mi urlop, no — i gratyfikacyę, — dodał śmiejąc się pan Stanisław. —Widzi pani, jestem szczery. [ 25 ]

— Ah, to tak rzadko się zdarza tutaj w Warszawie, ażeby ludzie byli szczerzy! — zawołała. — Nie wiem, ale na wsi nie tak udają. Ja bardzo cenię ludzi szczerych i pana za to lubię, że pan nie ukrywa się... Bo przecież każdemu może się zdarzyć, że jest w trudnem położeniu, nie prawdaż? My oboje naprzykład. Jak pan widzi, muszę stołować obcych i przyznam się panu, że się tem ratujemy od śmierci głodowej...

— Ależ Andziu! — przerwał jej mąż, — z gestem niecierpliwości.

— Mój Józiu, nie mamy się czego wstydzić przecie, pracujemy oboje, ale uczciwie. W przeszłym roku jeszcze, — mówiła dalej, nie zwracając już uwagi na spojrzenia męża, — byliśmy na swojem. Jeżeli pan pojedzie do Kołatyna, to niechże pan kiedy zajdzie do Brzozówki, mój panie! To było nasze, co za okolica! Na dziesięć mil wokoło nie znajdzie piękniejszego położenia... Las na pagórkach, rzeczka, młyn ze stawem zarośniętym liliami wodnemi, a ogród! Sama go sadziłam, sama niemal ogradzałam. Malin i porzeczek bez liku. Za ogrodem łąki, jak okiem sięgnie, a na nich trawa w pas! Mąż za samo siano pięćset rubli rocznie brał, chociaż trzymaliśmy trzydzieści krów. Niech pan kiedy obejrzy! Chciałabym wiedzieć, jak tam teraz, chociaż nie! Serce by mnie bolało, gdybym widziała zniszczoną pracę moją... Żyd na licytacyi kupił i pewnie wszystko zmarniało. Słyszałam, że ogród zaraz w dzierżawę wypuścili. Wszystko poszło, proszę pana. Niskie ceny, nieurodzaj, Stodoła się w ostatnim roku spaliła, choroba w domu się zagnieździła... Długośmy walczyli, broniliśmy się, jak się dało, ale w końcu... Ot i zostaliśmy nędzarzami, jak pan widzi. Ja obiady wydaję, a córka... [ 26 ]

— Moja Andziu, dajże pokój, — tłómaczył Zgórski, zakłopotany wynurzeniami żony, — cóż to pana obchodzi?...

— To pani ma i córkę? — zagadnął pan Stanisław.

— Mam panie, tu w Warszawie. Razem z nami mieszka...

— Nigdy nie miałem przyjemności...

— W zajęciu cały dzień biedactwo, wraca dopiero o jedenastej wieczór...

— Dopiero, — wyszeptał buchalter, ździwiony nieco.

— Jest... jest kasyerką w cukierni, prawie to samo co służąca! Mój Boże, czy ja kiedy myślałam, że moja Zosia, moja jedynaczka będzie się obcym ludziom wysługiwała od rana do późnej nocy i to za marne piętnaście rubli na miesiąc?

Pani Zgórska podniosła do twarzy swój fartuch kucharski i obcierała łzy, spływające obficie, po spalonych przy kominie policzkach. Pan Stanisław czuł się prawie tak samo zakłopotany, jak mąż tej biednej kobiety, która dotąd nie potrafiła się oswoić ze swoją nową pozycyą.

— Praca nie ubliża, — mówił młodzieniec, czując, że trzeba przecie coś powiedzieć. — Niech się pani pocieszy tem, że dziś nie jedna pani córka musi szukać chleba u obcych. W fabryce naszej, w kantorze, jest także kasyerką młoda panienka z bardzo dobrego domu, [ 27 ]oprócz niej mamy jeszcze korespondentkę... Trudno, czasy się zmieniły...

— W biurze to zupełnie co innego, — rzekła pani Zgórska, — ale kasyerkę w cukierni traktują prawie jak kelnerkę w restauracyi... Byle dureń myśli, że mu wolno głupstwo powiedzieć, albo się umizgać... Nieraz już mówiłam Zosi, żeby rzuciła tę cukiernię, bo widziałam, że często wraca do domu z oczami czerwonemi od płaczu, ale, co my będziemy naprawdę robili bez tych piętnastu rubli? Tak jest przynajmniej czem mieszkanie zapłacić...

— Więc się pan namyśli? — przerwał Zgórski, kręcący się jak na szpilkach.

— Tak, za parę dni...

— Mój panie drogi, — zaczęła znowu jego żona, — niech mi pan za złe nie bierze, ale gdyby tam u pana w fabryce wakowało jakie miejsce dla mojego męża, wziąłby na początek chociaż dwadzieścia rubli... On się sam stara, biedak; cóż, kiedy żadnych stosunków nie mamy tutaj, obiecują i na tem się wszystko kończy. Z początku miał nawet zajęcie... przyjęli go na buchaltera, ale chociaż zna dobrze rachunkowość, nie mógł sobie dać rady i musiał rzucić.

Pan Stanisław uśmiechnął się.

— Buchalterya, to nie łatwa rzecz, — rzekł, — trzeba szkołę handlową skończyć, albo nawet akademię za granicą, tak jak ja [ 28 ]naprzykład... Skończyłem, a pomimo to mam zaledwie ośmdziesiąt rubli pensyi.

— Więc pan był w akademii? — zdziwiła się Zgórska. — Aż tyle się uczyć potrzeba? Józio nie kończył żadnej akademii, ale był w gimnazyum i na praktyce w dużym majątku... Żeby się chociaż na kolej mógł dostać, ale w tej Warszawie nigdzie się docisnąć niepodobna ... A co najgorsza, ludzie tu inni... każdy o sobie tylko myśli, możnaby z głodu na ulicy ginąć, a niktby się nie obejrzał... Jesteśmy jak na obczyźnie... Krewni z początku jarzyny przysyłali, a teraz i tego nie mamy od nich... Sprzykrzyło im się!...

W tej chwili odezwał się znów dzwonek w przedpokoju i pani Zgórska, otarłszy pośpiesznie łzy, wybiegła do kuchni.

— Przepraszam pana za żonę, — odezwał się zakłopotany, nie śmiejący oczu podnieść Zgórski, — ale nie można się dziwić kobiecie; rozpacz jej do głowy przychodzi, nie może się nagiąć do nowego życia, wszystko ją upokarza, nie przywykła do niedostatku... Nie uwierzy pan, jaka to okropna rzecz, kiedy się człowiek czuje przeniesionym nagle w zupełnie odmienne warunki i musi uczyć się na nowo, a skronie mu już siwieją, robić to, do czego czuję wstręt i pogardę najwyższą. To piekło, a nie życie, panie!

— Rozumiem pana, oh, bardzo dobrze rozumiem, — rzekł pan Stanisław, ściskając dłoń Zgórskiemu. — Niech pan będzie pewny, że postaram się przy pierwszej sposobności wynaleźć co dla pana... Do widzenia. [ 29 ]

Młodzieniec wyszedł z izdebki. W jadalni stała przy stołowniku pani Zgórska, z oczami zaczerwienionemi od łez i pytała z uprzejmym uśmiechem:

— Co pan będzie jadł? Krupniczek czy rosół? wołowa z rożna i wieprzowy kotlet?

— Niech będzie krupnik, tylko bez kartofli.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false