Wygnańcy/VI

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 81 ]
Od powrotu Olaskiego z miasta błoga cisza i spokój balsamiczny pierzchnęły z Kołatyna bezpowrotnie. Podwórze i dom zamieniły się na targowisko brutalne, krzykliwe, wstrętne. Od rana do wieczora snuły się pomiędzy stajniami, oborami, a dworem postacie, rzucające pożądliwemi, sępiemi oczami na wszystko dookoła.

Był dzień letni, gorący. Dzierżawca z sąsiedztwa wyjeżdżał właśnie za wrota na ulubionym wierzchowcu Olaskiego. Bułanek, czując obcą rękę, rżał żałośnie, odwracał zgrabny łeb w stronę swego pana, stojącego na dziedzińcu w otoczeniu chałatowych żydów. Lecz Olaski nie rzucił nawet jednego spojrzenia za nim. Trawiła go chorobliwa gorączka, byle raz położyć koniec tej wyprzedaży, tej szarpaninie! Prędzej! prędzej! Zabierajcie wszystko do ostatniego wióra! Dawajcie pieniądze cuchnące i idźcie sobie precz. Niech was nie oglądam dłużej na swojem podwórku, przestańcie mnie dręczyć swojemi targami o marnego rubla, którym w głębi ducha dotąd gardzę. Rzuciłbym wam wszystko na pastwę, gdyby nie to, że mam obowiązki...

— Co wielmożny pan chce za te pługi? Po trzy ruble? To za drogo! Nowe po pięć dostanę, na sumienie, i wcale nie gorsze! Niech pan bierze! oto pieniądze... Po co czas tracić, kiedy ja chcę kupić? Chłopi i tego nie dadzą! Nu, mam zapłacić?

— Bierzcie! bierzcie!

I pługi, złożone na wóz, wyjeżdżają za wrota, błyszcząc spracowanemi lemieszami w południowem słońcu. Jak błyszczą! Aż oczy [ 82 ]bolą patrzeć na te ostrza, co od tylu lat krajały ojczystą ziemię, zaglądały w jej serce.

Chłop zaprzągł nabytą za bezcen fornalkę do wózka, napluł w garść, trzasnął tryumfująco z bicza, skłonił się nisko dziedzicowi baranią czapką i z turkotem odjechał.

Z drogi obejrzał się i na jego wargach zaigrał chytry półuśmiech.

— Ot, głupi ciarach, na jarmark by ich wyprowadził, a nie tak marnował!

Za fornalką szły krowy, opierając się dziewkom i żydziakom, ciągnącym je na postronkach. W domu to samo. Długobrodzi, o zaropiałych, zaczerwienionych oczach handlarze oblegają w kancelaryi przy biurku Olaską, dopytując się, co jeszcze pozostało. Rozlegają się zaklinania, przysięgi, prośby, namowy, przygany. Ona słucha wszystkiego apatycznie, wodzi błędnym wzrokiem po nabrzmiałych, tchnących pożądliwością twarzach i przewraca drżącemi palcami zapisane arkusze papieru.

— Owce! po czemu owce? A skopy są? O la Boga! młockarnia jeszcze nie sprzedana? Bryczkę oglądałem, ale i połowy tego nie warta! Chybaby na głupiego trafiła. Roztrzęsiona, na nic! Dziedzic je twardy, oj, twardy! Możeby jaśnie pani co ustąpiła? Niema co od nas, biedaków, ciągnąć. Żydzi i tego nie dadzą...

Ona nie odpowiada, bo wszystko miesza się jej w jeden chaos. Podnosi od czasu do czasu dłonie i obejmuje niemi głowę, rozpadającą [ 83 ]się w kawały. Nagle się zrywa, zamyka książkę i staje w obronnej pozycyi.

— Czego wy odemnie chcecie, ludzie? — woła rozpaczliwie. — Idźcie do pana, to nie moja rzecz! Powiedziałam wam, że nie sprzedaję sama! Odejdźcie stąd!

Zrywa się burza protestów. Żydzi chwytają ją za suknię, chłopi obejmują za kolana. Olaska wyrywa się z wysiłkiem i ucieka na górę, jak najdalej od tego chciwego tłumu natrętów, którzy wzięli szturmem jej dom. Otworzyła drzwi od pokoiku córki. Tu przynajmniej spokojnie, odpocznie sobie chwilkę.

— Gdzież Luda? Leży o tej porze?

Zbliża się do łóżka i dotyka palcem córki.

Luda leży z otwartemi oczami i spogląda na matkę, nie mówiąc ani słowa.

— Spałaś?

— Nie.

— O czem myślisz? Wiesz co? jestem tak zmęczona, że nie mogę poprostu utrzymać się na nogach. Zdaje mi się, że wracam z jarmarku; pewnie cuchnę cała machorką i cebulą. Gdzie masz wodę kolońską?

Wzięła flaszeczkę z tualety i zwilżyła sobie obficie dłonie, oraz zmęczoną i pożółkłą twarz; potem usiadła na krzesełku przy córce i zaczęła mówić: [ 84 ]

— Głowa cię zapewne boli. No, cierpliwości. Niebawem się to skończy, wyprzedaliśmy prawie wszystko i stosunkowo nieźle. Ojciec dosyć zadowolony. Za tydzień mamy się wyprowadzić, bo chłopi rozbierają dom. Pilno. Najgorzej tylko z meblami. Nie zabierzemy przecie do miasta tyle staroświeckich gracisków, musielibyśmy chyba najmować salony na to wszystko...

— Co mama chce zabrać?

— Albo ja wiem? — co najpotrzebniejsze chyba. Mebelki z gabineciku, bo nowsze i małe, dwie szafy, łóżka, komodę... Ale nie, komoda zanadto zniszczona...

— Niech mama weźmie komodę, — odezwała się błagalnie Luda, — i te figurki porcelanowe koniecznie. Patrzyłam na nie od najmłodszych lat i przykroby mi było rozstawać się z niemi. Chciałabym także, żeby ten duży kredens pojechał z nami do Warszawy. Wyjadałam z niego konfitury, kiedy miałam sześć lat. Pamięta mama?

— O nie, moje dziecko — kredens stanowczo za duży, zabrałby nam pół pokoju w Warszawie. Trzeba go sprzedać za byle co. Teraz zresztą nikt już nie używa takich landar; to dobre do restauracyi, nie zaś do mieszkania w mieście.

Ludmiła westchnęła.

— No to komodę i tualetę, tę ze sztuczną grotą i rybkami. Ojciec powiada, że to arcydzieło mojej ciotki, która umarła na serce, jeszcze jako panna. [ 85 ]

— Bójże się Boga, Luda! Toż to waży ze sześć pudów i całe z gipsu, czy też z kamienia; potłukłoby się w drodze. Obiecał ją podarować Grzęskiej, która ma zamiar kupić garnitur z sali, ten mahoniowy, przerobi go i pokryje, a że ma obszerne sale u siebie, więc jej wszystko jedno.

— To ulubione meble ojca. Kupił je dziadek, żeniąc się z babunią.

— Cóż robić, moja kochana, niema u nas najdrobniejszej rzeczy, którejby ktoś nie lubił kiedyś i nie kupił przy jakiejś okazyi, ale cobyśmy z tem poczęli? Weź sobie, co ci się podoba i daj mi święty spokój ze swojemi wspomnieniami. Nudna jesteś, powiem ci prawdę. Może i twoje dziecinne łóżeczko mamy wozić do Warszawy?

— Spędziłam w niem najprzyjemniejsze lata, marzyłam o lalkach, o zabawkach, płakałam nieraz w niem, przycisnąwszy się do poduszki, kiedy mama się na mnie o co pogniewała. Niech mama chociaż nie sprzedaje go, ale podaruje komu, dobrze?

— Ładnie wyjdziemy na tem, jeżeli tak będziemy robili ze wszystkiem. Nie chciałabyś sprzedać może i obrazów? Ojciec to samo mówi, ale nie zgodzę się w żaden sposób na taki sentymentalizm. Czy ty pamiętasz tego handlarza, który kupił kilka lat temu landszafty? Mówił mi wtedy, że za sam portret, wiesz ten stary, przedstawiający jakąś Olaską w stroju staroświeckim, możemy otrzymać tysiąc rubli. Podobno zdolny malarz go malował. Pokazywałam mu wtedy wszystko, wybrał on sobie trzy czy cztery płótna i chciał mi dać za nie tysiąc ośmset rubli, ale ojciec się uparł, chociaż pieniędzy potrzebowaliśmy. To jednak [ 86 ]sprzedamy w Warszawie, żeby nas nie wyzyskali. Trudno, trzeba zrealizować, co się da, bo inaczej nie będzie co do ust włożyć. Czy ty wiesz, że zostało się z Kołat zaledwie sześć tysięcy?

Ludmiła milczała, odwróciwszy głowę do ściany.

Przez chwilę Olaska mówiła, ale ponieważ córka nie odpowiadała jej, zeszła na dół, gdzie tymczasem uciszyło się.

Pan Stanisław, widząc, co się dzieje we dworze, umykał raniutko z domu i błądził po polach, szukając spokoju, którego tak pragnął. Ale i tam nie znajdował go. Coraz częściej napotykał ludzi nieznanych sobie, a spoglądających na niego z niechęcią, której przyczynę potrafił sobie wytłómaczyć. Byli to chłopi w sukmanach brudnych, boso, albo w powykrzywianych, zabłoconych butach, — ci sami, którzy snuli się po dziedzińcu i kupowali rozmaite sprzęty gospodarskie od Olaskiego.

Tam jednak zachowywali się pokornie, jak obcy, tutaj natomiast w każdym ich ruchu widniała pewność siebie, nieledwie duma. Chojowski odgadywał w nich przyszłych, a raczej teraźniejszych właścicieli Kołatyna. Chodzili całemi dniami po polach, mierzyli postronkami grunty, albo kopali ziemię, badając grubość warstwy rodzajnej, całemi godzinami wystawali nad jęczmionami i owsami, brali ostrożnie w grube palce młode kłoski, jakby chcieli odgadnąć, co dadzą im ku jesieni na górkach, przy rowach, w dołkach robili znaki, dla nich samych tylko zrozumiałe, słowem zagospodarowywali się w wyobraźni na upatrzonych kawałkach, zanim jeszcze objęli je w posiadanie. [ 87 ]

Pan Stanisław zniechęcony temi spotkaniami zapuszczał się coraz dalej od Kołatyna, aż do sąsiedniego lasu, gdzie go już dobrze znali gajowi. Lubił nawet rozmowę z tymi ludźmi, którym w głębi duszy zazdrościł. Coby on dał za to, żeby tak całemi dniami, miesiącami, latami wałęsać się w gąszczu, wsłuchiwać się w ten gwar leśny, deptać w zamyślenia po polankach grzyby, wonną konwalię, sasanki i dzwonki, ciemnozielone paprocie, pełzające jak węże po ziemi widłaki i mchy miękkie jak poduszki, płoszyć przyczajone pomiędzy krzewami młode zajączki, podchodzić śpiewające drozdy, być odprowadzanym przez natrętne kukułki i ciekawe sikory! Dlaczegóżby nie zostawić raz na zawsze po za sobą tej wstrętnej Warszawy i nie zostać obrońcą, Stróżem i synem boru? Obowiązki? Łatwo znajdzie się taki, co weźmie je na siebie! Jemu potrzeba tak niewiele! Poprzestanie na kawałku chleba razowego i na misce kartofli, ale za to posiądzie spokój, będzie na wsi, bez której dalej żyć nie potrafi.

I codziennie godzinami błądził w towarzystwie jakiego gajowego po najgęściejszych zaroślach, prowadząc niewyczerpane rozmowy na temat puszczy; wnikał w jej tajemnice, odwiedzał w tarninie i w leszczynie wypatrzone gniazda, ciesząc się natłoczonemi w nich pokoleniami młodych śpiewaków, zbierał, jak zakochana dziewczyna, bukiety kwiatów leśnych, żeby postawić je potem na oknie w swoim pokoju i łechtać w nocy powonienie subtelnemi ich woniami. Ale po tych błogich chwilach upojenia przychodziła trwoga. Na spokój jego rzucała się coraz częściej, jak tygrys przyczajona, świadomość, że się to wszystko niebawem skończyć musi, że trzeba wracać do mrowiska ludzkiego, do [ 88 ]biurka zarzuconego stosami listów i ksiąg, w których czekają zaległe pozycye, że trzeba znowu wsunąć kark w znienawidzone jarzmo...

Ze swej strony Olascy czynili także przygotowania do wyjazdu; stajnie, wozownie, spichrze, lamusy, obory stały wypróżnione, świeżo skoszone siano, nawet żyto sprzedano na pniu żydom, pokoje we dworze świeciły pustkami. Pani Olaska pozbywała się ciągle z lekkiem sercem „gratów,“ z któremi nie zżyła się do tego stopnia, jak córka. Kobieta ta nie brała bynajmniej tragicznie sprzedaży Kołatyna, którego w gruncie rzeczy nie lubiła. Wyszła za mąż bardziej dla chleba, aniżeli z miłości, jak to czyni zresztą wiele innych, i przenosiny do Warszawy uważała za wyswobodzenie z odludzia niemal, za łaskawe zrządzenie Opatrzności, która chciała jej wynagrodzić całe życie spędzone wpośród prostaków, zdala od inteligencyi, od wygód i przyjemności wielkomiejskich, w pracy, spełnianej z poddaniem się, ale nie będącej dla niej źródłem zaspokojenia ambicyi nie pochłaniającej jej myśli. Pod tym względem matka niezmiernie różniła się od córki, która czuła to doskonale i nieraz zastanawiała się nad powodami tej różnicy w upodobaniach i aspiracyach.

W żyłach Olaskiej płynęła wprawdzie krew szlachecka, ale rozwodniona mocno licznemi małżeństwami w sferze mieszczańskiej. Temu też przypisywała panna Ludmiła w swych rozmyślaniach obojętność matki dla tradycyi domu jej męża i stosunkowo łatwe pogodzenie się z utratą Kołatyna, gdzie bądź co bądź spędziła dwadzieścia lat życia w warunkach, jeżeli nie doskonałych to przynajmniej znośnych. Panna Ludmiła po owej ostatniej rozmowie nie oponowała już przeciwko [ 89 ]niczemu, nie nalegała nawet o pozostawienie przedmiotów, z któremi związało się jej dzieciństwo, godziła się na pozór z koniecznością, chociaż naprawdę kosztowało ją wiele rozstawać się z niemi.

Panienka przeczuwała instynktownie, że osoba jej interesuje pana Stanisława. Kiedyindziej, być może, przypuszczenie takie połechtałoby ją mile, teraz jednak przeciwnie, udręczało ją niewypowiedzianie; poprostu obawiała się spotkać z nim gdziekolwiek, chociaż ten cichy, skromny, inteligentny młodzieniec od pierwszego wejrzenia zdobył sobie jej sympatye. Odgadywała oddawna, że łączą ich wspólne upodobania, wstręty, tęsknoty i pragnienia, że uderzające w nią teraz gromy odzywają się donośnem echem w jego serca. Zapamiętała sobie każde niemal słowo z rozmowy jaką prowadziła z nim nazajutrz po jego przyjeździe i im bardziej się nad nią zastanawiała, tem wydawała się jej głębszą i trafniejszą.

— Nazwał siebie i mnie wygnańcami, powtarzała sobie nieraz. Bo też jesteśmy wygnańcami oboje; jego wyzuto oddawna z ojczystego zagona, nie pamięta go już zapewne, mnie zaś dopiero wyganiają.

I coraz bardziej lękała się spełnienia tego wyroku, w coraz ciemniejszych barwach wyobrażała sobie niedaleką przyszłość.

I właśnie dlatego, że się zrozumieli, unikała pana Stanisława, jak człowieka posiadającego klucz od jej duszy, mogącego w każdej chwili roztworzyć najtajniejsze jej skrytki na rozścież. Takie zaglądanie do jej serca i do duszy bolałoby ją, lepiej więc nie dopuścić tego!

Nie mogła przecież uniknąć całkiem jego towarzystwa. [ 90 ]

Przy obiedzie rozmawiali zwykle, lecz o sprawach zazwyczaj obojętnych. On opowiadał jej o Warszawie, której nie znała, o zakładach publicznych, o wystawach i gmachach, zasługujących na zwiedzenie, obiecując się na przewodnika, mówił o swojem własnem życiu, o fabryce gdzie pracował. Ona słuchała go chętnie. Raz tylko zboczyli na temat bliżej ją samą obchodzący.

Pewnego dnia matka Ludmiły nie ukazała się wcale przy stole, gdyż cierpiała na migrenę. Córka musiała ją więc zastąpić. Pan Olaski, chmurny, nie przemówił przez cały obiad ani słowa, gryząc się widocznie niepewnością swego losu; panienka pozostała więc sama jedna dla zabawienia gościa.

— Czy pani wie, że chłopi wycinają park? — zagadnął pan Stanisław, kiedy Olaski podniósł się i wyszedł z jadalni.

— Park? — powtórzyła dzieweczka. — Dlaczego park? Skąd panu to przyszło do głowy?

— Sam widziałem dzisiaj rano. Zwalili już trzy stare lipy około altanki i ten duży wiąz, na końcu alei...

Panna Ludmiła zamilkła, ale kiedy ojciec ukazał się na chwilę, zwróciła się do niego.

— Czy chłopom wolno brać drzewo z parku? — zagadnęła.

— Ależ ma się rozumieć, moje dziecko! kupili wszystko, więc mogą czynić, co im się podoba. Las sprzedałem, jak ci wiadomo, jeszcze w przeszłym roku, dostali więc prawie nagi obszar, a przecie [ 91 ]potrzebują się budować. Skądżeby wzięli materyału? Park obfituje w starodrzew i starczy im przynajmniej na chałupy, a może i na stodoły. Liczyli na to, inaczej namyśliliby się, zanimby wzięli, bo drzewo zdrożało bardzo...

— Czy pójdziemy zobaczyć? — zagadnął pan Stanisław. — Tak dawno nie była pani w parku, — dodał w tonie nieśmiałego wyrzutu.

— Dobrze, — odpowiedziała, zarumieniwszy się lekko.

On nie posiadał się z radości. Szli oboje aleją, nie mówiąc ani słowa do siebie. W końcu zatrzymali się na samym jej końcu, gdzie leżał w całej swej wspaniałości gruby, rozłożysty wiąz. Niedawno go znać obaliła siekiera chłopska, bo liście nie zdążyły jeszcze zwiędnąć. Panna Ludmiła przypatrywała się mu ze zmarszczoną brwią.

— A lipy? — zagadnęła.

— Niech pani się nie obawia, — rzekł wahająco pan Stanisław, — ulubiona pani lipa, ta, niedaleko ławeczki kamiennej stoi.

— Skąd pan wie, że ulubiona? — odparła cierpko, prawie niegrzecznie.

Niepodobało się jej, że ten obcy człowiek wdziera się w tajemniczą sferę jej upodobań i postanowiła zabronić mu tego. Nie mogła jednak oprzeć się chęci ujrzenia starej lipy.

Stała na dawnem miejscu, lecz bystre oko panienki dostrzegło świeże cięcie siekierą na jej korze. [ 92 ]

— Co to jest? — zagadnęła.

— Wszystkie stare drzewa tak poznaczono, — odparł pan StaniSław, — zapewne i lipę zamierzają obalić.

— Nie wie pan kto?

— Zdaje mi się, że wiem. Wawrzyniak, bom go widział tutaj dziś rano. Mówił mi, że to jemu dostanie się grunt, znajdujący się pod parkiem, jemu i Kowalskiemu.

— Napewno pan to wie?

— Tak słyszałem, zresztą może się mylę.

W nachmurzonych źrenicach panienki zajaśniała radość.

— Dziękuję panu, — rzekła.

Szli dalej boczną aleją, napotykając na każdym kroku ślady gospodarki chłopskiej. Dumne jawory, rozłożyste klony i lipy, pod cieniem których przepędzały znojne chwile całe pokolenia Olaskich, niebotyczne świerki, wskazujące zdala drogę do dworu, miały się niebawem zamienić na stos okrąglaków, a następnie na niskie chałupiny, gdzie wegetuje nieuświadomiona nędza.

Długoletni dorobek, ulepszenia w gospodarstwie, budynki murowane, a wreszcie ten piękny pałac — kolebka i siedziba szlacheckiej rodziny o świetnych tradycyach, setki rozmaitych urządzeń, o których się nawet nie wspomina, wszystko to cofało się przed nawałą, toczącą się z siłą żywiołową i obalającą zarówno pałace jak drzewa i skały. Park, ulubione miejsce panny Ludmiły, padał pod siekierą, i maluczko, a na jego [ 93 ]miejscu zarunią się zboża, zazielenią kartofle i jarzyny. Szmat ziemi kulturnej przeobrażał się w dziką nieledwie pustynię, a na nim, jak przed tysiącami lat wstecz, zawrze znowu walka człowieka z przyrodą skąpą i twardą o kawał czarnego chleba.

Cywilizacya uciekała stąd, naciskana przez barbarzyństwo, piękno przez brzydotę, światło przed mrokiem.

— Smutno się robi w Kołatynie, — rzekł pan Stanisław, przyglądając się zniszczeniu.

— To też wkrótce wyjeżdżamy. A panu dużo czasu pozostało jeszcze z urlopu?

— Kilka dni zaledwie, proszę pani.

— To dobrze, możemy odbyć drogę razem.

— Byłoby mi bardzo przyjemnie, ale...

Uciął, bo dziś rano postanowił nie wracać wcale; przez całą noc marzył, że sobie kupi od Olaskiego albo od chłopa kawał ogrodu, osiądzie na nim, zamieni się z buchaltera na sadownika hodującego owoce i jarzyny. Sprzeda wszystko co posiada, podniesie wkładki z kasy przezorności i uciuła sobie ze trzysta rubli. To wystarczy na morgę albo na dwie.

Niech się dzieje co chce. Dość już ma tej szarpaniny o kawałek chleba, dość widoku robigroszów i ich marnych zabiegów, dość jeszcze marniejszych przyjemności. Odrodzi się w nim człowiek dawny, którego krew płynie w jego żyłach i dopomina się o swe prawa dziedziczne. [ 94 ]

— Pragnąłby pan posiedzieć tutaj jeszcze z parę tygodni? — pytała panna Ludmiła, zawisając spojrzeniem u jego oczu. — Co do mnie, radam, że się to już kończy. Ludzie bardzo nieszczęśliwi, schorzali, zaczynają pragnąć śmierci i nie boją się jej, nawet wyglądają. Podobnie też i ja chciałabym, żeby to czego się najbardziej lękam, nareszcie się spełniło. Wie pan, takam zmęczona, że... spoczęłabym.

Było to porównanie, ale tak trafne, tak doskonale odzwierciadlające stan wewnętrzny młodej dziewczyny, tętniała w niem taka szczerość, że pan Stanisław wziął je dosłownie i mimowoli zapuścił badawczą, przerażoną źrenicę w jej przygasłe oczy.

Spostrzegła niepokój, wybiegający na jego twarz i roześmiała się z przymusem.

— Odpoczęłabym tutaj, w altance, — dodała, wysuwając się naprzód.

Znaleźli się w naturalnym namiocie z dzikiego wina, tak gęstym, że otaczającego świata nie było zeń widać.

— Czy pani naprawdę czuje się taką znużoną, jak... jak ja? — zagadnął Ludmiłę, zrywając machinalnie listki. — Bo i mnie zmęczyło życie, — mówił dalej nieśmiało. — Los nie uśmiechnął mi się ani na chwilę od samego dzieciństwa. Pamiętam pierwsze lata pobytu w Warszawie, przyjazd, turkot ogłuszający wieśniaka, ulice napełnione obojętnymi ludźmi, ojca chorego na astmę i przysiadającego co paręset kroków pod kościołami, albo w bramach domów, i poszukiwanie pierwszego mieszkania. Umieścił nas wszystkich razem, żonę i czworo [ 95 ]dzieci w ciasnej izdebce na krańcu miasta. Nigdy nie zapomnę tego ciemnego pokoiku, położonego w głębi podwórza, napełnionego zaduchem od jarzyn; przechowywanych za starą szafą, a łaskawie przysyłanych dwa razy na rok przez wspaniałomyślnych krewnych ze wsi. Ojciec starał się o posadę, jak większość podobnych mu wygnańców; łudzono go obietnicami, tymczasem zaś matka dawała lekcye — po trzy ruble na miesiąc, a miała ich dwie i z tego żyliśmy, a raczej umieraliśmy z głodu. Ojciec wstawał raniutko i gotował przez oszczędność biały żur z kartoflami na Śniadanie dla wszystkich, potem nakarmiwszy nas, wychodził na miasto w nadziei, że „coś znajdzie,“ my zaś, dzieci, wałęsaliśmy się bez opieki. Byłem przez kilka lat ulicznikiem, pani nie wierzy? Najzwyczajniejszym łobuzem! Grałem w klipę, w guziki, ślizgałem się po rynsztokach w zimie, latem zaś spędzałem dnie całe nad Wisłą, albo na wałach fortecznych, zbierając pieczarki w rowach, ażeby je sprzedać za parę groszy i kupić ćwiartkę chleba. Mogłem zostać złodziejem i rzeczywiście dziwię się, dlaczego nim nie zostałem. Uratowały mnie książki i — matka.

Pamiętam jakby od wczoraj śmierć ojca... Do samego zgonu spodziewał się schedy po krewnym z Podola i posady na kolei. Umarł w ciasnej izdebce, na tapczanie, jak ostatni nędzarz, zostawiając żonę z czworgiem głodnych dzieci, z pomiędzy których ja, dziewięcioletni chłopak, byłem najstarszy. Kiedy go nie stało, znosiliśmy niedostatek tem straszniejszy, żeśmy się do niego głośno przyznać wstydzili. Młodość moja, to jedno nieprzerwane pasmo upokorzeń, głodnych i zimnych dni, zawodów i daremnych wysiłków. Matka walczyła jak bohaterka. [ 96 ]Niech pani wie, że tylko kobieta tak walczyć potrafi dla swoich dzieci. My mężczyźni, opuszczamy w takich razach bezwładne ręce i sięgamy do kieliszka, albo chwytamy za stryczek.

Jako uczeń drugiej klasy dawałem lekcye. Śmiać mi się zachciewa, jak sobie przypomnę mojego pierwszego ucznia, chłopaka z jakiejś drukarni. Przynosił mi codziennie honoraryum — sześć groszy za godzinę. A dla mnie te trzy kopiejki reprezentowały trzy bułki, któremi dzieliłem się z rodzeństwem. Ale młodość to roślina zakwitająca zarówno w salonach bogaczów, jak w suterenach nędzarzy. Lata biegły szybko, uczyłem się, chociaż przyznaję źle!... Bo też co drugi dzień wychodziłem do szkoły naczczo, a powróciwszy, wynosić musiałem trochę starego papieru do sklepiku, żeby zań dostać chleba. Jesienią chlupało mi w dziurawych butach, zimą biegłem kłusem bez szynela środkiem ulicy, żeby się rozgrzać, za co mnie koledzy przezwali waryatem. Gdyby nie zamiłowanie do książki, bo nie powiem, do nauki, zmarniałbym napewno, książka podnosiła mnie w chwilach zwątpienia; książka zastępowała mi nieraz chleb, kiedym był głodny, książka starczyła mi za rozrywkę... błogosławię więc książkę.

Przez nią wkradała się pogoda do znękanej duszy, przez nią życie nędzarza ubierało się w różową koronę marzeń o lepszej przyszłości, ona oddalała pokusy, bo... bo ja miewałem pokusy... Ale co panią obchodzi to wszystko. Najlepiej nie dotykać się nędzy, nie widzieć jej nawet, bo bruka i zdaleka, — mówił zawstydzony, — przepraszam panią, przepraszam stokrotnie, ale tak wyrwało mi się to...

Ona mimowoli pochwyciła jego rękę. [ 97 ]

— Mów pan jeszcze, proszę, błagam, — szeptała. — Nie miałam pojęcia o takiem życiu...

Pan Stanisław uśmiechnął się, ale wylew szczerości ustał, natomiast trysnął potok krwawej żółci.

— Widzi pani, dążyłem do światła jak bohater, — mówił dalej po chwilowem milczeniu. — Dość powiedzieć, że o własnych niemal siłach skończyłem szkoły, potem dobrzy ludzie wysłali mnie zagranicę, gdzie otrzymałem tak zwane wykształcenie specyalne, o, bo nam trzeba specyalistów, którzyby pomnażali bogactwo społeczne, podnosili handel, przemysł i naprowadzili wreszcie naród na drogę praktyczną, oduczyli go marzyć. Nie zmarnowałem, pochlebiam sobie, wiedzy, jaką napełniono mi mózg dzięki dobroczynności publicznej, sprzedałem go bowiem za ośmdziesiąt rubli na miesiąc i spodziewam się, że mi zań dadzą niebawem sto! Sto rubli za mózg człowieka, wyssanego nędzą! człowieka, który o mało co nie został złodziejem! Czyż więc nie warto było borykać się z pokusami i z nędzą? Teraz społeczeństwo ma użytecznego fachowca, a mój szef uczciwego buchaltera. Położenie moje poprawi się z czasem, bo w handlu zaczynają płacić nietylko za sprawny mózg, ale i za uczciwość... ha, ha, ha! Kto wie nawet, czy nie mam już małego dodatku do pensyi z tego tytułu! Kiedy się już wyczerpie doszczętnie ten mózg, wyrzucą go precz na śmietnisko społeczne i zastąpią innym...

Była to skarga dziecka cierpiącego, które pragnie przytulić głowę do współczującej piersi. Panna Ludmiła zrozumiała ją. Ten człowiek odsłaniający przed nią całą swą przeszłOść, wylewający przed nią [ 98 ]nagromadzoną w duszy gorycz, chwytał ją za serce. Słuchała w milczeniu. Z pod spuszczonej powieki wymknęła się jej łza i zalśniła jak kropla rosy na listku wina.

— Pani płacze? — zapytał mięko i łagodnie, drżącym od wzruszenia głosem.

— To tak sobie, — odparła obawiając się, że weźmie to za litość. — Ale niech pan nie mówi nigdy ironicznie. Przed chwilą biło od pana takie przyjemne ciepło, a teraz powiało przejmujące zimno. Nie do twarzy panu z tem usposobieniem. Miał pan smutne dzieciństwo i los pana dręczy ciągle. Ja zaś szłam dotąd po różach, a mam zacząć stąpać po cierniach. Znać każdą chwilkę szczęścia odpokutować później czy wcześniej każdy człowiek musi. Obawiam się jednak, że pokuta, czy odkupienie będzie mi nad siły.

— Odwagi panno Ludmiło. Nie taki straszny djabeł jak go malują. I w Warszawie można żyć i znaleźć zadowolenie w pracy, jeżeli nie dla siebie to dla innych. Pójdzie pani tam, skąd ja wypłynąłem, na samo dno mętnych wirów, poda pani rękę maluczkim, wleje pani trochę światła w biedne główki, szlachetności w małe serduszka, nie umiejące odróżniać zła od dobra. Tam czeka na panią zadowolenie. Jeżeliby zaś pani musiała pracować dla siebie samej — i to nie nieszczęście. Zapisze się pani na wieczorne kursy handlowe dla kobiet, nauczy się pani tego, co niezbędne, a potem zobaczymy. Mam trochę stosunków w tych sferach, dołożę wszelkich usiłowań, żeby być pani użytecznym, zwrócę się do znajomych... Dla ojca pani postaram się [ 99 ]także o co. Mój Boże, czy to on jeden znajduje się w takiem położeniu, a przecież ludziska żyją jakoś! Niech pani tylko otrząśnie się z tych smutnych myśli, i spokojniej spojrzy w przyszłość. Do każdej pracy łatwo się przyzwyczaić, nawet do płatnej, a co do upokorzeń, to wszystko zależy od nas samych. Trochę godności a uszanuje nas każdy, nawet zły i podły.

Teraz z kolei ona uczuła dla niego wdzięczność.

— Dziękuję, dziękuję, — wyszeptała, — nie wiem doprawdy, czem zyskałam sobie taką życzliwość i pana...

Podniosła się z ławeczki i wracała do domu. On szedł obok, walcząc z sobą. W głowie powstała mu szaloną myśl, żeby rzucić się na kolana przed tą dzieweczką i prosić ją jak świętą i błagać jak o największą łaskę:

„Pozwól, niech stanę przed tobą, niech zasłonię cię własną piersią gorącą i kochającą przed wszystkiem czego się lękasz! Za nią jak za murem kamiennym będziesz bezpieczną, chociażby dookoła ciebie padały zatrute pociski w nielitościwej walce, zwanej życiem. Podzielę się z tobą suchym kawałkiem chleba, sercem, myślą, wydobędę resztki sił, żeby ci dać spokój, nad twą biedną, stęsknioną główką roztoczę wspaniały gmach, do którego cegiełkę po cegiełce sam w pocie czoła znosić będę. Powierz mi się, oddaj, a nie pożałujesz! Przecieżem twój bliski, chociaż obcy, przecież te same ciernie tkwią w naszych sercach, te same kwiaty kwitną, te same głosy wołają! Daj dłoń, pójdziemy razem!“ [ 100 ]

— Jeszcze chwilę! — wyszeptał, — jedną chwilkę!

Ale ona potrząsnęła główką.

— Trzeba wracać, — odparła.

Podążał za nią ze zwieszoną głową. Słowa cisnęły mu się na usta, ale nie wybiegło ani jedno. Kiedy panienka zniknęła we drzwiach, ocknął się z upojenia.

— Ty, ty?! — rzekł sobie — twoja pierś?! Szaleńcze. Twoja siła? Co jej dasz? Siebie!?

I wybuchnął ironicznym, trawiącym jak ogień śmiechem.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false