Wygnańcy/VII

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 101 ]
Nazajutrz nad wieczorem Ludmiła wymknęła się niepostrzeżenie z domu i z koszyczkiem w ręku, biegła ł- szybko przez ogród, za rzekę, do wsi. Zjawienie się jej wywołało ruch, dawno bowiem panienka nie była tutaj. Dzieciaki opuszczały swoje zabawy, i przypadały jej do rąk, żeby je umazać zabrudzonemi buziami. Ona gładziła, jak zwykle, płowe główki, potem wydobywała z koszyczka jakąś bagatelkę i wtykała malcom.

— Już mnie nie zobaczycie więcej, — mówiła im, — odjeżdżam daleko, daleko i nie wrócę nigdy; rozumiecie? nigdy! Czy będziecie o mnie pamiętały?

Dzieci patrzyły na nią zdziwionemi oczami i uciekały w milczeniu do chałup, pokazać starszym otrzymany na pożegnanie podarunek.

Panna Ludmiła wchodziła za niemi do wnętrza i zamieniała parę słów z włościanami. Pytała o gospodarstwo, o dzieci, o chorych, o urodzaje, ale dziś słowa więzły jej w gardle. Słuchała obojętnie, a nawet z niechęcią żalów, jakie rozwodzono nad jej wyjazdem; zdawało się jej bowiem, że w słowach chłopskich tkwi obłuda.

— Tak, żałują, że odjeżdżam, a w głębi duszy są zadowoleni, bo im ojciec sprzedał Kołatyn.

I uciekała, chociaż starano się ją zatrzymać. Więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z dobrego serca pozostawiała odwiedzanym drobne podarunki, najczęściej lekarstwa i nasiona ze swego ogrodu, potem biegła dalej, witana uśmiechami. W końcu nie wstępowała już do [ 102 ]nikogo, szła prosto do chałupy starego Wawrzyniaka. Chłop był w domu, właśnie wrócił na wieczerzę z parku. Jego siekiera, ta sama siekiera, pod którą padały ulubione drzewa panny Ludmiły, leżała jeszcze na ławie.

— Jak się macie? — rzekła, kiwnąwszy głową na przywitanie. — Czy to wy dostaniecie grunt z pod parku? — dodała śpiesznie.

Chłop spojrzał na nią podejrzliwie i milczał, wahając się, czy powiedzieć prawdę.

— A niby dlaczego panienka pyta? — zagadnął.

— Mam do was prośbę... wielką prośbę, — wyszeptała, siadając.

— Co też to panienka wygaduje! prośbę do mnie?! — mówił chłop.

— No, wy bierzecie grunta z podedworu? — pytała niecierpliwie.

— Niby z pod sadu, czy z pod ogrodu? — pytał znów Wawrzyniak, pragnąc zyskać czas do namysłu.

— Tak, tak! w parku. I wy ścinacie drzewa?

— A bo widzi panienka, — zdecydował się wreszcie chłop, — lasu niema w Kołatynie ani trocha, dziedzic wszystko wyciął, a my, cośmy kupili gront, nie obeńdziem się nijak bez drzewa, bo to trzeba i chałupy kolonistom pobudować i stodółkę przy każdym domu i obórkę i na ogrodzenie. Tedy, powiedają, wytniemy ogród i będzie drzewo! Tak powiedają, ale nie starczy na żaden sposób! Sadu szkoda, podzielili go na czterech, czy pięciu i mnie się ze trzydzieści drzewek dostanie, a resztę to rozbiorą, co młodsze i da się przesadzić na wiosnę. Wziąłem [ 103 ]też i ze dwie morgi z pod ogrodu, chociażem źle zrobił, bo to karczunek będzie ciężki i przez zimę pieńków nie powyciągam; ale niechta! Podpisałem i już nie odrobi!

— A w którem miejscu dostaliście?

— Wie panienka, gdzie źródełko?

Ludmiła skinęła głową.

— To tam właśnie, prawie do samej rzeki będzie moje, bom i łąki kawałek potrzebował.

— To wy tniecie tam drzewa? — powtórzyła.

— A któżby?

— No, to słuchajcie! — mówiła gorączkowo, — chcę was prosić, żebyście nie ruszali tej lipy — wiecie, co przy niej stoi ławeczka kamienna?

— Niby dlaczego? — pytał Wawrzyniak, a w brzmienia jego głosu dawał się odczuć lekki niepokój.

— Bo ja... lubię bardzo tę lipę — wyszeptała panienka, rumieniąc się po same włosy. — Lubię ją, — dodała energicznie — i zrobilibyście mi wielką przyjemność, żebyście jej nie ścięli. Przyrzeknijcie mi, że uczynicie to!

Chłop poskrobał się w głowę.

— Proszę was o to, — błagała panna Ludmiła drżącym głosem, — przecie mi nie odmówicie takiej bagatelki, zawsze wam dobrze życzyłam... [ 104 ]

— Toć wiem, — rzekł Wawrzyniak, — dziecko mi panienka wyleczyła, ale...

— Ale co? — nalegała.

— Ale to naprawdę, nie moja lipa. Drzewo strasznie zdrowe i grube, tarcic z niego narznie, że ha! Z dziesięć rubli a może i ze dwadzieścia dadzą za nie po ciemku. Na stołki, na ławy, na niecki byśmy wzięli, a tak... I po co to panience o lipę marną się turbować? Taka jak każda insza! Żeby to na niej kapliczka była, albo chociaż Matka Boska poświęcona, to nikt by nie ruszył... Przecież panienka sama powiada, że już tu nie wróci, to i po co ostawiać, kiedy i tak panienka nie będzie pod nią siedziała.

— Tak, prawda, ale przyjemnie by mi było, żeby ona sobie dalej rosła... — jąkała Ludmiła, nie mogąc i nie chcąc tłómaczyć się przed chłopem.

— Wie panienka co? — rzekł w końcu Wawrzyniak, — ja panience powiem; we czwartek będzie narada u sołtysa, to ja życzenie panienki kolonistom przedłożę, może się i zgodzą drzewinę ostawić. A jeszcze żeby panienka chciała zapłacić, to napewno by przystali...

— A ile? — zagadnęła po chwili milczenia, Ludmiła.

— A bo ja wiem? Ze dwadzieścia rubli chociaż, bo drzewo grube i zdrowe; warte panienko, warte!...

— To dla mnie za drogo by było, — rzekła z wysiłkiem. [ 105 ]

— Ja ta nie wiem, — oburknął Wawrzyniak, którego ta rozmowa widocznie niecierpliwiła, — jak panienka sobie chce.

— Nie, za pieniądze nie, — rzekła Ludmiła. — Kiedy tak, to już róbcie, co wam się podoba... Wszystko mi jedno zresztą... Ona mi niepotrzebna, ta lipa... No, bywajcie zdrowi, Macieju, życzę wam powodzenia na większem gospodarstwie. Cóż to, syna osadzacie na kolonii?

— Pewnie, że syna, panienko; żonaty już, a w chałupie z nami siedzi, ale cóż, dwadzieścia morgów wszystkiego wziąłem, nie starczy na dwóch!

Zaczął wzdychać, pożądliwie spoglądając na miskę żuru, który baba postawiła przed nim. Ludmiła kiwnęła mu przyjaźnie głową i wyszła, nie wiedząc prawie, co się z nią dzieje. Łzy gwałtem cisnęły się jej do oczu, ale je powstrzymała. Czuła, że chłopi poczytaliby ją za waryatkę, gdyby nie zapanowała nad sobą. Ściskał ją za gardło żal i gniew. Zła była, że tu przyszła, nie zastanowiwszy się wprzódy nad tym krokiem, który teraz wydawał się jej dziecinnie śmiesznym. Cóż jej po ulubionej lipie, kiedy cała jej wioska rodzinna przechodzi w obce ręce?

A jednak to drzewo zapisało się niezatartemi zgłoskami w jej młodocianej duszy. Pod niem bawiła się w skwarne dni letnie u stóp matki, jako dziecko, pod niem czytała książki, których treść przyświecała jej dotąd, pod nią marzyła, jako dzieweczka, budząca się dopiero [ 106 ]do życia, pod nią wreszcie usłyszała pierwsze wyznanie miłości od towarzysza zabaw dziecinnych.

Teofil, syn sąsiada, przyjeżdżał często do Kołatyna z ojcem, oboje igrali w parku, dopóki on nie poszedł do szkół. Kiedy wrócił, jako chłopiec dziewiętnastoletni, odwiedził znowu Kołatyn. Ze zdziwieniem przekonał się, że jego towarzyszka, którą lubił, jak kolegę, zamieniła się w uroczą dzieweczkę, pełną powabów, które bardziej przeczuwał instynktownie, aniżeli oceniał świadomie. Dzieweczka ta spoglądała na niego z ciekawością stworzenia wychowanego zdala od ludzi, a traktowała go, jak młodzieńca. Do pełnego prostoty i prawdy ich stosunku wzajemnego, zakradało się coś, czego oboje nazwać nie potrafili. Czuli jednak, że są dla siebie nie tem, czem byli dawniej, że stanęło między nimi widmo, w które wpatrywali się z trwogą i niedowierzaniem. Dzieliło ich ono, jako ludzi, kładąc hamulce na usta a zarzewie do serc, miasto słodkiej szczerości i przyjaźni, uczyniło z nich dwie istoty obce dla siebie, godzące wzajem na swój spokój, prawie wrogie...

Długo, długo opierali się tym tajemniczym prądom, bronili się rozpaczliwie, ale widmo rozcinało ogniwo za ogniwem w skuwającym ich łańcuchu, a kiedy ten prysnął, stanęli w obec siebie już nie jak dwoje dzieci, lecz jak mężczyzna w obec kobiety, jak dwa ognie, gotowe złączyć się w jeden trawiący, spopielający przeszłość niewinną, płomień miłości.

Ogarnął by on niezawodnie całe ich życie, gdyby zimna fala rzeczywistości nie zagasiła go przedwcześnie. [ 107 ]

Rodzice rozłączyli młodziutką parę. Teofil z woli ojca wyjechał zagranicę na studya agronomiczne, a miłość przytłoczona ogromem przestrzeni i czasu, więdła powoli. Ukochany nie mógł nawet pisywać do Ludmiły i gad zapomnienia pożerał ten zaledwie rozwinięty kwiat uczucia.

Pewnego wieczoru wiosennego, przed trzema laty, siedzieli oboje pod lipą na kamiennej ławeczce, oddychając upajającemi woniami, roztaczającego całą swą potęgę życia. Milczeli oboje, bo w sercach ich wrzała walka, przejmował ich strach przed tem, co miało nastąpić, a czego nie znali oboje. Owo widmo przecięło właśnie ostatnie ogniwo i pchało ich z nieprzezwyciężoną siłą ku sobie.

Na usta cisnęły się im nowe słowa, znaczenie których dopiero przeczuwali, anioł bezinteresownej, czystej przyjaźni, smutny, gotował się do odejścia. I nagle stanęli oboje u wrót nowego dla nich świata. przez serca przelała się pierwsza nawała krwi gorącej, ze spieczonych warg wydarło się pierwsze wyznanie.

Nagromadzana długo a skrycie elektryczność wybuchła całym szeregiem uniesień błyskawicznych, niszcząc zuchwale wszelkie przeszkody, całą przeszłość. Było to coś strasznego, ale słodkiego zarazem, z piersi spadł obojgu duszący ich niemiłosiernie ciężar. Powtarzali sobie to słowo, tak proste, a tak pełne rozsadzającej je treści, przysięgali sobie to — czego nie mieli dotrzymać oboje.

Trzy lata minęły od tej chwili; porzucony dyament uczucia zamienił się powoli w szkiełko bez wartości, ale Ludmiła pamiętała [ 108 ]doznane wrażenia; wplotły się one, jak złota nić w pasmo jej życia, stały się jej skarbem, pielęgnowanym starannie; wspomnienia podsycały gasnącą rzeczywistość. Gdyby ktoś zajrzał teraz do serca tej dzieweczki, nie znalazł by w niem nic więcej może, prócz owych wspomnień, ale ona sama łudziła się jeszcze.

— Dziś ostatni dzień, — mówiła sobie, wracając do domu, — muszę pożegnać się z Kołatynem.

I zamiast prostą drogą, szła przez pola, daleko. Zatrzymując się pod każdem znanem sobie dobrze drzewem, na każdym wzgórku, przy każdym kamieniu. Czuła, że owe niteczki, łączące jej serce z martwemi a ukochanemi przedmiotami, rwą się jedna po drugiej i sprawiają jej ból nieznośny, okrwawione serce uderzało przyśpieszonem tętnem, szamotało się, jak dręczony ptak...

Od czasu do czasu Ludmiła schylała się, podnosiła kamyczek, zrywała jaki kwiatek, i niby relikwię chowała do pustego koszyczka.

— Zabiorę ze sobą chociaż cząsteczkę Kołatyna do Warszawy, — myślała sobie — kawałek mojego świata...

Mijając otulony w zieleń brzoz, cmentarz miejski, zatrzymała się na nim. Uwiła z zerwanych bławatków mały wianuszek i zawiesiła go na grobie rodzinnym Olaskich, gdzie spoczęła niedawno jej ukochana babka.

— To ostatni Upominek dla ciebie stąd, — myślała. — Ostatni, bo nigdy już tu nie przyjdę. Żegnaj mi, babuniu, [ 109 ]

W prostocie swego ducha, wierzyła niemal, że duch tej staruszki, na kolanach której spędziła pierwsze lata swego życia, przebywa na cmentarzu i spogląda na nią z żalem i współczuciem, że wyrzuca jej to mimowolne opuszczenie, że będzie tęsknił za nią, cierpiał, jeżeli jej modlitwa nie wzniesie się do nieba stąd właśnie.

— Ja muszę, muszę, — powtarzała, jakby na swoje usprawiedliwienie się — ale nie zapomnę nigdy, przenigdy!

Wzięła garstkę ziemi, przesyconej ostrą, niedającą się bliżej określić, a tak dobrze znaną każdemu wonią i powlokła się dalej ze spuszczoną głową, jak winowajca.

— Muszę, muszę, — powtarzała sobie rozpaczliwie.

Zorza wieczorna kładła już ostatnie płomienie na obłoki, kiedy panienka znalazła się pod krzyżem. Tutaj postanowiła złożyć cały ciężar, pod którym upadała bezsilnie. Uklękła i podniosła oczy na Chrystusa ukrzyżowanego.

Płomienie z obłoków spływały na jego twarz i ozłacały ją jakąś nadziemską aureolą. Wyrzeźbiona nieumiejętną ręką postać zamieniła się nagle w arcydzieło, wykwitła na niem taka dobroć, taka błogość, taka niebiańskość, jak nigdy przedtem... Ludmiła patrzyła i w serce jej wlewała się powoli na miejsce goryczy, dziwna słodycz. Ale zorza zagasła, a wraz z nią znikły blaski z figury Zbawiciela, Ludmiłę owiał zimny dreszcz, słodycz znowu w żółć się zamieniła.

— Mam przebaczenie, — szepnęła, — o dzięki Ci, dzięki. [ 110 ]

Podniosła się i nerwowym krokiem pobiegła do tonącego w cieniach parku. Coś ją goniło, coś czego się bała, nie śmiała nawet obejrzeć się po za siebie. Zdawało się jej, że jej myśli przybrały widzialne formy i pragną zastąpić jej drogę.“ Uspokoiła się dopiero na otwartej przestrzeni gazonów. Z za starych klonów i lip, wypłynął na dogasające niebo młody księżyc i słał jej pod nogi kobierzec bladego, zaziemskiego światła. Znajdowała się na mostku, przerzuconym przez rzekę, która szumiała i pluskała pomiędzy pniami, zawalającemi jej koryto, — zapuszczała się w dołki pod korzenie zadumanych nad nią olch, muskała gałązki wierzb płaczących, całujące jej powierzchnię. Swawolna, rozlewała się nieco dalej w toń spokojną, prawie martwą stawu, porosłego okrągłemi, pływającemi liśćmi nenufarów i gąszczem trzcin, szepczących cicho w niedostrzegalnych powiewach wiaterku. Promienie księżycowe zamieniały rzekę w roztopione srebro, płynące z metalicznym niemal dźwiękiem. Fale przemawiały do Ludmiły tak zrozumiałemi dla niej tony, że mimowoli zatrzymała się na kładce.

Zawsze bała się wody, teraz jednak, przeciwnie, czuła do niej pociąg nieprzezwyciężony. Nigdy rzeczka nie wydawała się jej tak uroczą. Ileż razy zanurzała w niej swoje nagie, Świeże, drgające życiem ciało, żeby się wypluskać, jak najada, w rozigranych falach! Znała się z niemi doskonale, powierzała się im odważnie...

Jakże słodkiemi były te pocałunki zimne a powtarzające się bez wytchnienia! Czuła je na piersiach, na plecach i na włosach... Zrobiła krok i znalazła się na samym brzegu, pozbawionego poręczy mostka. Stąd mogła bez przeszkody spojrzeć w głąb czarną i tajemniczą. [ 111 ]Nadstawiła ucho, łowiąc szepty metaliczne, przysięgłaby, że usłyszała swoje własne imię... Tak, wołał na nią jakiś głos!

Dlaczegóżby nie miała go posłuchać? Jak melodyjnie, jak przyjaźnie wzywa ją!

— Czy znasz ty słodkie zapomnienie, — pytały biegnące u jej stóp fale — czy skosztowałaś już bardziej błogiego nad ziemskie błogości spoczynku? Czy tęsknisz do czegoś lepszego, aniżeli życie? Wszak tak? No to zrób jeden krok jeszcze, a damy ci wszystko, czego pragniesz! Przekonasz się, jak skutecznie leczą nasze pocałunki z wszelkich cierpień, jak szybko zabliźniają najbardziej krwawiące rany... Jeden, jedyny krok! Zdobądź się na sekundę odwagi, a otrzymasz nagrodę, nagrodę zapomnienia!

Zdjął ją lęk, obejrzała się, bo ucho jej pochwyciło jakiś szelest, mącący te rozkoszne Szepty igrającej wody, ale nie spostrzegła nic podejrzanego, była sama, nie przeszkadzał jej nikt...

— ... Odważ się! — powtarzały fale. — ...Nie bój się, nasze objęcia są miękkie, niby matczyne...

Z piersi panienki wydobyło się stłumione łkanie, ręka podniosła się do czoła i uczyniła znak krzyża, ciało pochyliło się naprzód... Ale poczuła nagłe i niespodziane dotknięcie ciepłej dłoni, które podziałało na nią, jak dotknięcie żarzącej głowni. Wydała lekki okrzyk i odwróciła się. Za nią stał pan Stanisław zmieniony i blady, w promieniach księżyca. Łagodnym ruchem objął jej kibić i odsunął o krok [ 112 ]w tył w jego spojrzeniu obok serdecznego wyrzutu, paliła się wylękniona miłość. Stał w milczeniu, jak cień, utkwiwszy źrenice w jej źrenicach, jeszcze rozszerzonych trwogą, nareszcie z wysiłkiem otworzył usta.

— Pani, panno Ludmiło... to pani, — bełkotał, — czyż podobna? Nie! co znowu! Zdawało mi się może... Powiedz pani, że mi się zdawało, bo... bo... Zwaryuję chyba!

I schwycił się za głowę z jękiem, który nagle przeszedł w szlochanie spazmatyczne.

Ludmiła otrząsnęła się nadludzkim wysiłkiem woli.

— Co znowu? co się panu stało?! — mówiła łagodnie. — Ależ napewno zdawało się panu. Patrzyłam, ot tak sobie... doprawdy... Uspokój się pan...

Głos jej w pierwszych słowach dźwięczał ostro, surowo, ale wnet przeszedł w nieśmiałe usprawiedliwianie się, a w końcu rozpłynął się w błagalną prośbę. Wzięła jego ręce w swoje i oderwała je przemocą od skroni. On, nie probując dłużej panować nad sobą, ściskał je konwulsyjnie i okrywał namiętnemi pocałunkami. Nie broniła mu ich nawet.

— Po coś pan przyszedł tutaj? po co? — szeptała, próbując go odepchnąć. [ 113 ]

— Nie wiem, nie wiem, ale dobrze, żem przyszedł, prawda, że dobrze? Niech pani przekona się przynajmniej, że jeszcze ktoś panią kocha... jest pani życzliwym, — poprawił się spiesznie.

— Co pan mówisz? — rzekła przestraszona, — czego pan chce odemnie?

Wyrwała mu dłonie, ale nie potrafiła nadać swemu głosowi innego brzmienia, jak słodkie i drżące wzruszeniem głębokiem. Ah, jaką wdzięczność czuła dla tego człowieka! Jaki wydał się jej piękny z temi łzami w oczach, z temi zbielałemi i wibrującemi trwogą śmiertelną wargami, trwogą o nią, o jej życie! Na jego poczciwą twarz zlewała się kaskada kosmicznego Światła i rozpryskiwała się w tysiączne iskry na załzawionych rzęsach, stał pomiędzy nią a pluskającemi falami, gotów własnem ciałem bronić do nich dostępu tej, o której niedawno marzył, jak o słońcu na dalekiem niebie, a którą teraz trzymał w objęciach.

— Nie gniewaj się pani, panno Ludmiło, — prosił, — ale ja nie mogę udawać, nie umiem... Kocham panią, ale nietylko za to, żeś piękna i młoda. Kocham dlatego, że cierpisz i tęsknisz, że kochasz sama, choć nie mnie. Pani mnie rozumiesz, oddawna zrozumiałaś, tak jak ja ciebie. Nie odpychaj mnie! Pójdę z tobą, tam na wygnanie, zasłonię cię, będziemy razem wspominali, razem boleli! Chcesz?

Ona słuchała tego potoku gorących słów, odurzona ich nieoczekiwanem znaczeniem i doniosłością. Chwilami zdawało się jej, że śni i dotykała czoła, ale nie! Ten człowiek nie kłamał, z jego ust płynęła [ 114 ]szczerość, on naprawdę podawał jej dłoń i ramię. Jego źrenice paliły się, nie błędnemi ognikami, prowadzącemi na manowce, zbłąkanego i strudzonego wędrowca, lecz czystym palącym, ogrzewającym płomieniem miłości, która tlała długo pod ziemią, zanim wybuchnęła. Czyż miała przyjąć tę dłoń?

— Niech mi pan pozwoli zebrać myśli, — szeptała, — nie wiem co się ze mną dzieje, gdzie jestem... Po co pan to wszystko mówi?

Czuła, że siły ją opuszczają i mimowoli oparła się na jego ramieniu. Zbliżali się wolno do domu, w głębokich cieniach starej alei.

— Niech mi pani przysięgnie, — błagał.

— Że co? — pytała drżąca.

— Że pani nigdy nie pomyśli o tem.

Zawahała się.

— Nie wiem sama, co mi się stało... Tak mi dziwnie smutno dzisiaj, — mówiła, — takam zmęczona. Czy pan nie miałeś podobnych chwil w życiu?

— Miałem... — wyszeptał. — Ale teraz... niech mi pani da słowo.

— Przyrzekam panu.

Chciał znów pochwycić jej drobne, spracowane dłonie, ale nie pozwoliła. [ 115 ]

— Idź pan sobie, proszę pana, — rzekła, żebrząc niemal. — Pan mnie rozumie, nieprawdaż? Rozumiemy się oboje. Do widzenia.

Nie zatrzymywał jej, patrzył tylko, nieruchomy, jak jej jasna sukienka rozpływała się w mroku, aż wreszcie znikła.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false