Wygnańcy/V

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 70 ]
Po tem niespodziewanem sam na sam Chojowski widywał się z panną Ludmiłą tylko przy stole, młoda dziewczyna bowiem prowadziła życie pracowite i rzeczywiście nie miała chwilki wolnej dla siebie. Przy obiedzie spędzano w Kołatynie co najwyżej pół godzinki, bo Olaskiemu zawsze pilno było do gospodarstwa. Rozmowa obracała się rzadko około spraw ogólniejszej natury, przeważnie dotyczyła wypłaty szacunku przez chłopów. Najczęściej odbijały się o uszy naszego buchaltera słowa: „Bank włościański.“ Instytucya ta w pogawędkach Olaskich nabierała dla niego znaczenia, jakiego jej nigdy przed tem nie przypisywał. W jego nowych pojęciach wyrastała ona na zaklęty Sezam, z którego miało spływać złoto do kieszeni upadającej szlachty. Olaski zdawał sobie zresztą bardzo jasno sprawę, że się znajdował pod olbrzymim złotym młotem, który z wykrystalizowanej bryły społecznej miał go zmienić w bezimienny atom kapitału, rzucić w odmęty zdradziecko falującego, kryjącego niezbadane a niebezpieczne głębie, wyrzucającego niezdrową pianę wiru wielkomiejskiego.

— Musimy iść precz! to trudno! — rzekł przy obiedzie. — Rolnictwo na średniej własności upadło na całym świecie. Szlachcic nasz nie może zamienić się na przemysłowca, bo mu kapitału brak, ani na amerykanina bo na to trzeba siedzieć na dziewiczych postepowych gruntach, więc ustępuje miejsca Żydowi spekulantowi i chłopu, który wyzyskuje swoją własną pracę, kontent, byle mu kartofli starczyło do przednówka. Szlachcic pójdzie precz z resztkami fortuny w kieszeni, [ 71 ]albo i z torbą, ale co potem? Bo zważ pan, dużo wody upłynie, zanim chłop dwudziestomorgowy wyrośnie na obywatela, na oświeconego członka społeczeństwa; a drobniejszy? Pójdzie na wyrobnika do fabryki, żydowi albo niemcowi się wysługiwać. Noc, panie, nas ogarnie, noc, że ha! Powiadają, że szlachcic chłopa do Brazylii wypędza, że go traktuje jak trzodę chlewną i Bóg wie co jeszcze! Jaki tam szlachcic jest, taki jest, ale zawsze do tej czarnej gromady wnosi niejeden promyczek światła, no, no i kulturę podnosi trochę, boć przecie chłop od niego, nie od kogo innego gospodarować się uczy! Wszystko się nam na głowę wali, a oni się cieszą, że szlachtę dyabli biorą! Tak to, panie, u nas, tak! Żeby nie bank, to połowa z nas za kij żebraczy chybaby chwyciła prędzej czy później.

Chojowski, patrząc na tego rozbitka, do ostatniej chwili walczącego z nawałnicą, rzucającą go na skały, nabierał dlań współczucia, do którego przybywało coraz więcej szacunku. Olaski w niczem nie przypominał mu bezmyślnego letkiewicza; wstawał o świcie, pracował bez wytchnienia, jak powiadał „z nałogu;“ myśl jego wzlatywała nawet wyżej ponad poziomy życia codziennego. Pana Stanisławowi nie mogło się w głowie pomieścić, że taki robotnik, taki abnegat, uosobienie energii, leciał w przepaść razem z próżniakami i obieżyświatami. Zaczynał też powoli inaczej spoglądać na rzeczy.

Olaski pozostawiał mu zupełną swobodę używania przyjemności wiejskich. Chojowski biegał od rana do wieczora po polach i lesie, należącym do sąsiedniego majątku, unikał tylko świeżej poręby w Kołatynie, która odpychała go jak cmentarzysko. Parę razy wstawał [ 72 ]o świcie i szedł do parku w nadziei, że spotka tam pannę Ludmiłę ale nadaremnie wypatrywał jej pomiedzy staremi lipami i wiązami, miała się więc rzeczywiście na ostrożności. A szkoda! na ustach wisiało mu niejedno pytanie do tej dzieweczki, która, pomimo całej swej szczerości, powiedziała mu tak mało o sobie... Obserwował ją bacznie u stołu i spostrzegł kilka krotnie, że miała powieki obrzękłe, źrenice przymglone i smutne. Jakiś dramat rozgrywał się w tej młodej, białej duszy — dramat, który pan Stanisław odgadywać poczynał, chociaż niezupełnie.

Jakoś w parę tygodni po przyjeździe Chojowskiego, cała rodzina siedziała, jak zwykle, przy wieczerzy. Olaska znużona zabiegami około gospodarstwa, milczała, wpatrując się badawczo w męża, jakby przeczuwała, że ma on dziś coś ważnego do powiedzenia. Panna Ludmiła krzątała się, rozlewając mleko kwaśne na talerze. Pan Stanisław z przyjemnością Śledził jej ruchy żywe, pełne wdzięku i gibkości, łowiąc w przestrzeni błyski jej oczu, jakby pragnął przywłaszczyć sobie choć jeden z pomiędzy nich. Ale daremnie, źrenice dzieweczki prześlizgiwały się po nim, jako po martwym przedmiocie, tkwiła w nich ciągle jakaś troska głęboka. Jedzono mleko z kartoflami, codzienną kolacyę w Kołatynie, nie zamieniwszy pomiędzy sobą ani słowa. Kiedy nareszcie panna Ludmiła, podawszy herbatę, zajęła swe zwykłe miejsce po za samowarem, Olaski otworzył usta.

— Chłopi dostali pieniądze z banku, — rzekł lakonicznie.

Zdanie to spadło jak grom na głowy kobiet. Chojowski, który siedział naprzeciwko panny Ludmiły, spostrzegł, jak na twarz jej [ 73 ]wypełzła śmiertelna bladość, jak źrenice rozszerzyły się i utkwiły przerażone w ojcu, a wargi drżeć zaczęły.

— Kiedy? — zagadnęła żywo pani Olaska, zrywając się z krzesła.

— Parę dni temu. Pojutrze już płacą.

— Tak prędko?

— Chwała Bogu, że się już raz skończyło, — rzekł surowo Olaski, spoglądając na córkę.

Panna Ludmiła z trupio bladej stała się sino purpurową, łzy jak perły posypały się jej na policzki. Chwilę walczyła, żeby je opanować, ale poczuła znać, że daremnie walczy z bólem przejmującym całą jej istotę, bo odsunęła się gwałtownie od stołu i słaniając się, wyszła z pokoju.

Pan Stanisław usłyszał po za drzwiami pierwszy spazm serdecznego płaczu dzieweczki, i sam poczuł dławienie w gardle.

Olaski pobladł także, ale szybko odzyskał zimną krew.

— Idź do niej, — szepnął żonie.

— Nie dziw się pan, — dodał, zwracając się do Chojowskiego, — urodziła się tutaj, wychowała, wzrosła. Ciężko dziewczyninie opuszczać Kołatyn, bo przywiązana do niego całą duszą — a w dodatku nie cierpi miasta. Cóż robić jednak. I mnie bolesno opuszczać ojcowiznę, ale los twardy, oj, twardy! kto wie, co nas jeszcze czeka. Za mało mi zostanie, żeby żyć z założonemi rękami; długi na wiosce są, trzeba wziąć się do [ 74 ]pracy na innem polu. Pan znasz lepiej odemnie stosunki w Warszawie. Ile też płacą na pierwszym numerze hypoteki? na pierwszym pytam, bo ta reszta, to własność mojej córki, nie mogę, nie powinienem ryzykować.

— Dziś kapitał znacznie staniał, — odparł Chojowski, — pewna lokata nie daje więcej, jak 5 do 6 od sta, zależnie od wysokości sumy.

— Niewielka będzie.

— Nie radziłbym zatem ubiegać się o zbyt wielki procent, bo na drugim numerze nie zawsze pewne.

— A w przemyśle? Może pan wie o jakiem dobrem przedsiębiorstwie udziałowem, akcyjnem wreszcie?

— Przemysł nasz nie stoi dotąd na pewnych nogach, — mówił pan Stanisław, który pod wpływem rozdrażnienia wpadał w pesymizm; — nie mamy nawet, ściśle rzeczy biorąc, własnego przemysłu, ale żydowsko-niemiecki, rozwijający się pod osłoną ceł protekcyjnych. W dodatku produkujemy prawie wyłącznie na wywóz do Cesarstwa, co nie należy do normalnych stanów w dziedzinie tego rodzaju pracy. To sztucznie wyhodowana roślina, nie zakorzeniona dotąd i nie zaaklimatyzowana dostatecznie. Wprawdzie dochody od przedsiębiorstw bywają wysokie, ale za to ryzyko kapitału jeszcze większe, zwłaszcza kapitału niefachowego...

— To prawda, fachowcem jestem tylko na roli, — szepnął Olaski, zamyślając się. — Jeżeliby pan jednak wiedział o jakiej pewnej lokacie, byłbym bardzo wdzięczny. Żeby chociaż wspólnik jaki uczciwy się [ 75 ]znalazł. Chętnie bym nawet ręki przyłożył do czegoś, byle się zaczepić. Gotówem sam założyć coś niewielkiego, a pewnego! Pan mi doradzi nieprawdaż? Przecież pan akademię kończył, hę?!

— Tak, niby, ale handlową.

— Sklep otworzyć chyba, — mówił jakby sam do siebie Olaski. — ale z czem? O posadzie nie myślę nawet. Zgórski Od roku szuka i siedzi w domu.

— Trudno rzeczywiście. Chybaby przez stosunki w jakiem biurze prywatnem, w towarzystwie ubezpieczeń, na kolei wreszcie. Czy pan ma jakie znajomości w Warszawie?

— Nikogo, prócz Zgórskich. Zaglądało się tam rzadko i na krótko, czasu nie miałem za dużo, jak pan wie!

— Zgórski prosił mnie także o jakie miejsce, — rzekł Chojowski, — starałem się mu dopomódz, ale w żaden sposób nie mogę, wszędzie przepełnienie, zwłaszcza nadpodaż niespecyalnych rąk.

— Ach tak? — zmieszał się Olaski. — Nie ma co gadać o posadzie. No, nie zginiemy przecież, Bóg łaskaw! Zdrówem i pracy, choćby najcięższej się nie ulęknę. Z trochą pieniędzy człowiek wszędzie da sobie radę. Pan mnie poinformuje...

— Najchętniej!

— Liczę na pana, — mówił Olaski błagalnie, — bo dalibóg, nie wiem jeszcze, czego się chwycę. A teraz na gwałt trzeba inwentarz wyprzedawać, żeby nie pomarnować potem, kiedy chłopi mnie stąd wyrzucą. [ 76 ]

W tej chwili z sąsiedniego pokoju dobiegło silniejsze łkanie stłumione poduszką, którą panna Ludmiła przyciskała sobie do ust. Olaski, strapiony, pożegnał się z gościem.

— Biedaczka, — rzekł — muszę jej to wyperswadować. Cóż i licha! świat szeroki...

Ale w jego głosie brzmiało zwątpienie.

∗             ∗

W parę dni po spadnięciu owej piorunującej wieści na mieszkańców Kołatyna, Olaski kazał założyć konie i wyjechał do miasta. Podczas jego nieobecności, ciągnącej się blisko tydzień, panna Ludmiła nie opuszczała swego pokoiku na górze Olaska oświadczyła Chojowskiemu, pytającemu o nią, że „córka chora.“ Zasiadali więc do stołu we dwoje. Pan Stanisław wysilał się, żeby prowadzić rozmowę z gospodynią, ale widział, że nic ją bliżej nie interesuje w tej chwili. Rozwijała natomiast chętnie swoje plany na przyszłość.

Osiedliby w Radomiu, gdzie mają krewnych i gdzieby się czuli w swojej okolicy, ale miasto prowincyonalne zaciasne dla nich, bo Luda — tak zwykle nazywała córkę — chce dawać lekcye, które łatwiej znaleźć w Warszawie. Dziewczyna nie skończyła gimnazyum, nie była nawet na żadnej pensyi i nie ma pozwolenia, ale umie dużo, bo ojciec [ 77 ]pracował nad nią doniedawna. Powoli porobią stosunki i tak... prywatnie Luda coś sobie będzie zarabiała... A zresztą jeżeli nie lekcye, to szkoła rzemiosł.

Teraz panny nawet z porządnych rodzin, biorą się do pracy ręcznej i nikt już nie ma im tego za złe, bo czasy inne. Czy pan nie wie, co lepiej popłaca, krawiecczyzna, fotografia, czy koszykarstwo? A możeby posyłać Ladę do muzeum pszczelniczego, czy ogrodniczego? Skończywszy kurs, dostałaby zapewne posadę gdzieś na wsi i czułaby się znowu w swoim żywiole. Powiada pan, że to nic nie daje? Ale Luda w żadnym razie nie zostanie „panną na wydaniu“ — pogardza takiemi kobietami i słusznie. Jestem pewna, że wrodzona energia popchnie ją na drogę czynu. Biedaczka! tak by pragnęła przyjść z pomocą ojcu, żałuje ciągle, że nie jest mężczyzną.

Przysięga, iż grosza nie wydamy na nią. Nie uwierzy pan, co to za dobra dziewczyna! Nigdym łzy przez nią nie uroniła! Tylko trochę egzaltowana, jak co sobie wmówi, to jej niczem z głowy nie wybije. Przytem wrażliwa, przejmująca się. Taki już charakter przyniosła sobie na świat i nie zmieni się. Najlepiej, żeby za mąż wyszła. Daj jej Boże! Ale bieda na świecie, młodzież niby to chce, a nie może, trafiał się jej nawet jeden obywatel, ale dziecko jeszcze...

Chojowski czuł, że jednem słówkiem popchnąłby Olaską do poufniejszych zwierzeń, ale nie uczynił tego. Szczegóły, dotyczące młodziutkiego obywatela i jego stosunki do panny Ludmiły, sprawiłyby mu dotkliwą przykrość, obraziłyby nawet jego dumę, choć nie potrafiłby [ 78 ]powiedzieć, dlaczego. Pozostawał więc dobrowolnie w nieświadomości i unikał rozmowy na ten temat.

Wreszcie Olaski wrócił i panna Ludmiła zeszła z góry na jego spotkanie, chociaż uczyniła to z wyraźnym przymusem. Olaski pomieszany, pocałował córkę w głowę, ale nie śmiał spojrzeć jej w oczy.

— No i cóż tam? — rzucił, wychodząc powoli z bryczki. — Zdrowaś? Coś mi nie osobliwie wyglądasz.

— Byłam cierpiąca trochę i leżałam.

— Idź powiedz matce, żem głodny, niech mi zaraz każe co zrobić.

Był po obiedzie, ale pragnął pozbyć się córki; w bryczce leżała skórzana, ciężka torebka, której wstydził się pokazać komukolwiek. Był to materyalny dowód, że fakt dawno przewidywany i przygotowywany, spełnił się.

Kołatyn, gdzie na cmentarzu spoczywało pięć pokoleń Olaskich, przeobraził się dla jego ostatniego właściciela w paczkę szeleszczących papierków i kilkunastu ciężkich rulonów.

Wydobył z bryczki ową torebkę, chyłkiem jak złoczyńca wbiegł na wschody, i, okryty zimnym potem, wpadł do swego pokoju. Co go to kosztowało! Pieniądze parzyły mu palce, jak judaszowe srebrniki. Wyczerpany, rzucił torebkę na stół.

— Chodźże co przekąsić, — rzekła pani Bronisława Olaska, trącając go w ramię. — A pieniądze przywiozłeś? [ 79 ]

Skinął głową.

— Ileż? — pytała nachylając się ku mężowi.

— Po spłaceniu wszystkiego, pozostało dla nas...

Nie miał odwagi dokończyć.

— Ile? — jęknęła. — MówŻe, nie dręcz mnie dłużej!

— Sześć tysięcy, — rzekł z wysiłkiem, nie podnosząc oczu.

Olaska w milczeniu załamała ręce.

— To łatwo obliczyć, — zaczął mówić gorączkowo. — Towarzystwa było dwadzieścia tysięcy, suma Krapowickich trzydzieści, Dąbrowskich dwadzieścia... Bolków piętnaście... wekslowych z ośm... Po cztery tysiące włóka, porachuj że sobie, moja droga! Ze sprzedaży inwentarza będzie drugie tyle, przytem żyto nasze, za jarzyny chłopi także zapłacą. Widzisz więc, że tak źle nie jest jeszcze...

Pani Bronisława wobec tych cyfr nabrała nieco ducha.

— Gdzie są? — zagadnęła. — Czy aby dobrze ci dali?

Zamiast odpowiedzi pokazał jej torebkę. Olaska nie mogła się oprzeć pokusie. Wysypała na stół rulony i zaczęła sprawdzać ich zawartość. Zajęta liczeniem, nie zauważyła, że drzwi się otwarły i stanęła w nich córka.

Ludmiła, ujrzawszy złoto w rękach matki, wzdrygnęła się. Przez chwilę stała wahając się, czy wejść czy się cofnąć, potem jednym skokiem znalazła się u stołu. [ 80 ]

— Mamo! — zawołała.

W wyrazie tym oburzenie splotło się z wyrzutem tak bolesnym, że Olaska, nie mile dotknięta, wypuściła rulon z palców.

— Mamo! ty się dotykasz tych pieniędzy? — mówiła młoda dziewczyna drżącym głosem.

— Dla czego? Cóż to? — tłomaczyła się pomieszana Olaska. — Dziwna jesteś, Ludeczko!

Panienka patrzyła na matkę błagalnie, ale widząc, że ta bierze znów rulon, odwróciła się pogardliwie i wyszła. Olaski, który przez ten czas, Zagłębiony w fotelu apatycznie śledził ruchy żony, wstał skoro tylko drzwi zamknęły się i zbliżył się do stołu.

— Dajno! — rzekł rozkazująco, prawie surowo.

I nie zważając na nic, jednem pociągnięciem dłoni zgarnął wszystko, wrzucił torbę z łoskotem do szuflady i zamknął na klucz.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false