Wygnańcy/X

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 147 ]
Leży oparty o wibrującą dziesiąty dzień bez przerwy pod jego głową ścianę wagonu i śpi a raczej drzemie ciężkim snem człowieka znużonego śmiertelnie. Ach, głowa... głowa! pod wpływem tych nieustających wstrząśnień rozpada się w kawałki, a każdy z tych kawałków sprawia mu ból nieznośny. Od czasu do czasu hamulce zaczynają syczeć, jak wielkie żmije, rozlega się zgrzyt kół zatrzymywanych i piekielne wibracye ustają, a tymczasem nad pociągiem zawisa błoga, słodka cisza. Wtedy zbudzony podróżny otwiera zaczerwienione, zmęczone powieki i wygląda przez okno.

Wstaje właśnie świt dnia letniego... Nadziemskie jakieś światło wpada do przedziału i walczy z blednącym płomieniem dogasającej świecy, wydobywając z cienia kształty waliz i zawiniątek zalegających półki.

Nie słychać nic, prócz świegotu jaskółek, siedzących rzędami na drutach telegraficznych, stuku młota żelaznego na obręczach kół i kroków wsiadających pośpiesznie do wagonów ludzi. Ale wnet ta nadziemska cisza pierzcha jak przyjemny sen, rozlega się przeraźliwy gwizd, potem oddech ciężki lokomotywy i ściana zaczyna znowu wibrować. Wibruje tak już dawno, dawno, od samego Irkucka. Zobojętniał na ten ruch i gdyby nie głowa, nie zważałby na niego wcale... Kładzie się na dawne miejsce i pogrąża się znowu w pół sen...

A jednak w tej skołatanej głowie muszą się gnieździć jakieś rozkoszne marzenia, bo poorane czoło od czasu do czasu staje się gładkiem, jak zwierciadło spokojnego jeziora i rozlewa się na niem błogość [ 148 ]niewysłowiona, pod dużemi szpakowatemi wąsami usta układają się do uśmiechu... surowy wyraz twarzy łagodnieje, a zeschnięte gorączką oczekiwania wargi szepcą jakieś niezrozumiałe dla nikogo słodkie słowa...

A pociąg toczy się i toczy w nieskończoność po stalowych szynach, ściana wibruje wciąż... za każdem silniejszem wstrząśnieniem fiołkowe, poczciwe, z wiązkami zmarszczek w kącikach, oczy podróżnego otwierają się na chwilę i można w nich dostrzedz palącą się radość.

Hamulce znowu zgrzytają na obręczach, wibracye łagodnieją, rozhukana masa drzewa i żelaza zatrzymuje się... Podróżny leży z zamkniętemi oczami, niema siły nawet podnieść powiek zaropiałych i spuchniętych... Drzwi od przedziału otwierają się dyskretnie i staje w nich mężczyzna w kitlu jedwabnym, długim, w angielskiej czapeczce na głowie, za nim widnieje w pół cieniu chuda postać niewieścia i żółta, sucha twarz z haczykowatemi spojrzeniami szarych oczu. Przybysze przez chwilę badają wnętrze przedziału.

— Niema miejsca, — mruczy mężczyzna do swojej towarzyszki.

— Cóż to, zajął dwie ławki? — szepce kobieta po polsku, — każ mu ustąpić nieco.

Mówiła cicho, prawie szeptem, ale te dźwięki jej mowy wpadły do uszu śpiącego. Zerwał się jak uderzony iskrą elektryczną i zaczął śpiesznie usuwać pakunki z ławek. [ 149 ]

— Niech państwo siadają, proszę! — mówił, — jest miejsce, dużo miejsca!...

Znużenie zniknęło bez śladu. Ogarnęła go natomiast trwoga, że otyły pan i chuda dama nie skorzystają z jego uprzejmości i przeniosą się do innego przedziału. Spoglądał więc na nich błagalnie, zachęcał ruchami całego ciała, wreszcie odebrał wahającej się ciągle kobiecie koszyczek, który trzymała w ręku i umieścił go także na półce.

— Będzie państwu tutaj wygodnie, — mówił drżącym ze wzruszenia głosem.

— Dziękuję, — rzekła dama, kiwnąwszy mu zlekka głową.

Kiedy nareszcie usiedli, odetchnął z ulgą.

— Państwo tutejsi? nieprawdaż? — zagadnął nieśmiało.

— Tak, — bąknął chłodno mężczyzna.

— A daleko?

— Tylko do Mińska. Niebawem wysiadamy.

W odpowiedziach tych brzmiał nietajony chłód, miarkowany tylko dobrem wychowaniem, ale samotny podróżny nie zniechęcał się. Byli to rodacy! słuchał ich ciągnionej wymowy z taką rozkoszą, jak najcudowniejszej symfonii, każde ich słowo przynosiło mu odurzającą woń rodzinnych stron, dokąd podążał z całą namiętnością.

Otyły pan z długiemi wąsami, świecącą, banalną twarzą, chuda jego towarzyszka z haczykowatem spojrzeniem zimnych, ostrych jak [ 150 ]stal źrenic, z zaciętemi obojętnością, blademi wargami, wydawali mu się do najwyższego stopnia sympatycznymi. Przyglądał się im, jak anielskim wysłannikom tego nieba, u którego wrót miał stanąć niebawem. Już Mińsk, tuż za nim Brześć, a potem Warszawa! Tułaczka długoletnia skończyła się!

— Ja zaś jadę z daleka, o z bardzo daleka! — mówił dalej nie zrażony obojętnością, — z Syberyi, — dodał, widząc, że go sami nie pytają, — trzydzieści przeszło lat w kraju nie byłem!

— Trzydzieści lat! — rzekła dama, — czy słyszysz, Janku?

— Aa, — mruknął tłusty jegomość, odrywając na chwilę zaczerwieniony policzek od kauczukowej poduszki. — I w jakich to stronach bawił pan tak długo? — dodał, tłumiąc ziewanie.

— W Irkucku, panie! — odparł podróżny uszczęśliwiony, że może napawać ucho tak dawno niesłyszanemi dźwiękami mowy ojczystej.

— I dlaczego pan na tak długo pojechał? — zagadnęła dama, usiłując wywabić uśmiech na anemiczne wargi.

— Ha, musiałem! — westchnął podróżny. — Okoliczności znagliły.

Tłusty jegomość, któremu ze znużenia miało się już na drzemkę, wytrzeźwiał, wyprostował się i oboje Śledzili naszego nieznajomego wzrokiem, w którym przebijały niepokój i nieufność. Dama odsunęła się nawet na drugi koniec ławki, pragnąc widocznie, żeby jak największa przestrzeń dzieliła ją od nieznajomego. [ 151 ]

Zapanowało kłopotliwe milczenie, on czuł, że mu pod temi spojrzeniami na twarz wykwita rumieniec.

— At, stare i znane historye, — mówił dalej, jakby się chciał oczyścić z niesłusznych podejrzeń. — Ciężko, oj ciężko było! Dzicz, pustynia, nędza, choroba, tęsknota, zdawało mi się, że już nigdy do kraju nie powrócę! Z rozpaczy to i złe zamiary przychodziły do głowy. To najgorszy wróg, zła myśl. Odganiałem ją pracą, o, bo proszę państwa, praca, ciężka praca, to najlepsze lekarstwo na takie dolegliwości duszy. Krzepi ciało i ducha! Dzięki jej, przecierpiałem co było trzeba przecierpieć i wracam, silny, choć osiwiały, i nie bez grosza w kieszeni.

W błyszczących, zmęczonych oczach błysnęła mu iskra tryumfującej radości; wyprostował przygarbioną postać i badał, jakie wrażenie wywołały jego słowa. Bo czyż nie miał prawa być dumnym z siebie?! Pokonał silną wolą słabe ciało, podtrzymał rozpływającą się w tęsknocie duszę i świeży jeszcze, niezależny, wraca do kraju, zapomniawszy o minionych bólach, o zwalczonych pokusach, o całym szeregu czarnych dni, nieprzespanych nocy, przynosi natomiast wszystkie kwiaty swojego serca, jeszcze wonniejsze, jeszcze pełniejsze, bo zroszone ożywczym znojem i gorzkiemi łzami.

Ale twarze rodaków, ścięte obojętnością, jak wody zimowym chłodem, nie wyrażały nic! Chuda dama rzucała na mówiącego świdrujące spojrzenia, jakby pragnęła wpić mu się niemi w duszę i odczytać w nich prawdę. [ 152 ]

„A może ty kłamiesz? — pytały zimne źrenice, — możeś ty morderca, włóczęga? Może przyjdzie ci chętka rzucić się na nas z nożem? Któż cię tam wie! Wracasz z Syberyi, takim się nie ufa!“

Podróżny umilkł, bo ten mróz wypełzający ze spojrzeń rodaków, przeniknął mu do głębi serca i zawiązał język.

Ach, te usta! Po cóż mówi o sobie ludziom, którzy widzą go po raz pierwszy? Cóż dziwnego, że mu nie wierzą?

Zły na siebie samego, zgnębiony, wymknął się na platformę wagonu, odetchnąć trochę świeżem, chłodnem powietrzem letniego poranka i zatopił wzrok zmęczony w tajemnicze morze mgły, które falowało bez szumu w pierwszych podmuchach wiatru, zrywającego się pod dotknięciem promieni niewidzialnego jeszcze słońca. Silniejsze powiewy mąciły aż do dna ten ocean oparów, pokrywający uśpiony kraj, obnażały od czasu do czasu to kępę olch na łące, to nędzną, przybitą do ziemi chatę, to niwę żółcącego się zboża.

Podróżny wciągał z rozkoszą w płuca wilgotne powietrze i chciwie sięgał spojrzeniem pod rozrywający się całun. Toć już ma przed oczami znajome strony! te chaty nie wiele się różnią od nadwiślańskich chałup, otulonych w zieleń wierzb i topoli, nawet powietrze jakoś inaczej pachnie, aniżeli tam, na dalekim wschodzie!

Oparty o wibrującą Ścianę, stał nieruchomy i patrzył, patrzył... Wiatr rósł, rozpędzał szmaty mgły, jak jastrząb ptastwo, uderzał w pędzący z łoskotem pociąg, pochylał senne wierzchołki olch, tajemniczo szumiał wpadając w gęstwinę leśną. Nagle grot ognisty, a za nim [ 153 ]drugi i trzeci rozdarł mgły, zwisające nad horyzontem i rozżarzone, tryumfalne słońce wytoczyło się na niebo. Podróżny, kąpiąc się w tej powodzi światła, zalewającej ziemię, czuje, że duch jego nabiera prężności, otrząsa się z przygnębienia. Radość żywiołowa zrywała mu się w sercu i wołała wielkim uroczystym głosem: „Wracasz biedny, skołatany, znękany. Patrz, oto jesteś już pod jej niebem, oddychasz jej powietrzem, jej słońce cię całuje, jej drzewa wyciągają ku tobie ramiona!“

I wyciągnął dłonie, jakby chciał przygarnąć do swej piersi męskiej tę ziemię, co go witała słodkiemi macierzyńskiemi pocałunkami.

Ale hamulce znów zasyczały, jak żmije, koła zgrzytnęły i pociąg zatrzymał się na stacyi. Z wagonu wychodziła chuda dama z korpulentnym mężem. Mijając nieznajomego, kiwnęła mu sucho głową, pan zaś zaledwie dotknął końcami palców podróżnej czapeczki.

To pożegnanie napoiło go żółcią; wrócił na dawne miejsce, położył się na opustoszałej ławce i przymknął zaczerwienione oczy...

∗             ∗
[ 154 ]

Męka skończyła się wreszcie, jak wszystko się na świecie kończy. Nieznajomy drżący ze wzruszenia, wychyla się z okna wagonu i zdławionym głosem woła „tragarza.“ Potem zanurza się w tłum z rozkoszą, nawet szturchańce wydają mu się pieszczotami, a dorożkarz, który pyta, uchylając czapki:

— Dokąd mam jechać wielmożny panie?

— Na Sadową!

Nie zna tej ulicy. Powstała niedawno, ma jednak adres żony, która nic nie wie o jego powrocie. Umyślnie nie pisał ani słówka o tem! Toż to będzie niespodzianka dla niej! Żeby tylko Kaziuchna nie wzruszyła się nadmiernie, kochaneczka! nie przeczuwa nawet, że on jest już w Warszawie i za pół godziny najdalej znajdzie się przy jej boku!

Marząc tak, rozglądał się dokoła. Trudno mu było poznać Warszawę, której od tak dawna nie widział. Drewniane braki, palniki Aucra na latarniach gazowych, a jaki ruch na ulicach pomimo spóźnionej pory! Jakie domy piękne! Wielkie miasto w całem znaczeniu tego wyrazu, Europa na każdym kroku! Pomnik Mickiewicza! W bronzie tym stopiły się grosze miliona maluczkich, których wieszcz tak ukochał.

Kazał zatrzymać się, ażeby obejrzeć lepiej nieznane dzieło sztuki, ale napierany przez tramwaje i powozy dorożkarz zaciął konie, mrucząc niechętnie. Dorożka toczyła się równo po drewnianym bruku, nareszcie z Marszałkowskiej skręciła na lewo i zatrzymała się przed dużą, czteropiętrową kamienicą. [ 155 ]

Wysiadłszy, podróżny pobiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Kiedy jednak stanął podedrzwiami i przeczytał na mosiężnej tabliczce napis: „Kazimiera Komirowska,“ nie miał już siły pociągnąć za dzwonek. W końcu jednak zaczerpnąwszy tchu, szarpnął za gałkę. Przez długą chwilę nie otwierano mu, nareszcie stuknął zatrzask i ukazała się głowa służącej.

— Czego pan sobie życzy? — zagadnęła tonem, w którym przebijała niechęć.

— Czy pani w domu?

— Pewnie, że w domu. Dziesiąta.

— No to powiedz, że... ktoś przyjechał zdaleka i chce się z panią widzieć...

— Dziewczyna, obrzuciwszy raz jeszcze badawczem spojrzeniem późnego gościa, odwróciła się i wybiegła do sąsiedniego pokoju.

Po chwili zaszeleściała suknia kobieca.

Pani Komirowska przypatrywała się mężowi, nie mogąc poznać w tym posiwiałym, zmęczonym człowieku pełnego sił młodzieńca, z którym rozstała się przed laty. usłyszawszy jednak swoje imię, wymówione drżącemi ze wzruszenia wargami, krzyknęła radośnie „Bolesław!“ i rzuciła się w otwarte Szeroko ramiona męża.

— To ty? Boże mój! prędzejbym się śmierci spodziewała! Jakim sposobem? Kiedy? [ 156 ]

Każde z tych pytań przeplatały zobopólne pocałunki.

— Chodźże do pokoju!

Pociągnęła go za sobą, posadziła na krześle przy stole i wpatrywała się w niego, jakby jeszcze nie wierzyła swoim oczom.

— Tak! to ja! — powtarzał podróżny połykając łzy.

— Co się stało? — pytała, — nie mogłeś przecie oderwać się ani na jeden miesiąc!

— Tak, i nie mógłbym aż do dziś, ale tęsknota strawiła duszę; nie potrafiłem wytrzymać dłużej. Wstyd mi było zresztą dla grosza ojczyzny się wyrzekać, chociaż wolno mi od dawna do niej wracać. Porwałem siłą więzy, porzuciłem sklep... Kolej syberyjska dopomogła mi, dziewięć dni i jestem tutaj z wami. A Leon gdzie?

— Mieszka od roku osobno, potrzebował pracowni dla siebie, bo tutaj światło niedobre. Niedaleko stąd ma pokój na czwartem piętrze. Czy posłać po niego?

— Nie, daj pokój, zrobię i jemu niespodziankę, — pójdę sam jutro...

— A zdrów?

— Narzeka na nerwy, ale dobrze wygląda i pozatem nic mu nie dolega.

— Pracuje? [ 157 ]

— W ostatnich czasach wziął się, nie można powiedzieć, żeby próżnował; wystawił niedawno obrazek, dziwaczny trochę, ale kupili go zaraz...

Kiedy minął pierwszy wybuch uczuć, pan Bolesław zaczął rozglądać się po mieszkaniu żony. Pani Komirowska żyła snać w dobrobycie, pokoje umeblowane były przyzwoicie, na podłodze leżał dywan. Miała na sobie szlafroczek jedwabny, przybrany koronkami, a podnoszący znakomicie jej przekwitłe wdzięki. Panu Bolesławowi te spostrzeżenia sprawiły rzetelną radość, zawsze bowiem trapiła go wątpliwość, czy pieniądze, które przysyłał żonie, wystarczały jej na utrzymanie bez troski. Teraz miał sposobność przekonać się na własne oczy, że rodzina jego nie cierpi niedostatku i poczciwe jego oczy napełniały się dumą. Miał niezaprzeczone prawo być dumnym z siebie. Iluż to wykolejeńców prowadzi na Syberyi żywot bezczynny i nędzny, oglądając się jedynie na zasiłek rządowy, iluż wyzyskuje pozostałą w kraju rodzinę, która czyni bohaterskie wysiłki, odejmując sobie od ust ostatni kęs chleba, byle tylko posłać coś mężowi czy bratu. On zaś nietylko nie potrzebował przyjąć ani jednego grosika wdowiego, ale jeszcze sam ciężkim, co prawda, ale owocnym trudem zabezpieczyć potrafił niezależność materyalną swojej biednej, ukochanej Kaziulce. Wziął sobie przytem za punkt honoru, żeby nie dowiedziała się, ile go kosztowały z początku te wysiłki. Zaczął od małego za pożyczone trzy ruble kupił mąki, napiekł z niej własnoręcznie chleba i roznosił go po mieście. Ku wielkiemu jego zdziwieniu „chleb warszawski“ znalazł uznanie i chętnych nabywców. Izdebka jego zamieniła się w piekarnię, która szybko powiększała produkcyę. W kilka miesięcy [ 158 ]pan Bolesław ujrzał się zmuszonym wynająć dwie izby i starego ostjaka do roznoszenia pieczywa, sam oddał się wyłącznie pracy w piekarni. Interes rozwijał się szybko. Komirowski przypomniał sobie ów dzień, kiedy to wysłał pierwszy zasiłek żonie.

— Pamiętasz Kaziu te dziesięć rubli? — zagadnął uśmiechając się.

— Jakie?

— Te pierwsze. Nie wiem tylko, w którym to roku. Pisałaś mi właśnie, że nie masz za co kupić sobie sukienki na wyjście, bo straciłaś najkorzystniejszą lekcyę. Z moim interesem było wówczas jeszcze bardzo krucho, bo cały kapitał obrotowy wynosił zaledwie pięćdziesiąt rubli i Ibrahim był niezapłacony za półrocze. Ale powiadam sobie, nie zginiemy przecie! I nie namyślając się długo, posłałem ci całą gotówkę z kasy. Widzisz, i Pan Bóg zaraz na drugi dzień wynagrodził mnie za to, dostałem bowiem lekcye za sześć rubli miesięcznie!

— Miał żeś czas?

— Nie tak bardzo, ale to był bardzo porządny człowiek i pozwalał mi przychodzić wieczorami o jedenastej, kiedy już ciasto na ranny chleb było zarobione i rosło. Jakoś więc godziłem jedno z drugiem. Ta lekcya postawiła mnie na nogi, w rok nie miałem już ani grosza długu, a piekarnia przynosiła mi trzydzieści rubli miesięcznie na czysto! Zaraz otworzyłem sklep, wziąłem jeszcze jednego pomocnika i zacząłem ci już przysyłać stale po piętnaście rubli. Zdawało mi się, że za te pieniądze Bóg wie czego dokażesz. Jak wiesz, sklep był duży, więc tak sobie, na próbę, wziąłem i inne korzystniejsze towary, [ 159 ]założyłem obok składzik z wędlinami także swego wyrobu, no i poszło! Zgadnij, ile miałem obrotu w ostatnim roku?

Pani Komirowska wzruszyła ramionami.

— Nie znam się przecie na tem. Ze sześć tysięcy.

— Dziecko z ciebie! Czyż w takim razie mógłbym zarabiać trzy tysiące rubli na czysto? Czterdzieści tysięcy, aniołku! — zawołał z tryumfem. — Tobie dawałem akurat połowę, z drugiej zaś jeszcze cokolwiek oszczędzałem. W końcu interes mój był najpierwszy w całym Irkucku.

— No i co z nim zrobiłeś? — zagadnęła Komirowska po chwilowem milczeniu.

Pan Bolesław westchnął ciężko.

— Wydzierżawiłeś, sprzedałeś? mówże!

— Komuż wydzierżawić? To na nic!

— Więc sprzedałeś chyba?!

— Zmarnowałem, powiedz! Nie było komu. Na Syberyi o kapitały trudno i procenty wysokie. Trzeba było oddać za pół darmo poprostu.

Pan Bolesław zamilkł, na jego twarzy przesunęła się chmura, spostrzegł bowiem, że pani Kazimiera otarła pokryjomu łzę, spływającą jej z oczu. Zerwał się więc i pochwycił żonę w ramiona.

– Czegóż płaczesz, Kaziu, co ci się stało? — pytał błagalnie. [ 160 ]

— Za ile sprzedałeś? powiedz otwarcie! — rzekła odsuwając go zlekka.

— Za dziesięć tysięcy? — kochanie.

— Za dziesięć tysięcy? — powtórzyła pani Kazimiera, załamując dłonie.

— Trudno. Gdybym czekał dłużej, możeby się znalazł lepszy nabywca — mówił biedak zgnębiony, ale widzisz, nie wytrzymałbym dłużej, tęsknota zżarłaby doszczętnie serce... Dzień i noc nie sypiałem, w sklepie dosiedzieć nie mogłem za nic, interesy zaniedbywałem, cierpliwości ani śladu! Żeby tak dłużej, zwaryowałbym chyba!

Przemocą oderwał jej dłonie od oczu i całował.

— Ale czyż potrafimy się utrzymać we troje z tych dziesięciu tysięcy? — mówiła pani Kazimiera, siłą woli powstrzymując się od płaczu. W Warszawie taka drożyzna, Leonek prawie nic nie zarabia... Cóż poczniemy teraz?

No, nie obawiaj się moja droga! — przerwał Komirowski, zamykając jej pocałunkami usta, — nie będzie wam zbywało na niczem. Bolesław osiwiał, to prawda, ale nie cofnie się jeszcze przed żadną, najcięższą choćby pracą, bo nowe siły w niego wstępują, odkąd widzi obok siebie kochaną Kazieczkę i jedynaka. Zobaczysz, co twój stary jeszcze potrafi! No, otrzeć oczy i uśmiechnąć się! Zaczniemy życie inne, szczęśliwsze, aniżeli dawne. Co ja mówię!? Teraz dopiero będziemy żyli naprawdę! [ 161 ]

— Do czegóż się weźmiesz?

— Choćby do pieczenia chleba, jeżeli nic lepszego się nie znajdzie! Dziesięć tysięcy wystarczy na założenie czegoś, a dwa tysiące mam zachowane na czarną godzinę, wiesz, z tych oszczędności. Przy pracy na niczem nam zbywać nie będzie! Upewniam cię.

— Tobie zdaje się, że Warszawa, to Irkuck, — zarzuciła pani Kazimiera, usiłując rozpogodzić zasępione oblicze. Tutaj konkurencya, że aż strach! i z pewnością twój chleb będzie leżał w sklepie, tylko pieniądze stracisz. Przecież fachowym piekarzem nigdy nie byłeś.

— No to założymy sobie co innego, a w ostateczności posada jaka...

Pani Komirowska pokręciła głową.

— Nie masz pojęcia, jak to trudno w Warszawie coś sobie znaleźć, o jedno miejsce dobija się po stu kandydatów młodszych i bardziej wykształconych od ciebie.

— No, no, damy sobie radę! — mówił zawstydzony. Do Leonka zaraz jutro pójdę, pomówię z nim.

— Ale tyś zmęczony, nieprawda? — rzekła pani Komirowska po chwili milczenia. Połóż się więc, jutro pogadamy wszyscy o tem. Dobrze?

Pan Bolesław czuł istotnie, że owo straszne zmęczenie, z którem walczył od tygodnia, zagłuszone na jakiś czas, ogarnia go znowu, i skuwa żelazną obręczą członki. Ciężkim krokiem udał się więc do sypialni. [ 162 ]

Kazałam ci posłać w salce na otomanie — rzekła pani Kazimiera.

— Wszystko mi jedno — bąknął.

Usiadła na łóżku, on zaś ukląkł przed nią i zaczął rozplątywać sznurowadła u trzewików. Tak robił zawsze, kiedy jeszcze mieszkali razem przed wyjazdem. Jakież to rozkoszne wspomnienia! Ona dwudziestoletnia zaledwie mężatka, żona skromnego urzędnika, chcąc dopomódz swojemu Bolesiowi, latała pół dnia za lekcyami, i często wracała wieczorem dopiero, kiedy on był już oddawna w domu i pilnował maleńkiego Leonka. Przychodziła czasami znużona, zziębnięta i śpieszyła się zawsze do łóżka, nie mając nawet szlafroczka na zmianę. Rozbierał ją zwykle własnoręcznie, ogrzewał nogi, zdjąwszy z nich trzewiczki. Były to zawsze grube, skórkowe buciki, nieraz z powykrzywianemi obcasami. Mój Boże, jak on kochał te źle obute nóżki! Teraz żałował prawie, że jego Kaziulka nie nosi już ordynarnych trzewików, ale wysokie sznurowane lakierki. Nigdy przedtem nie zdejmował takich. Pocóżby zresztą miała nosić gorsze, kiedy stać ją na lepsze?

— No, idę już — rzekł, skończywszy tę czynność, przypominającą mu dawne czasy, o których marzył często w Irkucku. Śpij smacznie, moje dziecko kochane i główki sobie nie turbuj niepotrzebnie. Jakoś to będzie.

Nie zasnął jednak odrazu. Wrażenia świeżo doznane odpędzały sen z jego zmęczonych powiek. MyŚl ulatywała do dawnej przeszłości i lubowała się wspomnieniami. Wyjeżdżając, zostawiał młodziuchną, pełną powabów żonę, jako dwudziestoletni mężczyzna. A dziś? Wraca [ 163 ]niemal starcem. Młodość minęła w krwawym znoju, jak z bicza trzasł! Przed chwilą spojrzał w duże zwierciadło i zrobiło mu się zimno.

Tak, najpiękniejsze dni upłynęły w trosce i w pracy, siwizna przypruszyła skronie. Czyż więc ma prawo żądać, żeby Kazia była dla niego taką jak niegdyś. I jej także przyciężą lata. Owa Kazia, świeża jak brzoskwinia, to piękny sen. Ustąpiła ona miejsca starzejącej się kobiecie, zmęczonej walką z niedostatkiem, tęsknotą i samotnością. Ale on kocha i taką! Kocha z całem oddaniem się niewyziębionego, nieskalanego nawet myślą zdrożną człowieka. Życie wspólne popłynie im odtąd jak drobna fala, podnoszona pieszczotliwym podmuchem wietrzyka na jeziorowej toni, i niezmącony spokój utuli.

Ale nad ranem znużony mózg opanowały marzenia gorączkowe. Śniło mu się, że się właśnie zaczyna wybierać do kraju. Przed sklep zajechały maleńkie saneczki, takie same, w jakich przebył połowę drogi w tamtą stronę na Syberyę. Już chciał siadać, gdy w tem stary Ostjak Ibrahim, pochwycił go za rękaw od kożucha i nie puszczał. Parobek wybiegł także z piekarni i zatrzymywał go przemocą. Pasował się z nimi rozpaczliwie, bo sanki miały lada chwila odjechać. Wreszcie zdołał się wyrwać i wsiadł... Kozak zaciął renifery, ale stary Ibrahim wraz z parobkiem Awsiejem, gonili za sankami, które jak na złość prawie z miejsca się nie ruszały! Już... już Awsiej miał je zatrzymać i ściągnąć uciekającego na śnieg... i poczuł dotkliwy ból w głowie.

Dokoła panowały ciemności. Dźwignął się z trudnością z podłogi i natrafił ręką na obicie otomany. To mu sprawiło rozkoszną ulgę. [ 164 ]Jest! jest już w tym raju, do którego nie chciał go puścić nieznośny, samolubny Ibrahim! Ah! jak to dobrze!

Roztarłszy stłuczone miejsce, położył się znowu i teraz już zasnął głęboko i spokojnie w tem błogiem przekonaniu, że piekarnia, sklep, Irkuck, Ibrahim, Awsiej, interesy, wszystko to pozostało tam daleko, daleko, o tysiąc mil.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false