Jump to content

Wygnańcy/IX

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 134 ]
Chojowski potrzebował aż dwóch dni, żeby się oswoić z tem, co tak nagle się stało. Nie mógł przez długi czas uwierzyć, żeby ta niespodziewana scena w wagonie należała nie do rzędu snów przyjemnych, lecz do faktów spełnionych. Panna Ludmiła w jego oczach stawała się zagadką, której on nie starał się nawet przeniknąć, dość, że się czuł szczęśliwym, tak szczęśliwym, że aż go przenikała zabobonna trwoga... A nuż los igra nim srodze, nuż mu ukazuje wejście do raju, gdzie on Stanisław Chojowski, nigdy nie postanie? Tak, bo jemu wszystko tak szło dotąd w życiu, złudzenia, marzenia rozwiewające się z chwilą, kiedy sięgał po nie ręką... A po nich zjawiała się mroczna, okrutna, zimna jak bryła lodu rzeczywistość. To za szybko się stało, ażeby miało trwać, ziścić się naprawdę!...

Kiedy ochłonął z tego upajającego ździwienia, poszedł do kantoru. Stało się jak przewidział z góry: powitano go obojętnie, nie spostrzeżono niemal jego nieobecności; maszyna raz nakręcona szła swoim trybem, chociaż jego nie było. Pryncypał siedział na fotelu, rumiany, uśmiechnięty, jak zawsze i podał mu dłoń pulchną z tą banalną uprzejmością, jaką stale darzył swoich „współpracowników;“ na biurku leżały stosy niezałatwionych papierów, panna Wanda zajmowała swe dawne stanowisko przy kasie... Przywitał się z nią pośpiesznie, nie podnosząc oczu, żeby w jej własnych nie wyczytać czasem tego, czego mu wyczytać nie było już wolno, czego by nawet nie chciał... Nie rozmawiali ze sobą wcale... Spytała go tylko, jak się obecnie czuje i czy świeże powietrze dobrze mu podziałało na nerwy. W tych banalnych [ 135 ]pytaniach tkwiła jednak jakaś nieuchwytna, subtelna, jak zapach wiosennego kwiecia troska i życzliwość, która wywołała na jego policzki lekki rumieniec wstydu.

Odpowiedział jej ni to ni owo i zajął miejsce przy swojem biurku, ażeby jaknajprędzej zatonąć w papierach i księgach.

W zwykłych warunkach ten nadmiar roboty przywiódł by go niezawodnie do rozpaczy, teraz wszakże sprawiał mu niemal radość, uwalniał go bowiem od myślenia i tworzył jakby mur niedostępny, po za którym skwapliwie się ukrył.

Kiedy chwilami oderwał znużoną rękę od pióra i powiódł wzrokiem dookoła, ogarniało go ździwienie... Czyż podobna, że on był w Kołatynie, że poznał jakąś pannę Ludmiłę i że ta Ludmiła, wcielenie nieuświadomionych jego ideałów, oddała mu tak bez wahania serce? Jemu, Chojowskiemu? I trawiony wątpliwościami, sięgał w zanadrze do pugilaresu, wyjmował z niego promień złocistych włosów, który otrzymał niedawno i dotykał go palcami. Wziął to, żeby posiadać w każdej chwili dowód dla siebie samego, że nie podlega złudzeniom, że nie marzy na jawie. Drżał przytem z obawy na myśl, że ktokolwiek obcy może przeniknąć jego tajemnicę, wtargnąć do jego duszy i wyrwać z niej tak głęboko, tak zazdrośnie ukrywaną prawdę... Znienawidziłby takiego człowieka. Wahał się nawet czy iść do Zgórskiej jak przedtem, czy się stołować gdzieindziej, ale powiedział sobie, że byłoby to niewdzięcznością i poszedł.

Pani Anna ucieszyła się szczerze, ujrzawszy go u siebie. [ 136 ]

— Już pan wrócił? — mówiła, ucierając naprędce powalane ciastem ręce, żeby się z nim przywitać. — Tak prędko? No, jakże Olascy? podobali się panu? Mili ludzie, nieprawdaż?

Musiał powiedzieć w krótkich słowach wszystko, unikając jednak najsłabszej wzmianki o pannie Ludmile. Wiadomość o przyjeździe Olaskich zrobiła przygnębiające wrażenie na Zgórskiej.

— I oni także? — szepnęła ze współczuciem. — No, no! Czy i Ludka przyjechała? Tak? Zosia będzie miała z niej towarzystwo. Znały się doskonale i widywały często. Zaraz muszę powiedzieć mężowi, żeby do nich poleciał.

— No i cóż pan Józef? — zagadnął Chojowski, pragnąc zwrócić rozmowę na inny temat, czy nie udało mu się znaleść czego?

Zgórska potrząsnęła głową.

— Gdzietam, proszę pana, wszystko daremnie! Co ja się przez te miesiące sama nie nabiegałam! co się nie naprosiłam, tak nawet żeby nie wiedział o tem! I nic, jakby zaklął! a tutaj stołowników dwóch straciłam... Mąż byłby bardzo rad widzieć pana, jest tam, w swoim pokoju, jak pan zje może pan pozwoli na chwilkę do niego. Tak bym pragnęła, żeby mu pan powiedział co przyjemnego, niech pan skłamie nawet, że panu dla niego posadę obiecali, dobrze? Cóż to szkodzi? pocieszy się trochę.

Chojowskiemu zrobiło się żal tego biedaka i przyrzekł wpaść na sekundę. [ 137 ]

— A gdybym tak naprawdę wyszukał dla niego cośkolwiek? — myślał, siedząc przy obiedzie.

Zgórski pracował. Jak przedtem, tak i teraz leżały przed nim arkusze papieru, pokryte bujnem pismem. Ujrzawszy Chojowskiego, zmieszał się trochę.

— Na kopistę się wykierowałem, — rzekł z udanym uśmiechem, — ale i tej roboty zaczyna mi brakować. Widocznie do niczego już się nie zdam.

— Pamiętam o panu, — zaczął Chojowski, — mówiłem z właścicielem fabryki, gdzie mam posadę, i...

Zaciął się, ale stanęły mu przed oczami zaczerwienione, wychudłe policzki Zgórskiej i błagalny gest, z jakim go prosiła przed chwilą. Zdecydował się więc.

— I... obiecano mi... — wykrztusił. — Nic wielkiego, naturalnie...

— Mówił pan? — rzekł Zgórski, ożywiając się, — doprawdy? Dzięki, dzięki!...

Pochwycił dłoń Chojowskiego i potrząsał nią silnie.

— Nie żądam wiele, niech pan zapewni, że będę spełniał wszystko, co mi każą. W fabryce? I czem ja mógłbym zostać, proszę pana? Prostym robotnikiem chociażby, jeżeli tylko mi pan przyrzeknie, że nikt się nie dowie... bo... nie chciałbym, żeby córka... rozumie pan, nieprawdaż? to by nie wypadało przez wzgląd na Zosię... [ 138 ]

Pana Stanisława zarówno ten uścisk dłoni, jak te słowa przytłaczały do ziemi. Dlaczego się zgodził oszukiwać tak ohydnie Zgórskiego? Fe! Kłamstwo nigdy nic dobrego nie płodzi!

— Ale jeden warunek, — wybełkotał, oblewając się pąsem.

— Warunek? Ależ zgadzam się z góry, niech pan mówi...

— Nie obejmie pan miejsca, zanim się pan nie nauczy zasad buchalteryi podwójnej, dobrze?

— Buchalteryi? — powtórzył zakłopotany Zgórski. — Pragnąłbym bardzo, ale... ale to będzie chyba kosztowało drogo, a ja, wie pan... — bełkotał.

— O to najmniejsza, — przerwał pan Stanisław, — będę pana przygotowywał wieczorami w wolnych chwilach — bezinteresownie ma się rozumieć.

— Słyszałem, że pan sam wraca późno z kantoru, kiedyż więc? Nie, nie, panie Chojowski, to zbyt duża ofiara z pańskiej strony, nie mogę jej przyjąć w żaden sposób, — dodał, potrząsając głową energicznie.

— Niech pana to nie krępuje, mam dość czasu... Zresztą nie potrwa to długo, najwyżej ze dwa tygodnie. Odpocząłem sobie na wsi i czuję się na siłach. Postanowione to od jutra, dobrze?

I Chojowski, uścisnąwszy dłoń starego szlachcica, wymknął się z pokoiku, żeby uniknąć opozycyi. [ 139 ]

— A tom wpadł! — mówił sobie, biegnąc z powrotem do kantoru — Co ja teraz zrobię? Trzeba naprawdę wsadzić do jakiej budy tego biedaka! No, mam przynajmniej czas. Ale niech to dyabli porwą!

Sprawa ta nie dawała mu spokoju ani na chwilę. Łamał sobie głowę, jak się wywiązać z przyjętej tak lekkomyślnie obietnicy, chociaż powątpiewał, czy mu się uda uczynić jej zadość. W fabryce wszystkie miejsca były obsadzone i każdy trzymał się na swojem rękami i nogami, jak to powiadają. Zaraz nazajutrz Chojowski pobiegł do biura pracowników handlowych, gdzie miał trochę stosunków, ale i tam nic nie wskórał.

Cała rzesza podobnych do Zgórskiego wykolejeńców ofiarowywała społeczeństwo swoje dobre chęci i niedołężne ręce w zamian za mizerny kawałek chleba. A społeczeństwo wytrzeźwione odwracało się od nich. Potrzebuję fachowców, fachowców, samych fachowców! — mówiło — rutynowanych, księgowniczych, korespondentów w kilku językach, bo mam stosunki z całym światem, biegłych rachmistrzów, bo żyję rachunkiem, ludzi, którzy zgłębili wszystkie drogi, prowadzące do kieszeni swych bliźnich, bo tylko tacy mają przyszłość przed sobą, na takich tylko pragnę się oprzeć od dzisiaj, takich, co przygotowywali się do jednej pracy i stali się w niej automatami, funkcyonującemi bez zarzutu, wolnemi od wszelkich aspiracyi, któreby zakłócały ich sprawność. Oni jedni mogą popychać mnie szybko i skutecznie po nowych torach, na które wchodzę. Wy zaś wszyscy, nieprzystosowani do życia nowego, wy, co gardzicie miłym groszem, wy podeptani w pogoni za nim, wy, coście nie zostali maszynami, lecz pragnęliście być dalej [ 140 ]marzycielami, jałowymi budowniczymi na lodach, odejdźcie precz! Gińcie i ustępujcie miejsca osobnikom innej organizacyi, zdolnym dla tego kawałka chleba wyzuć się ze wszystkiego, zapomnieć o wszystkiem, nie mam dla was nic prócz nędzy, prócz żebraczego kija!

I tłumy wykolejeńców odchodziły ze spuszczonemi głowami upokorzone, zgnębione, wpatrując się w nowe tory, ginące w mrocznej dali. W tłumie znajdował się i Zgórski i Olaski i wielu innych jeszcze...

— A żeby tak zapytać szefa? — pomyślał pan Stanisław. — Możeby jednak coś wyszperał.

Wierny swojemu przyrzeczeniu, pan Stanisław zaraz nazajutrz wieczorem poszedł do Zgórskich, chociaż było to z jego strony rzeczywiście niemal ofiarą. Przez cały dzień bowiem oczekiwał z utęsknieniem chwili, kiedy ujrzy pannę Ludmiłę, która w jego oczach z sentymentalnej, roztęsknionej dzieweczki, wyrastała pod niebo, na jakąś granitową pełną żywiołowej prostoty postać.

Zgórski robił jeszcze ceremonie, ale w końcu uległ namowom i rozpoczęły się lekcye bardzo oryginalne. Z jednej strony młody nauczyciel, z drugiej zaś uczeń o siwiejących włosach, o umyśle przygnębionym troską, niezdolnym do przyswajania sobie zawiłych, spekulatywnych pojęć buchalteryjnych.

Chojowski biedził się, żeby wytłómaczyć staremu szlachcicowi różnicę pomiędzy „ma“ a „winien,“ Żeby kazać mu patrzeć na rachunki jak na żywe osoby, mogące dawać i brać, liczące się pomiędzy sobą, jak ludzie, z nieubłaganą skrupulatnością... Zgórski robił niesłychane [ 141 ]wysiłki, żeby sobie przyswoić te wszystkie poglądy i cierpliwie pisał pozycye w księgach fikcyjnie istniejącego interesu handlowego, którego był niby właścicielem. Nieraz z jego zbrużdżonego czoła spływała kropla potu, którą ocierał szybko, jakby się wstydząc swojej tępości. Z rozpaczą widział, że to co lekceważył doniedawna, przerastało jego zdolność pojmowania i nieraz proponował Chojowskiemu zaprzestać niewdzięcznej pracy.

— Daj pan pokój, panie Stanisławie kochany, — mówił z goryczą, — ludzie w moim wieku już się niczego nowego nie nauczą! To darmo!

Ale kiedy mu Chojowski przypominał, że od tego zależy jego posada, zbierał resztki sił, i pracował niezmordowanie, chociaż z małym rezultatem. Pan Stanisław niebawem doszedł do przekonania, że słowa jego ucznia były prawdziwe. Wchłaniać, przyswajać sobie, korzystać potrafi tylko młodość. Mimo to nie zniechęcał się, przeciwnie, dokładał wszelkich starań, żeby nauczyć zasad księgowania swojego dojrzałego ucznia, który oceniał jego pracę, chociaż nie potrafił się za nią niczem wywdzięczyć. Żona jego tylko podwoiła troskliwość i ze swej strony dogadzała jak mogła „poczciwemu panu Stanisławowi“ przy stole.

Pan Chojowski przyszedł nieco później, aniżeli zazwyczaj, bo dopiero o dziesiątej wieczorem. Zgórski odczytywał mu właśnie napisane dla wprawy pozycye, gdy wtem drzwi gwałtownie pchnięte otworzyły się i stanęła w nich mała, drobna brunetka, odziana w czarną, wełnianą, dobrze już przyszarganą sukienkę. Ujrzawszy ją, Zgórski podniósł ze zdziwieniem głowę. [ 142 ]

— To ty, Zosiu — tak wcześnie? — rzekł.

Czekał, aż mu podsunie czoło do pocałunku, ale ona nie ruszyła się z miejsca na smagłej jej twarzy wypełzła bladość; walczyła znać ze sobą, bo usta i nozdrza drgały jej, rozszerzane dławionym płaczem.

— Co ci jest? dlaczego tak wcześnie? — pytał zaniepokojony Zgórski, podnosząc się.

Zgórska przeczuwając coś złego, wpadła do pokoiku męża.

— Straciłaś miejsce? — zagadnęła z rozpaczą w głosie, widząc, że córka nie jest w stanie przemówić ani słowa.

— Niech się mama nie gniewa, — Zawołała Zofia, rzucając się jej do rąk, — ale ja w żaden sposób nie mogłam dłużej, w żaden sposób! Raczej umrzeć!

— Uspokój że się, moje dziecko, — perswadował Zgórski, ujmując ją za głowę. — Przecież nie jesteśmy sami, — szeptał.

Ale ona rozżalona, nie zwracała uwagi na obecność Chojowskiego, starającego się zajmować jaknajmniejszy kącik.

— Noga moja już tam nie postanie, ojcze! — mówiła nerwowo, błagalnie. — Czy wiesz, co on mi dziś powiedział?

— Właściciel?

— Tak powiedział mi, że... że mi da sto rubli na miesiąc, jeżeli chcę nic nie robić u niego... Ja — dałam mu w twarz, a on... zwymyślał [ 143 ]mnie od ostatnich, publicznie... wobec subjektów i garsonów... Potraktował jak taką z ulicy...

Zerwała kapelusz z głowy i wstrząsana hamowanem łkaniem rzuciła się na zniszczoną otomanę pod oknem.

— Łotr! — syknął Chojowski.

Zgórski zaś stał jakby uderzony obuchem, białka krwią mu pozachodziły, pięści zaciskały się. Nic nie mówiąc, szukał drżącemi rękami czapki.

— Co ty chcesz robić, Józefie? — zagadnęła przerażona pani Anna.

— Tego przecie nie można tak darować, — bełkotał, — gdzie to? Ja go... jak psa!...

— Józiu, ty nie pójdziesz! Proszę cię, nie chodź! — błagała Zgórska, wyrywając mu czapkę. — Tybyś zaraz... o, ja cię znam dobrze... Skandal, rozniesie się po świecie. Nie, nie! ja cię proszę, Józieczku! Dała mu w twarz przecie!

Chwilę pasował się z nią, potem usiadł ciężko na krześle i wpatrywał się martwym wzrokiem w lampę.

Zgórska pocieszała szlochającą córkę.

— Cóż znowu, nie powinnaś brać tego tak bardzo do serca, moje dziecko... Ukarałaś go sama... Ale trzeba było od razu powiedzieć, że cię zaczepia, nie pozwoliłabym ci za nic w świecie chodzić w takie miejsce... [ 144 ]

— Z początku zachowywał się jako tako, nie przypuszczałam nigdy, żeby się do tego posunął. Nie dawałam mu żadnego, najmniejszego powodu, ust do niego prawie nie otwierałam, całemi dniami z miejsca się nie ruszałam... Ale podobno on ze wszystkiemi tak postępował i nieraz... z powodzeniem... Niedawno dopiero dowiedziałam się o tem... Zresztą co miałam robić, kiedy ojciec...

Na te słowa Zgórski drgnął, na jego twarzy zarysowała się bolesna zmarszczka.

— Nie pójdziesz już nigdzie, nigdzie! — rzekł, zbliżając się do córki. — Obiecano mi posadę, — ciągnął dalej, widząc, że Zofia milczy, — pan Chojowski był tak dobry, powinnaś mu podziękować...

Panienka podniosła się i otarłszy załzawione oczy, podała panu Stanisławowi dłoń. Teraz mógł się lepiej przypatrzeć jej energicznym, trochę ostrym rysom, świecącym jak stal oczom, wyzierającym z pod swobodnie zakreślonych brwi, pięknie wyciętej górnej wardze i okrągłemu podbródkowi. Każdy jej ruch dozwalał się domyślać energii prawie męskiej. Spojrzała mu w oczy prosto.

— Dziękuje panu — rzekła.

Słowo to spadło nań jak policzek i wypędziło falę krwi na czoło. Miał już powiedzieć temu człowiekowi, że go łudzi bezwstydnie, że o żadnej posadzie nie wie, że nic dla niego uczynić nie potrafi, przeprosić go za mimowolnie wyrządzoną krzywdę, ale błagalne spojrzenie Zgórskiej zawiązało mu język. Stał jak pod pręgierzem, mnąc w ręku kapelusz. [ 145 ]

— Cóż znowu, niema za co! — jąkał, — nic jeszcze nie zrobiłem, zobaczy się dopiero...

— Tak ojcze, niepodobna na to liczyć, — mówiła panna Zofia ocierając oczy. — Pójdę do kantoru, za nauczycielkę, gdzie na wyjazd nawet bym przyjęła... Albo ja wiem zresztą?

— Zapewne, może się zdarzyć, — rzekł pan Stanisław zabierając się do wyjścia.

Nastało milczenie. Zgórski usiadł znów przy stoliku i machinalnie kreślił coś na papierze; jego żona przytuliła do piersi głowę córki i pieściła jej krucze włosy.

— Nie gniewasz się mamo? — szeptała Zosia, całując jej czerwoną, spaloną rękę. — Nie mogłam inaczej, wszak prawda, że nie mogłam? Pamięta mama? W Brzozówce jeszcze łajała mnie mamusia często, że czytam za dużo, że mi książki w głowie przewróciły, że wierzę w emancypacyę... Ja naprawdę wierzyłam i marzyłam skrycie, żeby zostać samodzielną, żeby walczyć samej o prawa należne kobietom, martwiłam się, że się niczem nie różnię od przeciętnej panny, która liczy na to tylko, żeby jaknajlepiej pójść za mąż... Kiedyśmy się znaleźli tutaj na bruku, nie rozpaczałam wcale, zdawało mi się bowiem, że łatwo zapracuję na siebie, że się stanę człowiekiem niezależnym, że wyrwę chociaż jedną cegłę z tego muru, jakim mężczyzna grodzi kobietę od świata... Oj mamusiu, teraz dopiero widzę, jaka byłam głupia! Widzę, że oszukano mnie niegodnie, że zadrwiono sobie ze mnie nielitościwie! I po co to wszystko piszą? Kobieta jest kobietą i niczem [ 146 ]więcej nie będzie nigdy! Wyzyskają ją i skrzywdzą wszędzie, nietylko w domu własnym, ale i u obcych, zdepczą dlatego tylko, że nie ma silnej pięści, że się nie potrafi bronić. Jej się zdaje, że sprzedaje swoją pracę, a nie domyśla się nawet że sprzedała swoje ciało... O, jaki ten świat podły, jaki podły! Wie mama, że czasami zazdroszczę naszej służącej, albo tej szewcowej z przeciwka, co ją mąż codzień bije.

Panna Zofia płakała cicho w objęciach matki. Chojowski nie mógł patrzeć na to dłużej, pochwycił palto i uciekł. Po drodze na ulicy spotykał wystrojone panny i kobiety, idące pod rękę ze swymi mężami i odwracał się, brała go bowiem chęć nieprzeparta zaprowadzić je wszystkie tam, na trzecie piętro, do płaczącej panny Zgórskiej i powiedzieć: „Patrzcie, to jedna z tych, co poszły z wami, co usłuchały waszych haseł, wygłaszanych pomiędzy teatrem a rautem, po dobrym obiedzie, przed udaniem się do krawcowej, gdzie topicie pieniądze niezarobione, albo w salonie, gdzie pragniecie uchodzić za bojowniczki w imię idei. Spojrzyjcie jak to wygląda zbliska, wy szafarki czczych frazesów!“







Public domain
This work is in the public domain in countries where the copyright term is the author's life plus 70 years or less. See Copyright.