Małgorzata z Zembocina/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małgorzata z Zembocina |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wydania | 1912 |
Druk | Karol Miarka |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Download as: |
Indeks stron |
— Próżne, próżne są wszystkie moje zabiegi! Ależ miejmy jeszcze nadzieję! Marya jest siostrą tej zadziwiającej kobiety, ona jej tak ufa, jak sobie — może ją przecie nakłoni...
Tak mówił młody Wacław, młody pan na Siewierzu, i, złożywszy głowę na miękką murawę, utonął w dumaniach. Twarz jego, zamglonem światłem księżyca oblana, wystawiała rzetelny obraz tęsknoty i udręczeń duszy młodzieńca. Głuchy szum jesiennego wiatru powtarzał w głębi borów jego westchnienia, a samotna na spróchniałym dębie wrona śpiewała mu złowrogą piosnkę. — Lecz jej Wacław nie słyszy; tylko ciało tu jego, duch zaś, duch w krainie wyobraźni, z przepaską marzeń młodości na skroniach, daleko od ziemi, daleko buja i roi. Szczęśliwa maro ułudy, jakiż to nektar z swojej wytaczasz czary! Zapaleniec młody ściga za tobą wszędzie i nie prędzej w swojej ustaje pogoni, aż chłodna jesień świeżość róż na jego licach powarzy i letnie skwary olśnią bystrość spojrzenia; wtenczas krótko‑wzroki, zimny badacz szuka owego swobód motyla w rzeczywistym święcie, za którym aż dotąd gonił w urojeniu. Znajduje go i natrząsa się z owych, którzy na szczeble tejże samej drabiny wstępują.
Wacław był w zupełnej życia swego wiośnie. Kopie kruszyć, dzielnego dosiadać rumaka, harcować z siłą olbrzymią za wiarę, ojczyznę i skrzywdzoną piękność krew swą przelać — te były cnoty młodzieńca, ta była powinność rycerza, której on z chlubą hołdował. Jakkolwiek nie wiele jeszcze [ 78 ]zim przeżył, a już Jaromir[2], Bela[3], Izaslaw[4] doznali przysługi jego oręża, a już Wołyń i Przemyśl widziały jego wawrzyny i rączy dżanet[5] unosił go pod złotemi bramami Kijowa, kiedy Bolesław Śmiały odnawiał na nich krosy Chrobrego.[6] Lecz, chociaż walki w sprawie słuszności były mu miłe, przecież syn w nieskażonem, w prawem sercu swojem ma jeszcze inne rozkosze: opuścił pole chwały i, pełen zaszczytów, przybył do starego ojców zamku. — Lecz jaki widok! Tylko cichość i jęki snują się dokoła niego, a gwałtowność serce mu uciska. Chwyta za oręż, rozpuszcza wodze karemu[7] i rad walce, jeśliby najazd jakowy bezkarnie grób ojca plondrował. Przecież jakaż odmiana! Zimnym uściskiem powitał go giermek stary, nie wymówił słowa i na bogate wprowadził komnaty. Wszedł niespokojny rycerz, wszedł i ujrzał ojca na śmiertelnem łożu. Mówią, że starosta już był umarły, ale krzyk Wacława przywołał raz jeszcze duszę jego, a ojciec raz jeszcze uścisnął syna, raz jeszcze radosny uśmiech rozjaśnił mu lica i z całym urokiem ojcowskiej miłości i szczęścia przymarł do nich na zawsze.
Stracił więc ojca młody Wacław, zostały mu wielkie po nim dostatki, opływał we wszystko przecież nie był szczęśliwym. Anioł rozkoszy, jeżeli tak cnotliwą niewiastę nazywać się godzi, wyciskał mu łzy boleści, łzy tem więcej godne politowania, że, niestety, bez nadziei skrapiały sine jagody jego.
— Panie! Dobrogniew już jest w zamku; rozkazałeś, ażebym ci natychmiast, o jego powrocie do niósł — przerwał nakoniec Wierusz dumanie Wacława.
Zembocin, posiadłość dzielnego Mikołaja, niedaleko Krakowa, był jedynem miejscem, kędy Wacław mógł złożyć ciężar swojego udręczenia, owo brzemię trawiącej go okropności. Zembocin był rajem dla niego. Tu on wszystkie powaby, wszystkie wdzięki czarownego świata widział, tu się zbiegły wszystkie promienie nieodgadniętych uroków dla niego. Samo przecież miejsce nie miało żadnej ułudy, nawet piękności; owszem, odkąd Mikołaj opuścił to siedlisko i poszedł w szeregach Bolesława Śmiałego na polu chwały marne zbierać wawrzyny, odtąd głucha spokojność, a niekiedy posępna cisza odstręczała wesoły uśmiech i swobodę, śmiertelnych. — Przecież był tam jeden punkt świetny, jedna szczęśliwa gwiazda, której promienie błyskały jakimś tajemniczym, czarodziejskim, niewypowiedzianym zachwytem w oczach Wacława.
I istotnie, było to rzadkie zjawisko na ówczasowym moralnym widnokresie, rzadka niezłomność, święta wiara małżeńska, rzadka moc nad sobą i niezachwiana stałość najpiękniejszej swojego wieku kobiety. Małgorzata było jej imię. Gdyby sama tylko uroda, sama czarująca w niej postać były jedyną jej okrasą, możeby Wacław był pominął te edeńskie[8] róże, których barwa nietrwałą, a rozkosz tak krótką jest w życiu człowieka, jak małą jest kropla w porównaniu niezmiernych wód oceanu. Ależ, niestety, powaby Małgorzaty nie były to z powiewem wiatru czasowego ulatujące wdzięki; posiadła ona cenniejsze bez granic, anielskie przymioty duszy, i te to zachwycały Wacława. Czegożby on nie [ 80 ]oddał, czegożby nie poświęcił, byle wzajemność pozyskał! — Przecież ona, ona ślubowała wiarę Mikołajowi, ona ślub swój zaprzysięgła przed Bogiem! Któryż dzień, która upłynęła chwila, ażeby nie wspomniała na oddalonego męża, ażeby w przerażającym niepokoju nie ścigała go myślą po polach bitwy, między rannemi albo martwemi ciałami poległych! Minęła wiosna i zima, i jeszcze wiosna, a tęskna Małgorzata wyrywa westchnienia i powierza je wiatrom i czasowi. Nie wraca Mikołaj, Mikołaj w bogatym Kijowie nie walczy, lecz w gnuśnej bezczynności wiedzie z Bolesławem życie, nie godne rycerza. Wolna, sama — jakże jej przykro, jakże gorzko mijają godziny! Jak słońce pod spiekłem południa niebom trawi zarazem rośliny i kwiaty, tak ona więdnie, usycha obawą, tęsknotą i niepokojem bez przerwy. Wacław, sam Wacław tym straszniejszym dla niej staje się obrazem, im więcej widok obłudy, zalotności, wstydu i hańby malują jej tysiączne złośliwe wieści. Zważając jej stan i położenie, zdawała się ona być samotną różą na dzikiej skale, a wkoło niej pełno czołgającego się gadu. Lecz gad ten nie strawi jej w przemorze[9] swoim. Jest opiekuńcze bóstwo cnotliwej piękności! Pod jego tarczą, przy swoich kolcach, nadto bezpieczną być może swojego życia.
— Pójdź, Wacławie, tak, pójdź! - rzekł pomieszany Dobrogniew i spojrzał na nieszczęsnego i zamilkł. I Wacław zbroję zdjął z kołka i miecz szeroki przypasał, czarną przyłbicę, czarny pancerz włożył, i, gęstą jesienną mgłą okryty, szedł przez lasy, knieje, szedł cicho za giermkiem. Już są blizko Zembocina. Jakiż widok przed Wacława [ 81 ]obliczem! — Huczna muzyka brzmi w całym ogrodzie. — Tłum młodzieży snuje się w domu Mikołaja, goreją tysiączne światła i wesołe taneczników koła pląsają radośnie.
— Okropna prawdo! — zawołał Wacław. — Dobrogniewie, przekonywam się, że Małgorzata pogardza mną dlatego, że kocha Zbiluda! Tak, wierzę z pewnością, że ta uroczystość jest uroczystością weselną! Wiem, że Mikołaj nie powrócił, a Zbilud moim był rywalem. Ach, odniósł zwycięstwo! — Płocha niewiasto, Zbilud, obłudnik chytry, zwodzicie!, jakżeż ci się odpłaci? Ubóstwiż twoją piękność więcej, niżeli ludzkość?... Lecz nie... wiem, co uczynić. Dobrogniewie, przekonałem się i dosyć mi na tern — porzućmy te miejsca, powrócę, tak wkrótce tu powrócę!
Rzekł i ze zgrozą spojrzał na mieszkanie Małgorzaty. Odszedł i jeszcze się obejrzał, zadrżał i jeszcze patrzał na rzęsiste światła przez mgliste wyziewy a piosnka okrutna grała mu w sercu bez ulgi, bez końca. — Minęło już pól nocy. Wacław wszedł do zamku swojego, zdjął zbroję i, nic przerywając nikomu spoczynku, starego tylko giermka zatrzymał przy sobie. — Westchnął z głębi, z pełnej boleści duszy i rzeki Dobrogniewowi:
— Nie wypełniłem mojego zamysłu, lecz wkrótce uczynię sobie zadosyć. Tobie, jedyny mój przyjacielu, powierzani dom mój i te papiery, czarną zamknięte pieczęcią, które, jeżeli nie powrócę, czy tą rażą, czyli inną oddasz Małgorzacie.
— Jakto? — ze łzami zawołał giermek stary — chcesz sobie życie odebrać, panie? Przez krzyż Zbawiciela, jakaż cię opętała pokusa? Dla kobiety, która, o ciebie nic stoi, dla kobiety, która odrzuciła z pogardą twą rękę i, rozwiedziona z mężem, zaślubia innego? Panie Chryste, oddal tę pokusę od mojego dobrego Pana! Zlituj się nad nim!
[ 82 ] — Dobrogniewie — przerwie mu Wacław — także to mało znasz tego, którego na swoich wypiastowałeś rękach? Ja miałbym sobie życie odbierać? Nie, nigdy! Jakaż to małość byłaby moja! Nie, Dobrogniewie, dźwigać będę ten ciężar dopóty, dopóki on sam mnie brzemieniem swojem nie zgniocie. Lecz moje dalsze zamiary wiadome ci być nie mogą na teraz. Oddal się, proszę, ode mnie! Wypocznij! Ten spokój zbyt jest potrzebny ciału i duszy twojej.
— Ależ, panie...
— Natychmiast! Rozkazuję!
Surowy wzrok zapaleńca przeraził starca; wyszedł on i zapłakał. Zapłakał i Wacław, który nie był obłąkanym, ale tylko bardzo, o, bardzo nieszczęśliwym. — Siadł potem do stołu, wziął papier i długo jeszcze w nocy tajemnicze kreślił znaki. Powstał wreszcie, nie udał się na spoczynek, ale wzdłuż i wszerz komnaty przechadzał się milczący; nakoniec spoczął i w uniesieniu swojem, rozważając życie człowieka, zawołał:
— I cóż jest to życie?... Kwiat polny, którego albo burze albo gad zagubi, dąb twardy, którego ostra siekiera wytępia i drzewem jego wykłada podłogi ziemskich półbogów, albo święte stawia z niego przybytki lub kosztowne wyrabia sprzęty, lecz zawsze robak go roztoczy i czas popiołem na tej ziemi potrząśnie! Tak, to jest ziemskie życie moje. Ciało moje, jak kwiatek polny albo dąb stuletni, zniknie z tego przestworu. — Lecz jest inne życie, jest świat inny, o Małgorzato, jest świat inny i inne życie! —Dobry Bóg. Dobry jest Pan nasz.
Kiedy słów tych domawiał, schylił głowę i zasnął. Zdawał się być zupełnie spokojny, a na twarzy jego przez sen jaśniała swoboda niewinnej duszy, błogi nektar cnotliwych. Chylił on go długo z czary zachwycenia, lecz, gdy dotknął dna [ 83 ]samego, na którem gorycz osiadła, zadrżał i przebudził się. Twarz jego przybrała znowu wyraz całej okropności i katuszy. Dał znak Dobrogniewowi — przyszedł i odebrał polecenia. Sam zaś Wacław z kilkunastu zbrojnymi, w zwykłej rycerza odzieży opuścił zamek i ku Zembocinowi pośpieszył.
Ustały zembocińskie gwary, huczna biesiada rozpierzchła się zupełnie, a cisza i posępne milczenie znowu zaległo gród Mikołaja. Dawny tylko dworzanin ze swoją połowicą Dorotą, uprzątając komnaty, tak z sobą rozmawiali:
— Biedna też to prawdziwie ta nasza pani! Nazlatuje się, wie go Bóg kto, do domu i rada nie rada musi gościnnie podejmować wszystkich.
— Pocóż tak czyni? — ozwie się Dorota. — Nie może zamknąć przed nosem bramy tym gachom?
— Dziwna ty jesteś, Dosiu. Czy nie słyszysz codziennie, jak zewsząd dochodzą odgłosy napadów, uwięzień rabunków, gwałtów i tysiącznych bezprawi? Niechajnoby uchybiła któremu! Niestety, odkąd król nasz Bolesław wyjechał z rycerstwem, odtąd żadnego bezpieczeństwa, żadnej obrony nie mają żony rycerzów; oni bawią w Kijowie, a w ich domach gości po większej części niewiara i hańba. Gdybyś ty wiedziała, jak ja się obawiam o tę piękną, o tę dobrą panią naszą...
— No, i czegóż się obawiasz?
— Jak mi się zdaje — rzekł Junosz — ta jej szlachetna stałość w niezłamaniu wiary dla męża i opór zgrai, która w niesłychanem natręctwie ubiega się o nią, żeby się tylko nie skończyła na uwiezieniu i zniszczeniu progów tego domu!
— Co ty zawsze rozprawiasz, stary!
[ 84 ] — Ja, co mówię, nie mówię tylko z domysłu; dalby to Bóg, żeby się nie stało, ale żebyś wiedziała, co ja wczoraj słyszałem...
— No, cóżeś słyszał?
— Oto, kiedy się poupijali słudzy Zbiluda, Zemy, Sambora, Bodzanki i innych, pomrukiwali jeden do drugiego: Niechajno więcej odwłóczy, już my tu zapewnie raz ostatni po przyjacielsku! O, te wyrazy na wskroś przeszyły serce moje!
— I ty zawsze dostrzeżesz coś nadzwyczajnego tam, gdzie tylko sama niedorzeczność! I cóż pijani mieli robić? Gadali, co im się podobało. Sprzątałbyś lepiej, oto idzie pani z małym Świętosławkiem i siostrą swoją Maryą!
— Oddalcie się na chwilę, moi dobrzy przyjaciele! — odezwała się Małgorzata do Junoszy i Doroty.
Skłonili się słudzy i opuścili panią.
— Siostro moja — rzekła Marya — cóż więc czynić będziemy? Zbilud, Zema, Sambor, Bodzanka, każdy z nich ostatniej żąda odpowiedzi. Jeżeli przeciwną odbiorą, nieszczęśliwa małżonka Mikołaja, nieszczęśliwaś, siostro moja! Jeżeli jednemu z nich oddasz swą rękę, zginie on zapewne od trzech innych. Będzie cię zmuszał drugi do ślubów, a może każdy z nich w szczególności. Znasz wyuzdane chucie tych zuchwalców, jakąże przeciw nim masz obronę?
— Moją niewinność i wierność — zawołała z trosków swoich, jakby z letargu, przebudzona Małgorzata. — Tak, moją niewinność i wierność — powtarzała z zapałem. — Zbrodniarz tylko martwego mojego ciała stać się może panem, ale nigdy ożywionego tym Boskim, nieskazitelnym płomieniem miłości, który-m Mikołajowi u stopni ołtarza ślubowała.
— Ach, siostro, jeżeli życiem pogardzisz, w cóż [ 85 ]się obrócą te twoje całe nadzieje, ten Świętosławek mały?
— Maryo, czy też prawej małżonce wiara i nieskazitelność są mniej milszemi, niżeli matce jedyne, o Maryo, jedyne jej dziecię?
— Najdroższa siostro, widzę okropne cierpienia twoje, lecz posłuchaj, a możesz im koniec położyć! Wczoraj trzech powróciło rycerzy z Kijowa; oświadczyli oni, że Mikołaj nie żyje.
— Kto ci o tem powiedział? — przerażającym i pomieszanym głosem zawołała Małgorzata.
— Ten — rzekła Marya — co jedynie i najgodniej miejsce jego zastąpić może, który nas przed najokropniejszą burzą zasłonić tylko zdoła.
— Kto?
— Wacław — odpowiedziała Marya.
— I tyżeś to imię wyrzekła! Ach, lękaj się, najsłabszej mojej dotknęłaś strony! Nie, Maryo, oszukano cię, zdradzonaś! Wtem porwała się Małgorzata z krzesła i dalej mówiła:
— Jutro położę koniec wszystkiemu; mam sposób! Tak, w grobie mieszkać będę, ale nieskażona, ale niewiarołomna!...
— Tak więc dumna Małgorzata odpowiedziała, pogardziła ręką Zbiluda! — rzekł Zbilud.
— I Sambora! — rzekł Sambor.
Toż samo powtórzyli i Zema i Bodzanka i przy
świszczącym wiatrze wokoło okien, przy kominkowym ogniu dumając i wychylając liczne kielichy miodu, przemyślali nad pomstą obrażonej zalotnych rycerzów sławy.
[ 86 ] — Długośmy — rzekł Zbilud uginali swoje kolana przed tem zatwardziałem bóstwem, teraz prócz hańby cóż nam pozostaje?
Rzekł i tylko szczęk oręży odpowiedział na zapytanie. Każdy z swojego powstał miejsca i, w inną rozchodząc się stronę: „Zembocin o północy!“ — zawołał z oburzeniem. Sam tylko Zbilud pozostał. Chodził, dumał, a ze wszystkiego, co się malowało na jego twarzy, domyślać się można było, że w zdradzie zdradę knował. Nie szło mu zapewne o pomstę, ale o samą Małgorzatę, o porwanie jej samej. Jakichże znaków nie pisała na jego twarzy rozpasana namiętność! To jakiś niezwykły uśmiech przebiegł po jego licach, to znowu pewien rodzaj grymasu dziwnie zaciskał jego policzki, to znów przymrużył oko i sine usta zadrżeniem odpowiedziały wzrokowi, to stanął, jak wryty, i w zachwyceniu poklasnął piekielnym zamiarom i tysiączne przemiany kształtów i postaci wyrażały okropną walkę duszy jego pomiędzy niepewnością a osiągnięciem celu. Wreszcie skończył straszne dumania swoje, świsnął — i cały orszak już był gotowy; przyprowadzono mu jego bieguna, skinął i tylko smutny pogłos odbił głuchy tętent rumaków w dolinie. Noc była straszna, przeraźliwy bez ustanku dał wicher i siekł zewsząd mokrym żywiołem, który natychmiast przymarzał do lic i zbroi; ciemność, razem wycie wilków, grożący wystawiając obraz, zdawało się wstrzymywać zuchwalców od wykonania zbrodni. Ale kiedyż występnik, zapalony ogniem niecnoty, zważał na trud, niebezpieczeństwo i okropność wypadku? Człowiek w tej chwili nie jest niczem więcej, jak najprzebieglejszem zwierzęciem.
Szedł Zbilud ze swemi, a wtem: „Zembocin o północy!“ — krzyknięto zewsząd. — Poznali się towarzysze wyprawy, połączyli i ruszyli dalej; zgroza i milczenie szły za ich śladami. Z niecierpliwością [ 87 ]błotniste przebywali drogi, a grzęznąc w rozmiękłej gliniastej ziemi, łajali nieprzychylnemu żywiołowi, że on sam jeden odważa się niejako walczyć w obronie cnoty. Przebyli wreszcie ślizkie dolin i wzgórzów ścieżki i cichej zdrady weselem powitali przedmiot swoich upragnień. Już są pod Zembocinem, już zbrojnym ludem wkoło wieś opasana. Budzą się wieśniacy, posępnym jękiem na gwałt zwołują dzwony, wierna drużyna nieszczęsnej Małgorzaty zbiera się przy boku swej pani. Oslonią-że ją te małe zastępy przed tak nawalną przemocą? Nieszczęśliwa ofiara, kiedy ją dzikie otoczą tygrysy, ale nieszczęśliwszy człowiek, kiedy zapomni, że jest człowiekiem!
Wacław nie był ani mściwym, ani gwałcicielem bezpieczeństwa publicznego, lecz był obrońcą słabości. Nie zdołał on ująć cnotami Małgorzaty, osądził przeto, że jej serca tembardziej nie pozyskałby przemocą ni gwałtem; owszem, szanował tak wielką cnotę kobiety — i gdyby kto inny, nie Zbilud, znany mu z podłości i zdrady, był pozyskał (jak on mniemał na zasadzie mylnego wywiedzenia się) rękę Małgorzaty, byłby nie rozrywał węzła, który obojga połączał. Lecz w tym razie litował się nad Małgorzatą i umyślił krwawo rozprawić się ze Zbiludem. Sam zaś po zabezpieczeniu cnocie swobody i spokoju postanowił daleko od ludzi pędzić dni nieszczęsne, marzyć o swoim aniele, którego mu okropne losy wydarły. — Ale kiedyż to rachuba, człowieka, może być niezawodną? Niemasz bez wątpienia pomiędzy ludźmi przeznaczenia, przecież jest, pewna loterya szczęścia, w której tylko ulubieńców fortuny numera wygrane spotykają. — Zaufany w pomoc swojego oręża i swoich, zbliża, się pod Zembocin, i niebo [ 88 ]chciało, że w najdogodniejszej porze; słyszy zgiełk, jakieś hałasy i nierozeznane gwary pomieszanych tłumów. — Pierwszy odgłos tego dzikiego wesela wzruszył w nim jeszcze dzikszą radość. Mniemał on, że to głos uciech, zabawy i szczęścia.
— Za mną! — krzyknął ponurym głosem, miecz jego mignął się, jak błyskawica, i już jest u wrót podwórza Małgorzaty. Lecz jakiż widok, jakie zdziwienie Wacława! Junosz wierny, stary sługa Mikołaja, okryty ranami, śpieszy do niego, poznaje go, wyciąga ku niemu ręce i woła:
— Panie, ratuj Małgorzatę! Zbilud, Zema, Sambor i Bodzanka wydarli jej syna, samą zaś uprowadzili. Ostatek tylko zgrai plądruje po domie; tą, na lewo ujechali droga.
Na te słowa Wacław odwisłą z mieczem opuścił prawicę, pobladł, zadrżały mu kolana, jakby nie śmiał kroku postąpić dalej, głazem stoi na miejscu, Jak cisza poprzedza straszną w przyrodzeniu burzę, ciągną przez chwilę ciężarne gromami chmury, głucho jęczą sine obłoki, a drzew gałęzie w milczeniu drżącymi kołyszą liściami — uderza piorun, a noc i zniszczenie zalegają bujne niziny i dzikie puszcze — tak się porwał Wacław, lotem błyskawicy doścignął nikczemnych, rozproszył, krwią Zbiluda jego czarną zmazał zbrodnię, lecz napróżno — nie ocalił Małgorzaty, nie znalazł jej nigdzie! Próżno śledził Świętosława, i tu chęci jego były daremne. — Dopiero, gdy dognany Zema równym Zbiludowi skonem wyzionął duszę, znalazł Wacław najdroższe skarby Małgorzaty i na zbroczonych rękach uniósł do Zembocina. Ach, jakież zdumienie, jak przerażający zastał tam widok! Pełno ciał martwych, żadnego z ludzi nie zastał przy życiu; reszty tylko domów dotlewały w perzynie. Ryk nawpół żyjących lub opalonych bydląt byłby wzruszył najokrutniejsze serce, a widoczna boleść, jaka ten obraz i utrata [ 89 ]matki wyciskała na licach Świętosława, była tak roztkliwiającą, że sam sprawca tej okropności byłby zapłakał.
Wacław po utracie nadziei znalezienia Małgorzaty powrócił z Świętosławem do zamku swojego. Kochał syna Małgorzaty, pieścił jak ojciec; szczęśliwy przynajmniej tą chwilą, czynił ulgę zbolałej duszy.
Nie przestał jednakże na tem. Dobrogniew natychmiast otrzymał zlecenie wszelkiego dołożyć starania w dowiedzeniu się lub o zgonie Małgorzaty albo, jeżeli jeszcze żyje, o jej pobycie. Usłużny, wierny, przychylny giermek stary ze łzami poszedł jak najspieszniej dowiadywać się o los Małgorzaty, a to z takiem poświęceniem się, jakby własnego utraconego szukał dziecięcia.
Niedaleko Zembocina leżą Proszowice. Dzień był pogodny, ciepławe słońce gasnącem życiem zwolna przechodziło nad krainą, śmiertelnych. Pożółkłe dawnych jaworów i modrzewiów liście szeroko zasiały ziemię, a w uroczystej jesiennej dobie rozciągnięta powszechnie pajęczyna wiła się po grobie natury, jakby godło szczytnej ziemskości. Spokojna żałość tułała się po czarnych, pługiem poprzewracanych niwach, a wesoła pieśń oracza malowała ten obraz w dziwnej sprzeczności. Żadne wspaniale gmachy nie zdobiły Proszowic. Kilkanaście chat rolniczych, drewniany domek Boży, a na nim wysoka, blaszana wieża składały całą, ozdobę wioski. O tej wieży dziwne były rozmowy ludu. Kiedy wieczorem przedzwoniono na Anioł Pański, a ponury dźwięk dzwonów jeszcze brzmiał w powietrzu, powiadają, że tam jakaś dziewica, czy li zaklęta królowa, z [ 90 ]różańcem w ręku stawała bardzo często u żelaznej kraty wieżycy i nabożnie przesuwała paciorki. Ależ najczęściej widzieć ją było można w cichym, późnym wieczorze, kiedy blady księżyc posrebrzał czarne, posępne ściany kościółka, a szczególniej, kiedy po zasępionem niebie walczyło światło jego z mglistemi chmur bałwanami. Widziano ją wtenczas, jak cień stojącą; wzniesione oczy za światłem księżyca i w całej postawie przenikający wyraz pobożnego dumania zdawały ją się przedstawiać jak ducha, wzlatującego wysoko, wysoko, do czystego Świętych raju. Lud rzadko odwiedzał wówczas te miejsca, a dzieci straszono widziadłem. Żaden do środka wieżycy niemiał przystępu, sam zaś pleban z poszanowaniem o niej wspominał. Tajemnica była nieodgadnięta. Po długim przeciągu czasu raz tam jedynie widziano z niemałem podziwieniem w wiosnowej nocy starego pielgrzyma, który mimo widoku mary przesiedział pod wieżycą i, w swoje odchodząc strony, opowiedział, że to nie były strachy, ale żyjąca dusza czysta. „Słyszałem tego Anioła na pokucie — powiadał osiwiały pielgrzym — tęsknił za najdroższem dzieckiem swojem, wymawiał lube imię Świętosława, wspominał Mikołaja, bolał nad gruzami Zembocina, i słyszałem inny głos jeszcze, który mówił: „Cudowny i opatrzny jest Bóg nasz! Małgorzato, nie rozpaczaj, rozpacz słabych dusz udziałem! Nie uwierzysz: jakieś radosne przeczucie, jakąś niebieską mam otuchę, że wysłuchane zostaną błagania nasze, że ujrzymy jeszcze Mikołaja, ujrzymy już podrosłego Świętosława“! — „O Maryo, Maryo, gdyby to być mogło!“ rzekła mniemana od was mara i, ślicznym rozpuszczonym włosem błysnąwszy u kraty, spostrzegła mnie siedzącego. Zmieszana, przypatrywała się z bojaźnią i tajemniczym niepokojem, przywołała Maryę i zawołała z cicha: „Któż to jest, siostro moja?“ Powstałem, a rzekłszy jej [ 91 ]tylko: Cudowny i opatrzny jest Bóg nasz, oddaliłem się śpiesznie, lecz słyszałem jeszcze, jak z pokorą powtarzano moje słowa, całą zaś wieżę napełniło jakieś wesele i radość, a wieżyca tak piękną była, jakby w niej aniołowie mieszkali.
Tak mówił ludowi pielgrzym; lecz kto on był, gdzie poszedł, nikt tu w Proszowicach pomiędzy ludem nie wiedział. To tylko uważano, że po niedługim czasie od pobytu pielgrzyma znikło widziadło i nie mówiono więcej o zaklętej królowej z różańcem w ręku.
I Upłynął rok, drugi i trzeci, upłynął jeszcze jeden, drugi i trzeci. Dobrogniew w tym przeciągu czasu wracał i znowu na zwiady wychodził, lecz próżne jego zabiegi, nic nie wie o Małgorzacie. Sambor nie uwiózł jej z sobą, bo on sam siedzi w czarnym krakowskim lochu za podobną, jak zembocińska, zbrodnię. Bodzanko równie nie posiada jej ręki, bo dotąd z innymi zalotnikami szuka jeszcze i śledzi Małgorzaty. Smutny Wacław w gotyckim zamku swych ojców trawi ciche godziny. Rdzewieją porozwieszane na ścianach kindżały i rohatyny[10], a ognisty kary zapomniał turniejowych harców; Świętosławek tylko potrzaskuje wkoło niego biczykiem i bawi się z zaśniedziałą zbroją rycerza. Spoglądając na niego, Wacław cieszy się, raduje w bolesnej duszy igraszką małego chłopczyny.
— Biedny chłopczyno! Gdybyś ty wiedział, czyim jesteś więźniem, gdyby ci gorycz serca mojego w twoje uczucie przelaną była, gdybyś na łonie matki całował szanowne jej ręce, błagałbyś ją zapewne za mną, błagalibyśmy ją obydwa! Może, możeby ulitowała się nade mną. Ależ, o próżna myśli!... mógłżebym wiernej, prawej małżonce tak [ 92 ]bolesne zadawać rany, mógłżebym ja wystawiać na najsroższą walkę najświętszych jej powinności dla Mikołaja z tak wielkim okupem swojego własnego dziecka? Daremnie, daremnie — jestem nieszczęśliwy i nim wstąpię do grobu.
Kiedy tak duma Wacław, nagle jakiś zgiełk rozlega się w podwórzu zamkowym. Zadziwiony, bierze za rączkę Świętosławka i biegnie ku drzwiom komnaty; ależ, zanim doszedł, otwierają się nagle i Dobrogniew po trzech latach podróży stawa przed jego obliczem. Uścisnął go i najspieszniej zapytał.
— Bądź spokojnym, Wacławie! — rzekł, przerywając, Dobrogniew. — Małgorzata żyje jeszcze.
— Żyje! — wykrzyknął młody pan na Siewierzu z niewymowną radością i łzami zalał swe lica. Ucichnął Dobrogniew, a po chwili radosnego płaczu Wacława i rzewnych westchnień zapytany od niego, gdzie i czy wolna żyje:
— Wolna — rzekł — chociaż zamknięta w więzieniu.
— Jakto? — przerwał mu Wacław. — Mów jaśniej!
— Po długim nadaremnym utrudzie, kiedym odległe zwiedził krainy i nie mogłem powziąć żadnej wiadomości o Małgorzacie, postanowiłem wrócić do domu. Szedłem około byłego Zembocina. W blizkości tych gruzów leżą Proszowice, w nich jest kościół, a na nim wyniosła wieżyca. W ciepłej maja nocy spocząłem pod nią i — o zjawienie! — usłyszałem głos niewieści, wychodzący z ciemnego otworu wieży. Przysłuchuję się, rozważam, aż tu, o cuda, słyszę głos... Małgorzaty i Maryi! Chowając głęboką tajemnicę, badałem ludu o wieżę, lecz ten, jak zwykle, zamiast prawdy opowiadał mi same powieści o strachach i dziwach. Widząc, iż owi wieśniacy wcale o Małgorzacie nie wiedzą, udałem się do plebana, wymiarkowałem go, a potem oznajmiłem mu [ 93 ]wszystko, i ten mnie nauczył, że w owej okropnej, straszliwej nocy, kiedy Zbilud, Zema, Sambor i Bodzanko napadli na dom Małgorzaty w skutku dania im ostatniej, pogardzającej niemi, odpowiedzi, postanowiła była zamknąć się dobrowolnie przed zgrają lubieżnych, natrętnych rozbójników i żyć raczej w grobie, ale nieskażona, ale niewiarołomna.
— O szlachetna niewiasto! o szczytny wzorze prawych, nieugiętych małżonek! Więc nam źle o ich ślubach ze Zbiludem mówiono?
— Oszukano nas — odpowie Dobrogniew. — Ależ nie tu koniec — mówił dalej dobry, stary giermek. — Czcigodny kapłan z nadzwyczajną bojaźnią i boleścią opowiadał mi że Bodzanko podobno domyśla się już o schronieniu Małgorzaty i że wkrótce ta nieszczęśliwa kobieta znowu zagrożona będzie nową okropnością.
— O, nie, Dobrogniewie! — przerwał mu Wacław. — Krew i życie prawego rycerza należy się obronie skrzywdzonej piękności.
Rzekł i natychmiast wydał rozkaz do zbrojenia się. Pocieszny to był widok, kiedy w drobnem Świętosława ciele na hasło do boju męska zaczęła się radować dusza. Biegał, czyścił, dźwigał ciężkie żelaza i, nie umordowany, znosił, podawał mniemanemu ojcu oręże. Sam, w lekką przybrany zbroję, nie posiadał się z uniesienia. Jakież wrażenie czynił on na Wacławie, na tej tęsknej, rozżalonej duszy jego! Już wszystko było w pogotowiu. Młody rycerz szczególniej względem papierów na przypadek niepowrotu dał zlecenia te same, co pierwej, Dobrogniewowi i rzewnie go uściskał. Dano znak, spuszczono z głuchym łoskotem obrończe zamku mosty. Przeszła z wesołą odwagą zbrojna drużyna Wacława i pod samotną proszowicką. wieżycę zmierzała niecierpliwie za wodzem.
[ 94 ]
Z rycerską drużyną Bolesława powrócił także i Mikołaj, mąż Małgorzaty. Zadrżał on na ten niesłychany obraz swej ojczyzny. Wspomniał na swoją lubą i, świadek tylu okropności, oddalał straszne od niej domysły. Lecz jakiż widok stawił mu się przed oczy! Wszakże to Sambor, Sambor, zembockiego sąsiada dorodny syn, idzie w tych kajdanach na rusztowanie!
— Zatrzymaj się chwilę, poczekaj, Samborze! — krzyknął na widok jego Mikołaj. — Coś uczynił, nieszczęsny?
— Twoją żonę uprowadzić chciałem w wspólnictwie z Bodzanką, Zbiludem i Zemą; spaliłem twój Zembocin, nakoniec za podobną zbrodnię schwytany, okuty i za czyny moje po tę nagrodę, jak widzisz, idę.
[ 95 ] Na te słowa oniemiały stał Mikołaj, a Sambor tak dalej mówił:
— Dziękuj Wacławowi, on ocalił twojego syna!
— Kto? Wacław, mój wróg najzaciętszy?
— On sam, mówię ci. Lecz nie dosyć: dziękuj proszowickiej wieży, że ci dochowała twoją Małgorzatę! Gdyby nie te okowy byłaby się ona i tam przede mną nie skryła. Zbilud i Zema polegli z Wacława ręki, ale Bodzanka jeszcze wolny. Idź, śpiesz pod proszowicką wieżycę, może tej nocy ten twój anioł doskonałości niewieściej stanie się jego ofiarą! Bądź zdrów, nie lituj mojego skonu, ze wszech miar zasłużyłem na to!
Wtem porwano ku rusztowaniu Sambora. Przerażony Mikołaj nie zabawił ani chwili. Całą rotę rycerzy wziął z sobą i pośpieszył do Proszowic. Ile w ich sile było, dążyli szybko; ani przykrość dróg, ani utrudzenie nie kładło im tamy. Nakoniec, długo w noc jadąc, ujrzeli się pod Proszowicami. Ale nie samą tylko ujrzeli upragnioną wieżycę, lecz wieżycę, zbrojnym żołnierzem otoczoną dokoła. Opasujące ją żołnierstwo za pierwszem zbliżeniem się Mikołaja silnie na rycerzy jego uderzyło. Nie mniejszy odpór i Mikołaj ze swojej dawał strony.
— Tak, to on, on zapewne, Bodzanka, ze swymi łotrami! — rzeki z cicha do swoich mąż Małgorzaty.
— To on, przyjaciele, to Bodzanka — odezwał się do swoich Wacław. — Niewinność, cnota i powinność rycerza! Takie okrzyknął hasło młody pan na Siewierzu i: „Za mną!“ — zawołał.
Czemuż Mikołaj nie słyszał tego świętego hasła, na które najokropniejszy bój się rozpoczął? Mikołaj Wacławowych, a Wacław jego towarzyszów broni, gdziekolwiek rumakami swojemi obrócili, jak martwe drzewa albo wielkie wycinali krzewy.
— O Boże! jakiż to krzyk? — ozwie się na w pół umarła Małgorzata w wieży do Maryi. — Mieliżby [ 96 ]znowu straszni podpalacze Zembocina i tu mnie wyśledzić? Ach, nie inaczej zapewne! O Maryo, o siostro, jakież jeszcze na nas czeka przeznaczenie?
Tymczasem trwa bój zacięty, a czas i życie rycerzy wraz z ich krwią upływa. Mija noc, wreszcie powstaje świt białawy; wkrótce, o, wkrótce rozedrze on straszną zasłonę walczącym. Ależ tylko gdzieniegdzie już oni bój toczą. Płytkie żelaza prawie wszystkich wtrąciły w czarne wiecznej nocy przepaści. Mikołaj tylko z trzema już zostaje, a Wacławowych nie widać nigdzie. Cóż się z nim samym, niestety, dzieje, cóż z Świętosławem?...
— Dzięki niebu — zawołał wreszcie Mikołaj pozwolono mi przecie ocalić moją najdroższą Małgorzatę! O, jakże to słodka nagroda, tylu utrudzeń moich! Lecz cóż to jest? jakaż to śliczna dziecina w tej zbroi pochyla się i płacze nad zwłokami togo zapewne zuchwalca, który się odważył hańbić progi mojego domu? Przybliżmy się! Co widzę? Tyżeś to, Wacławie!
Na ten głos, jakby przywołany do życia, Wacław, zamglonem śmiertelnością okiem wlokąc po postawie Mikołaja:
— O nieba — zawołał — więc nie z Bodzanką walczyłem!
— Więc nie z Bodzanką walczyłem! — gorzko zawołał i Mikołaj.
— Podaj mi rękę, Mikołaju! — rzekł Wacław.
— Żegnam cię, przyjacielu!... Oto syn twój... a tam, tam, na tej wieży najukochańsza ode mnie, nieskazitelna, i mojem życiom ocalona żona twoja. Żyj szczęśliwy, o zgonie moim tylko staremu giermkowi Wacława, wspomnij!
Zaledwie tych słów domówił, westchnął, z ostatniej siły ścisnął rękę Mikołaja, zwrócił wzrok gasnący na wieżę i na niej go wiecznie zostawił.
[ 97 ] Wrócone dziecko i zgon Wacława dziwne a razem niepojęte utworzył w duszy Mikołaja uczucie. Ucałował on zimne już zwłoki, uściskał martwe już ciało, w którem tak szlachetna przebywała dusza, wziął je na własne barki i złożył pod wieżą, a trzymając drobną dziecinę za rączki, wszedł niespodziewany z kapłanem do ukrytego mieszkania żony swojej. Jakież to było zjawienie dla Małgorzaty! Odzyskać męża i syna, to przechodziło wszelką rachubę człowieka. Pomieszana, w dzikiej prawie radości raz się rzucała w objęcia męża, drugi tuliła do serca syna i rzewnemi łzami zlewała. Żona i matka jakże za tak długie nagrodzona cierpienia! Chwała wierze małżeńskiej, chwała tej polskiej niewieście!
Tak kiedy znaczne trwało milczenie, przerwała, je Małgorzata:
— Gdzież, gdzież, mój mężu, wyśledziłeś najdroższą zgubę?
— Pod ścianami wieżycy — posępnie odezwał się Mikołaj.
— Jakto? kto go tu przyprowadził?...
— Pójdź, zobaczysz oddawcę naszych najmilszych nadziei! To mówiąc, uchwycił ją za ręce, sprowadził z wieży i odsłonił zwłoki Wacława.
— Jakto, Wacław go oddał!?
— Tak jest — odpowiedział Mikołaj — on, on sam, który własną krwią i życiem ocalił ciebie i twoje dziecię.
— O wielki Boże! Tyleż szlachetności, tyle cnoty posiada człowiek! — i zemdlona, prawie bez duszy, upadła na ręce męża. Płakał Świętosław mały na widok ciała Wacława.
Płakał Mikołaj mężny i całowali obydwa nieszczęśliwe, szlachetne, krwią niewinną zbroczono wielkiego rycerza zwłoki. Dowiedział się stary [ 98 ]giermek o skonie pana swojego, pośpieszył, oddal zlecone mu przez Wacława papiery, w których pan na Siewierzu całą majętność Małgorzacie oddawał, i sam stary, wierny sługa dobrego pana przy jego grobie obrał ciche, wieczne mieszkanie. I tak, jak młoda, rozgorzała miłością kochanka w objęciach narzeczonego trawi leniwe, ślub jej zwlekające godziny, tak w ostatnich niewielu chwilach swoich, obok grobowca Wacława przepędzał samotne życie Dobrogniew szlachetny.
Przypisy
[edit]- ↑ Czy „Małgorzata z Zembocina, podobnie jak „Ermenonville“ i „Dolina Klöntal“ są dzieła Krasińskiego, niepewna.
- ↑ Jaromir, Biskup praski, zbuntował się przeciwko bratu Wratysławowi 1061—1086.
- ↑ Bela, król węgierski 1061—1063.
- ↑ Izasław, car ruski 1054—1078.
- ↑ Dżanet — rumak.
- ↑ Bolesław Śmiały wcale nie wyprawiał się na Kijów.
- ↑ Karem — wyrazu tego niema w żadnym słowniku, zapewne pomyłka.
- ↑ Jaromir, Biskup praski, zbuntował się przeciwko bratu Wratysławowi 1061—1086.
- ↑ Przemór — jad.
- ↑ Kindżał — sztylet, rohatyna — włócznia.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |