Jump to content

Listy z Zakopanego/IV

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Listy z Zakopanego
Pochodzenie Straszliwe przygody
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Całe Listy z Zakopanego
Cały zbiór
Indeks stron
[ 163 ]

IV.

 

Wspaniały opis piły towarzyskiej, nazwanej „reunion".

 

Jeśli czytelnik ma wrażenie, że wszystkie siklawy i potoki zakopiańskie zmieniłem w atrament, jeśli myśli, że wypisałem o Zakopanem całą zawartość ogromnego kotła, w którym robił atrament pan del Tintero Largo z powieści Potockiego, w takim razie zapowiadam tylko dwa jeszcze listy; czynię to zresztą we własnym interesie, doszły mnie bowiem z Zakopanego słuchy, że moje niewinne, śladu żółci pozbawione uwagi o tem „niebardzo podłem mieście“ napełniły je goryczą, tak, że nie będę się tam mógł pokazać przez długie lata, a gdybym przybył, nikt mi nie poda kropli wody, ani ogonka pstrąga; na mój widok pierzchać będą przerażone dzieci, żałośnie beczeć będą kozy, góra strąci mnie w przepaść, przepaść nie zechce mnie przyjąć. I słusznie.

Odwieczną bowiem zasadą polskiego dziennikarstwa jest wdzięczna pochwała wszystkich tych kryminałów, w których ludzie zamykają się na letnie miesiące. Tak się pisało od wieków i tak się pisać powinno: „...Urocza Rabka, słusznie [ 164 ]nazwana rajem naszych milusińskich.“ – albo: „Otoczony wieńcem lasów Truskawiec zarysowuje się cudownie na tle przepysznej pogody...“ – albo: „...I oto znów jestem w Zakopanem. Perła Tatr, jak zawsze urocza, podrożała w tym roku. Cielęcina podskoczyła o pięćset marek na funcie, nigdy jednak nie było w Zakopanem tylu wytwornych kobiet, co w tym roku, a już dawno powiedział Sienkiewicz, że „jak się Polka Panu Bogu uda...“

Złą tedy obrałem metodę pisania i sprawiedliwie czuję pewien niesmak, jak po zjedzeniu zakalca z sacharyną, które w gwarze góralskiej nazywają „ciastkiem deserowym“; żeby tedy chociaż w części naprawić złe wrażenie, które wywołałem, oczerniając tę najmilszą miejscowość, będę się starał, ulegając tradycji, opisać bezstronnie i bez „tylnych myśli“ towarzyskie życie Zakopanego. Znam bowiem wiele polskich miejscowości klimatycznych, nigdzie jednak nie widziałem zabawy szerszej i bardziej wytwornej. Jedynie w Truskawcu widziałem przed laty sensację wyższą, ponad wszystkie zakopiańskie; była tam mianowicie orkiestra, która grała śliczne rzeczy, codziennie jednak był w repertuarze „Wieniec pieśni polskich“, kiedy zaś przychodziła kolej na „Jeszcze Polska nie zginęła“, wtedy dyrygent wydobywał straszliwy pistolet i przy ostatnich dźwiękach strzelał triumfalnie na wiwat w powietrze. To rozumiem, to był gest. Zakopane nie ma jednak na szczęście zdrojowej orkiestry, więc ma [ 165 ]o jedną nieprzyjemność mniej; wskutek tego jednak życie towarzyskie nie rozłazi się po lesie, lecz siedzi w kawiarni, albo w domu, w pensjonatach i tam urządza coś takiego, co się nazywa „reunion“.

Mógłbym napisać „poradnik dla urządzających reunion“, jest to bowiem instytucja towarzyska pierwszorzędna, wytworna i miła. Robi się to tak: najpierw wszyscy ludzie bardzo się nudzą; odliczywszy dwie godziny na obiad, jedną zaś na kolację, zostaje jakieś jeszcze dwanaście na siedzenie w kawiarni. Warjaci łażą po górach, ludzie roztropni nudzą się jak mopsy; bardzo roztropni grają w bridge’a, zrezygnowani plombują sobie zęby, lekkomyślni czytają powieści, wypożyczone w czytelni, strzepując z nich od czasu do czasu chusteczką do nosa wielkie, dorodne bakcyle suchotnicze, panny myślą o tem, o czem się nie mówi, panowie mówią o tem, co się robi, poza tem wszyscy łażą jak muchy po miodzie. Gorzknieją serca, nadymają się śledziony, kwasi się żółć. Wtedy dojrzewa pora wielkiego zdarzenia: „reunion“.

Mogą sobie na tę uroczystość pozwalać tylko pensjonaty wielkie, jak Sanato, Warszawianka, lub Stamary, których zarząd posiada niezbitą pewność, że chociaż jeden gość posiada frak, dwóch smockingi, kilku tużurek i jest przekonany, że nikt z gości nie będzie tłukł drugiego łyżką po głowie podczas balu i że nikt wydekoltowanej damie nie naleje w dekolt tatarskiego sosu. Rachuby ludzkie zawsze zawodzą, nie można jednak [ 166 ]przysiąc, że się wypadek taki nigdy w Zakopanem nie zdarzył; nigdy jednak za mojej pamięci. Starzy ludzie opowiadają... Zresztą starym ludziom nie można dowierzać, bo czasem bredzą.

Jednego dnia zarząd pensjonatu pisze tedy na czarnej tablicy: „We czwartek odbędzie się reunion!“ Czarna taka tablica służyła kiedyś do wypisywania codziennego menu obiadu, teraz jednak okazała się zbyteczną, gość bowiem wie, że codziennie dostanie cielęcinę, która pod koniec tygodnia dorasta i zamienia się w „sztukę mięsa“.

Na widok tego wspaniałego ogłoszenia, pensjonat dostaje gorączki; panie biegną do fryzjera, aby zamówić godzinę, panowie czasem zamawiają kąpiel, mamy z córkami na wydaniu nie mogą przełknąć śliny ze zdenerwowania, samotne lwice bez mężów robią manicurę pazurów, wypłowiałe tygrysice wydobywają z głębokiego ukrycia elektryczne żelazko do prasowania i białą suknię; zbrodnicza ta ze względu na kradzież elektryczności czynność prasowania, powoduje zazwyczaj krótkie spięcie i ciemności; nieszczęśliwa służba dostaje obłędu, bo wciąż wołana do pomocy, biega jak szalona, jednem słowem wspaniały pensjonat przybiera pozór renomowanego szpitala warjatów.

Najbardziej jednak wzruszona jest padronessa pensjonatu, i jego honorowa prezesowa. Siaduje przy obiadach na naczelnem miejscu stołu, a co drugi dzień skarży się na ból głowy, co ma oznaczać przepracowanie i oddanie całego życia na usługi gości, to się zaś objawia czasem [ 167 ]westchnieniem: „ach, jakżebym się chciała stąd wyrwać!“ Tak ciężko pokrzywdzonemu biedactwu, co siedzi przy stole cichutko, jak myszka, nikt nie może brać za złe, że zje sobie czasem kurczątko z kompocikiem, kiedy gość, zamknąwszy oczy, gryzie cielę, strasznie łykowate bydlę, które musiało zemrzeć ze zmartwienia.

Padronessa cieszy się, biedactwo, na bal, bo ma zresztą taką wspaniałą suknię niebiesko-zielono-seledynową z żółtemi szarfami, że tym trzem małpom, co jej patrzą zawsze z zawiścią w talerz, oczy dzisiaj powyłażą.

O godzinie jedenastej w nocy zjawiają się „goście“, zaproszeni w drodze łaski z innych pensjonatów. Korpus oficerski w komplecie, pań obcych mało, bo swojego tałatajstwa, miejscowego i tak jest za wiele. Goście zgromadzają się w salonie, gdzie stoi zaziębione pianino, wskutek tego o jakieś siedem i pół tonu fałszujące. Jeden gość patrzy na drugiego, drugi na trzeciego, bo i co mają robić? Panie spóźniają się metodycznie, żadna nie chce bowiem wejść pierwsza. Czwarty gość patrzy na piątego, piąty na szóstego. Każdy nowy jest w rozpaczy, bo musi się wszystkim przedstawić, gość tedy lękliwy łazi gdzieś po kurytarzach, albo sterczy na schodach, czejakąc, aż się salon napełni.

Wreszcie weszła pierwsza dama. Aaaa! Szuranie nogami, ukłony, brzęk ostróg i początek rozmowy:

— Pani na długo w Zakopanem? [ 168 ]

— Jeszcze nie wiem, to zależy.

— Podoba się pani?

— Owszem, to zależy...

— Zabawa doskonale się zapowiada...

— To zależy, tak, owszem...

Wtem weszła druga dama, wobec czego pierwsza spojrzała na nią wzrokiem lustrującym, poczem patrzy w sufit, na znak, że czasem na suficie można dojrzeć rzeczy bardziej zajmujące, niż suchy dekolt z „solniczkami“. Rozmowa przybiera ton gorętszy i staje się bardziej zajmująca:

— Pani na długo w Zakopanem?

— Jeszcze nie wiem, to zależy.

Weszła trzecia dama, prawie w sukni. W każdym razie więcej widać, niż nie widać. Lwica! „Jestem piękna i wiem o tem“. Włosy złote, oczy niepokojącej piękności, profil z kamei, uśmiech, jak pół pocałunku, usta, jak cały pocałunek; wie wszystko, nie wierzy w nic, gardzi wszystkiem, wszystko uwielbia, kocha tylko siebie, cytuje wszystko; „okładka niemoralnego romansu“, — rzekłby Oskar Wilde.

Korpus oficerski przechodzi do nagłej ofensywy; zaczyna grzechotać karabin maszynowy dowcipu i wytwornej rozmowy: „Pani na długo w Zakopanem?“ – „Zabawa doskonale się zapowiada...“ — „Ma pani suknię, jak marzenie!...“ (Marzenie czuć benzyną). — „Mój Boże, żeby być kwiatkiem przy tej ślicznej sukni!...“ – „Musimy się upić, słowo daję!...“

Nareszcie jedno słowo, pełne mimowolnej [ 169 ]mądrości; z tego jednak widać, że to wszystko jest tylko prologiem zabawy. Salon jednak już się napełnił, przychodzi jeszcze jedna lwica, jeszcze „dziksza“, kilka podlotków, kilka naprawdę miłych osób, te jednak zaraz siadają do bridge’a, zjawiają się dumnie dwa fraki, wreszcie ktoś dosiada klawicymbału i wytłukuje na nim „Salome“. Zaczyna się ruch w interesie; szuranie nogami, znowu brzęk ostróg, lody przełamane i salon podryguje w epilepsji one stepa. Czasem, jak brylantowy okruch doleci cię od tańczącej pary jakiś strzęp rozmowy, czasem, jak róża, świeżo rozkwitła padnie ci na łono owo, pełne tęczowej treści zapytanie: „Pani na długo w Zakopanem?... — zresztą święty Wit zawładnął wspaniałym salonem.

„Lwice“ zapomniały o sobie i każda na razie pracuje na swoją rękę, zacne zaś serca żółnierskie, zawsze dziecięce, dają się brać na lep i drżą w szlachetnym szale. Zaledwie tu i ówdzie jakiś odważniejszy czyni oczyma rekonesans i zerkając w dekolt, szepce spojrzeniem: „Pozwól tam spojrzeć zawróconej głowie...“ Prośba jest retoryczna, bo i tak wszystko widać, ponieważ jednak rzecz się odbywa w najznakomitszym pensjonacie, nie można tak bez pytania.

Jak w Wersalu.

Ponieważ jednak grajkowi pot zalał oczy, goście idą pokrzepić siły. W sali stołowej ujrzeć już można to, czego w tłoku salonu nie można było dojrzeć, mianowicie „partje towarzyskie“. [ 170 ]Ta pani nie znosi tamtej pani, tamta pani innej znowu pani, każda zaś stara się wyłowić z towarzystwa „najmilszych“ i zgrupować ich dokoła siebie, aby tamtą żółć zalała i aby zbladła pod rumieńcem, któryby tylko zmyć mógł ulewny deszcz. Ha! to wygląda ślicznie! „Lwica“ w sukni, któraby sama siebie znaleźć nie mogła, powiada do „asysty“:

— Jeżeli pan pójdzie do „tamtego“ stołu, może pan już nie wracać.

„Tamten“ stół patrzy z litościwą pogardą i na jej znak zjada „kanapkę“ z prawie francuską sardynką. Wobec tego lwica zjada tort i pije wódkę.

„Szampan się leje, zabawa wre!“ — jak powiada jeden poeta, pijąc piwo.

Temperatura się podnosi, uczciwi ludzie poczynają patrzeć śmielej w nieuczciwe dekolty. Na balu zjawiają się we fraku Baczewski, panowie Hartwig i Kantorowicz, uśmiechnięty Tabromik, Kasprowicz z Gniezna, arcyksiążę Rajner z Izdebnika, Mikolasz ze Lwowa, Fraenkel aż z Białej, towarzystwo pierwszej klasy, dowcipne i rozmowne. Nawet panienkom wolno dziś cokolwiek więcej, bo to „reunion“, więc dziewczątką patrzą z podziwem na zabawę, która zaczyna być głośna i jak pisklęta śpiewu, tak one próbują języka, a jest o czem gadać, bo kilku gości, których przed zabawą stanowczo nie można było posądzić o to, że mają cośkolwiek w głowie, teraz już coś ma z całą pewnością. Warto też obserwować wspaniałą grę wspaniałych lwic, których wzajemna, [ 171 ]niesłychanie wytworna pogarda dochodzi już do szczytu.

Dalszego ciągu wspaniałego balu niktby już opisać nie zdołał, nie można bowiem biegać za każdym jego uczestnikiem, gości bowiem około drugiej po północy ogarnia jakieś manjactwo: wszyscy zdawałoby się, biegają za wszystkimi, zupełnie jak w kinematografie. Ktoś wciąż ucieka, ktoś kogoś goni, ktoś znikł, kogoś nie można znaleźć, ktoś pędzi po schodach w górę, ktoś zlatuje z góry, zupełnie jakby się pensjonat palił i wszyscy coś ratowali, niewiadomo tylko, dlaczego w tym wypadku wojsko ratuje same damskie rzeczy: ten boa, ten torebkę, ten szpilkę od włosów, ten wreszcie same włosy, które źle były przypięte. Sztucznych zębów nie widziałem ratowanych. Są też ludzie ospali i gnuśni, którzy w tym karuzelu udziału nie biorą i nie podlegają panice, przeciwnie, przyczepi się taki do poręczy schodów i sam do siebie gada, idjota. Zauważyłem, że tak posępnie działa tylko wino węgierskie.

W owym czasie sala balowa znacznie się rozszerza i obejmuje ogród, lub park, otaczający pensjonat; zbliżywszy się nieoględnie po nocy, usłyszeć możesz wśród szmeru liści i w słodyczy rozpachnionego powietrza gdzieś w kąciku padające jak rosa słowa: — „Więc czy pani na długo w Zakopanem?...“ — „To zależy, to zależy!...“ Albo:

— Jak pani włosy dziwnie pachną!

— Nie wierzę, każdy oficer tak mówi... [ 172 ]

— Czemu mnie pani nie wierzy?

— Bo życie jest męką, proszę pana.

— To pani wcale nie wierzy w miłość?

— Może, proszę pana, ale niech pan mówi ciszej, bo kogoś djabli niosą. A tu są języczki, nie daj Boże!

Chwila ciszy, jak wtedy, kiedy słowiki odpoczywają. Potem nagle:

— Co pan robi? Czy pan oszalał?

W innym kącie, szeptem, po pauzie:

— Śliczna noc!

— Och, zasnąć tak, zasnąć i już się nie zbudzić!

On milczy smutno; ona patrzy w gwiazdy i myśli:

— Kiedyż on wreszcie zacznie, idjota?

W innym zakątku słowa drżą od wzruszeń.

— Czy pani nie za zimno? Zaziębi się pani!

— To i cóż? Czy warto żyć?!

Tragiczne akcenty wywołuje zawsze tylko Baczewski, chociaż na ogół dziewięć na dziesięć zakopiańskich dialogów balowych, jest przepojonych śmiercią i melancholją.

Nieśmiały z natury, przybliżyłem się jednak do jakiejś niewieściej, rozpogodzonej, uśmiechniętej twarzy; o kobiecie tej rzekłby Balzac, że „wszystko sama sobie zawdzięcza, nawet złoty kolor swoich włosów“. Uśmiechnięta twarz uczyniła się śmiertelnie poważna.

— Bardzo jest wesoło! — powiadam.

— A mnie się chce płakać! — rzecze twarz uśmiechnięta. [ 173 ]

Z literatem inaczej nie można. Wobec tego pytałem ze śmiertelną powagą:

— Pani na długo w Zakopanem?

— Tak długo jak pan... jak pan... — odpowiedziała cicho i spojrzała smutno na księżyc.

— Wino austrjackie, potem pomarańczowy Tabromika... — pomyślałem smutno.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false