Listy z Zakopanego/I

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Listy z Zakopanego
Pochodzenie Straszliwe przygody
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Całe Listy z Zakopanego
Cały zbiór
Indeks stron
[ 133 ]

I.

 

Upiór — Bóg patrzy, a Hoesich zapisuje. — Poszukiwanie prawdziwych chrześcijan. — Nasi w Zakopanem. — Gucio rozkoszny i Salusia piegowata. — Dzikie barany. — Rozpacz słoneczna. — Swawolny wiaterek. — Wozy Eljaszowe.

 

Wszelkie t. zw. „Listy z podróży“, drukowane w pismach polskich, są tylko mizernym przyczynkiem do wędrującej twórczości Ferdynanda Hoesicka. Od Ostendy po Radom, wszędzie, zawsze, przez całe życie spotykałem Ferdynanda Hoesicka. Podobno Shakletona witały plemiona podbiegunowe okrzykiem:

— Hoesick! Hoesick!

Człowiek ten był wszędzie, pisał o wszystkiem, kochał pod biegunem, cierpiał na równiku ożenił się w strefie umiarkowanej. Niedawno zaś wydał opasły tom p. t.: „Tatry i Zakopane“. Cóż tedy ma zrobić nieszczęśliwy pisarz, który pojechał do Zakopanego i z tej racji żąda od niego zachłanna, nigdy nienasycona redakcja „Listów z Zakopanego?“ Powinien sobie uwiązać łykiem do szyi albo kamień młyński, albo zakopiański tom Hoesicka i skoczyć w Dunajec.

Pisało się jednak ze wszystkich zakątków [ 134 ]świata, oczem się można z tej oszalałej przekonać książeczki, można tedy napisać i o Zakopanem; z trudnością, ale można, tem łatwiej, że mimo skrupulatnych poszukiwań nikt już dość dawno Hoesicka w Zakopanem nie widział, co nietylko rzuciło na tę miejscowość cień melancholji, lecz równocześnie napełniło ją gruźlicznym smutkiem, że jeden sezon minie bez monografii. Tylko dlatego ośmielam się napisać tych słów kilka, jak można tylko najsumienniej, chociaż nie mając niedościgłej metody autora „Listów z Ostendy“, nie będę umiał powiedzieć, jak wysoko wznosi się Zakopane nad poziomem morza i czy Zosia Gutówna wyszła za mąż za Staszka Roja, czy też małżeństwo się rozchwiało z powodu jednej trzeciej morgi gruntu na Gubałówce, zapisanej w księgach hipotecznych pod liczbą 14621 b, do której rości sobie pretensje Marduła Krwawy.

Nie będę też umiał naśladować tych rozkosznie rozpustnych ustępów z wojażów rzeczonego Ferdynanda, w których słomiane jego wakacyjne wdowieństwo zmaga się z głęboką wiarą w Opatrzność, ta zaś ustrzeże zawsze każdej cnoty. Stoi temu na przeszkodzie haniebna rozwiązłość moich obyczajów i ohydna nieskromność moich przyjaciół, którzy kąpiąc się w alkoholu, zapominają nieszczęśni, że Bóg nato wszystko patrzy, a Hoesick zapisuje.

Tłumaczyłem to z namaszczeniem i w słowach prostych tym wszystkim poetom, malarzom i muzykom, których djabli przynieśli tego roku do [ 135 ]fałszywej perły Tatr, do Zakopanego i którzy przez kilka tygodni napełniali je takiem zgorszeniem, że w bystrych potokach ryby zdychały, co można było łatwo sprawdzić w co drugiej knajpie zakopiańskiej i w niejednym pensjonacie. Ile zaś ci ludzie wypili, o tem może dać wyobrażenie fakt, że Karpowicz trzykrotnie w tym sezonie zatrzymywał śluzą przepływający obok jego restauracji potok, w celu pośpiesznej fabrykacji wina.

Ludzie ci mieli zasadniczą podstawę do rozpaczy. Chodzili po Zakopanem w dzień i w nocy, pilnie czegoś wypatrując; szukali pod mostami i w krzakach, w lasach i górach.

— Czemu idziesz, frasowity? — zapytałem Boya.

Człowiek ten, mało znany poselstwu polskiemu w Paryżu, miał na twarzy siedem zielonych rozpaczy.

— Szukam chrześcijanina! — odrzekł mi ponuro.

Przez cały wogóle czas pobytu szukaliśmy z trudem i mozołem i naliczyliśmy ze trzy tuziny chrześcijańskich twarzy, co nas napełniło niejaką otuchą, tak, żeśmy chcieli odśpiewać chóralnie „Rotę“. Nie opuścił nas jednak niepokój, wydaje się bowiem, że „śpiący rycerze w Tatrach“ usnęli przed wiekami, każdy ze swoim osobistym żydem; rycerze się obudzili, więc ich pan generał Galica zabrał w tejże chwili do wysokogórskiej kompanji, żydowie zaś zostali w Zakopanem.

Przychodzisz tedy wieczorem do knajpy na [ 136 ]zgęszczone powietrze, mając dość świeżego. Wszystko prawie, jak w Ostendzie. Na estradzie orkiestra, ponad nią zaś uśmiechnięta paralitycznie, przemile wykrzywiona gęba dyrygenta, który przewraca białka oczu, czasem kokieteryjnie spojrzy w lewo, czasem westchnie w prawo i wyciąga entuzjastycznie przyjmowane „narodowe piosenki“, więc przedewszystkiem: „Wołga, Wołga, mat’ radnaja!...“

Ach, jakie rozanielone gęby, ach, jakie falujące ze wzruszenia biusty!

— Salcia, słyszysz? To idzie w samo serce...

— Tylko w serce, mamusiu? To wszędzie idzie!

Potem grają naturalnie arję z „Pajaców“. Dyrygent wykrzywił się jeszcze paralityczniej i łka, ach, jak on łka...

— Dora, słyszysz? Ach, jakie to cudne: „Śmiej się, pajacu...“

— Płakać się chce.

— Wisz co, Dora? Zjidz pstrąg...

Oklaski, awantura, brawo, bis. „Coraz więcej ich się wali“; przychodzą eleganci w białych spodniach, potem „dzikie taterniki“ z kilofami, a z każdym trzy panienki; jedna opalona z przodu, jedna z tyłu, jedna tylko z piegami; piersi wybujałe, jak Gubałówka, zady dostatnie, jak Kopa Magury, nosy, jak Orla Perć. Każda ma w ręku ciupagę, bo w Zakopanem inaczej nie wypada, czasem na łonie szarotkę, nawykłą do patrzenia w przepaście; wszystkie wspaniale strojne, [ 137 ]najczęściej w zielono-żółte, czasem w „narodowym“ góralskim kostjumie. Zbiera się to wszystko w cudownym komplecie na codzienną uroczystość, która się za chwilę rozpocznie, bo oto kokieteryjny dyrygent, uznawszy, że szlachetne ciała są już dość podniecone do świętej sprawy, obleka gębę w najwspanialszy swój uśmiech, patrzy po zadymionej knajpie, jak zwycięzca i daje znak do największej rozkoszy: do foxtrotta. Dzieje się wtedy coś straszliwego; jakgdyby Morze Czerwone rozstępowało się z szumem, jakgdyby otwarto bramy Tworek; cała sala się zrywa, jakby ją któś znagła chciał ochrzcić i cały bukiet jerychońskich róż ciska się pędem do przyległej sali: „dziki taternik“ chwyta jakąś Rachelę za klamrę, czy za co tam się chwyta, elegant w białych ineksprymablach przylega melancholijnie do wniebowziętej Salusi, czternastoletni młodzieniec, koniecznie w koszuli à la Słowacki, sczepia się z najmilszą dwunastoletnią kędzierzawą Dorcią i pląsają foxtrotta, jak sylfidy, jak halny wiaterek, jak kolibry.

„Mirjam w bęben uderzyła,
Izraelski skacz narodzie!...“

Wtedy Salusia, która ma śliczną cerę między piegami, mówi panu Guciowi w białych getrach, że jej się gorąco zrobiło, kiedy szli na Zawrat i kiedy wiatr zarzucił jej spódniczkę jemu na głowę, więc ona prosi, aby tego już więcej nie było, bo on może dostać zawrotu głowy, i nie daj Boże, upadnie, a ona by umarła, „bo pan ma takie oczy [ 138 ]jak Zmarzły Staw“, — a on jej mówi, „że tańczy, jak kozica, a na Zawracie to tylko dlatego nie oślepł, że chciałby jeszcze raz zobaczyć...“

Tak to oni sobie tańczą do czternastego potu, a mamusie i tatusie, wodząc za nimi rozmiłowanym wzrokiem, myślą usilnie, gdzie jest jeszcze w Zakopanem do kupienia jaka willa? Kilkanaście zakupili już w tym sezonie, a do zimy jeszcze daleko, tak, że na przyszły sezon, przyjechawszy do Zakopanego, uczciwy katolik będzie się musiał ochrzcić jeszcze raz na wszelki wypadek. Będzie to t. zw. „chrzest ochronny“.

Naiwny człowiek myśli, że wyszedłszy za granicę Zakopanego, odetchnie; niemądre swoje nadzieje buduje na tem, że po drodze można spotkać często tak nieobliczalne i dzikie zwierzęta, jak krowy i barany ze stróżującym psem, co dotąd wystarczało, aby odstraszyć Gucia w białych getrach i Salusię z siekierką zakopiańską. Akuratnie! Idziesz na Halę Gąsienicową, a tam jest Salusia, a „przed nią bieży baranek“. Gucio fotografuje, a Salusia powiada:

— Ach, jakie to śliczne zwierzątko. Baź, baź, mój baranku!

— Na wszelki wypadek niech pani uważa, panno Salciu, taki bydlak to on czasem ma dziwne myśli.

Idziesz w góry, gdzie leży śnieg, a tam Izio woła ponad góry i przepaście:

— Jak się mata, chłopcy! Co mówicie do tego śniegu? [ 139 ]

Na Lido mówił nieśmiertelny Izio: „Co pan mówisz do tej fali?“ — w Ciechocinku: „Co pan mówisz do tej pogody?“ — w Zakopanem gada „do śniegu“. Wszędzie gada do czegoś, bo sympatyczny Izio jest bardzo bogaty i teraz bardzo polubił „to dzikie Zakopane“; dotąd płacił tylko za mineralną wodę, teraz stać go nawet na to, by płacił za takie głupstwo, którego nie widać, jak „świeże powietrze“.

Wskutek tego masowego napływu miłych gości, wszystkie przepowiednie góralskie na temat pogody, nie są warte funta kłaków. Dawniejsze, śliczne słońce zakopiańskie, zawsze uśmiechnięte i przyjazne, witało starych znajomych mruganiem złotych oczu, ogrzewało miłośnie starość Witkiewicza, kłaniało się Sienkiewiczowi, rozpromieniało Skalne Podhale Tetmajerowi, piło złote wino z Orkanem, przyglądało się szeroko otwartemi oczyma Żeromskiemu, promiennym krzykiem witało co rano w Poroninie Kasprowicza, kiwało z uśmiechem głową, patrząc na roześmianą czeredę młodzieży poetyckiej i malarskiej. Radośnie było, hucznie, promieniście i pogodnie; góry były łaskawe i łaskawą była pogoda. Wino było uczciwe, kredyt niezgorszy, ludzie uprzejmi. Ha! „Czas wszystko pożre, bo ma czas...“ Cóż teraz ma robić to nieszczęśliwe słońce? Zaglądnie do Kuźnic i przeciera oczy. Wydrapało się na Antałówkę i zaczyna sobie wyrywać z głowy promieniste włosy. Spojrzy na jedną werandę — nikogo znajomego, spojrzy na drugą — jakieś dziwne [ 140 ]gęby. Nagle ze straszliwym okrzykiem ciska się za chmurę i poczerwieniałe z gniewu zapada za Gubałówką; na wielkiej werandzie tuzin pleców obnażonych, posmarowanych waseliną, opala się na czekoladę, na drugiej podwójny tuzin piersi, zamaszystych, chanaańskich, szczerzy się do słońca za swoje pieniądze i wydaje z siebie, jak z przepaści, ciężkie, rozkoszne westchnienia. Stąd nagłe chmurzenie się nieba, rozpacz rozpłakana deszczu, gniewne warczenie piorunów, co się jednak na nic nie zdało, bo któż ich odstraszy, więc i słońce innej poczęło szukać metody, wymyśliwszy torturę gorąca. Paliło więc przez całe lato, jak oszalałe, wypiło potoki, o obłęd przyprawiając pstrągi. Także na nic. „To mnie kosztuje jaskrawy śmiech!“ — powiedział sobie gość uparty i poszedł się opalić tak, że aż skóra z niego zlazła, co należy do specjalnej elegancji.

Można sobie przy pewnym wysiłku fantazji wyobrazić rozkosze pobytu w „letniej stolicy Polski“; aż się mdło robi; taka też to i stolica, nie daj, Panie Boże!

Kiedy jakiś swawolny wiaterek zawieje, taki sobie, bez złej myśli, nagle sam dostaje obłędu na temat straszliwej swojej potęgi, ani myślał bowiem, żeby powiawszy od niechcenia, z najśmielszym zamiarem zerwania jednego kapelusza i zadarcia w górę trzech spódniczek, mógł podnieść w górę takie obłoki kurzu, jakie się podnoszą tylko na Saharze pod obłąkanem wianiem samumu. [ 141 ]

Bakcyle, wielkości chrabąszczów, uniesione w górę, piszczą z radości i lecą jak szalone, gdzie się da. Przezorność ludzka jednakże nie znosi takich głupich igraszek; kiedy jej już takich awantur za wiele, wtedy się zwołują nawzajem ludzie roztropni i postanawiają położyć kres wiatrowemu warcholstwu. Dzieją się wtedy sprawy zawiłe i godne głębokiej uwagi: do kranu wodociągowego przyjeżdża opasła, dostojna beczka, zbudowana wedle wzorów miejscowych, bo dziwnie przypominająca Roola Zakopanego, Karpowicza. Wedle porządku rzeczy należy beczkę napełnić wodą; odbywa się to z sumienną dokładnością: do beczki wkłada się gumowego węża, aby ją napełnić w sposób dziwnie prosty, wąż ten jednak, opasły boa, ma z boku dziurę, którą woda wypływa, bo woda jest z natury rzeczy tak głupia, że woli wypłynąć przez najbliższą dziurę, zamiast piąć się w górę do tej wspaniałej beczki. Jakimś jednak kunsztownym sposobem ten przyrząd Danaid napełnil się wreszcie i żelazny gmach rusza z góry Krupówek w dół na zalenie Sahary. Wiaterek zakopiański jest jednakże po góralsku sprytny; bieży przed sikającym sprzętem i pędzi przed sobą kurz, jakby uciekał przed potopem; kurz zrywa się, jak oparzony i gna w dół ulicy, potem przysiada na chwilę w miejscu niedostępnem. Żelazny potwór, wypróżniwszy wnętrze, wraca po nowy zapas, wtedy zaś kurz, wywracając koziołki z radości, gna za nim, natrząsając się niemiłosiernie. Zabawa jest pierwszej klasy, powtarza [ 142 ]się jednak dość rzadko, aby nie robić w mieście zbytniego zamieszania.

Kurz zresztą jest potrzebny do podniesienia powag dwóch straszliwych automobilów; coby to był za automobil „spacerowy“, któryby w obłokach pyłu nie wyglądał na wóz Eljaszowy? Niktby na takie bydlę nie zwrócił uwagi, a straszliwa, groźna chmura potrzebna jest i dla powagi i dla reklamy. Wsadzają tedy w taki wspaniały, na krwawo pomalowany wehikuł (bilety u fryzjera damskiego), szesnastu gości, którzy patrzą na siebie ze wzajemnym podziwem i jeden dziwi się odwadze drugiego. Z początku mają wszyscy kolor twarzy popielato-szary, który w ciągu drogi, szczególnie na zakrętach, przechodzi w miły kolor, lekko zielony. Automobil jednak jest odważny i czerwony z ochoty; ryknął tedy dźwięcznym głosem i począł rwać z kopyta do Morskiego Oka. Wtedy najpierw nie widać nic, gdyż kurz się wzbija na wysokość Giewontu i opada na Krupówkach wtedy, kiedy straszliwy wehikuł znajduje się już w górach. Górale chwytają spłoszone konie, jakieś dziecko ze strachu wpadło do potoku, jakiś suchotnik, krzycząc przeraźliwie, bieży na dworzec kolejowy, aby się dać pochować gdzieindziej, szyby drżą, beczą zdumione kozy. Obrazek jest tak śliczny i tak miły, że uśmiech rozjaśnia duszę.

A szesnastu gości pędzi w chmury, orłowym szlakiem, szczękając zębami i uśmiechając się z rozkoszy, tym uśmiechem, którym starszy nieboszczyk pozdrawia nowoprzybyłego.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false