Straszny sen
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Straszny sen |
Pochodzenie | Rzeczpospolita Babińska, cykl Facecje Republikańskie |
Data wydania | 1922 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“ |
Drukarz | Straszewiczowie |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów, Poznań, Toruń |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały cykl Cały zbiór |
Indeks stron |
[ 49 ]STRASZNY SEN
Redaktor Niemojewski miał straszny sen. Śniło mu się, że był Moraczewskim. Kiedy sobie to uświadomił, było już po wszystkiem, za późno. Był wysokiego wzrostu, miał żonę Moraczewską i chodził wielkiemi krokami po pokoju.
Doznawał szczególnego uczucia, które chociaż nie było mu obce, jednak teraz rodziło się z taką fenomenalną, oszałamiającą szybkością, że zaledwie zebrać mógł myśli.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Zmieniał przekonania, zmieniał błyskawicznie, zmieniał je jak rękawiczki — powiedział sobie, że przekonania są od tego właśnie, aby je zmieniać, ale i to go nie uspokoiło.
Naraz z drugiego pokoju usłyszał głos kobiecy. Domyślił się raczej, niż wiedział, że to jest jego żona — Moraczewską. Poprzez niedomknięte drzwi wdarł się do pokoju głos jej zdenerwowany, rozkazujący:
— Jędrzeju, Jędrzeju! — wołała żona.
— Po kiego djabła ta kobieta nazywa mnie Jędrzejem? — pomyślał Andrzej i w tej chwili poczuł, że jest Moraczewskim, nieodwołalnie, raz na zawsze, że zmieniając co pięć lat regularnie przekonania, uwikłał się w końcu w grubą awanturę, zagalopował się najwidoczniej i że nigdy już z tego nie wybrnie.
— Jędrzeju — powiedziała mu łagodnie żona — możebyś zjadł befsztyk?
— Zjem befsztyk — zdecydował się szybko, niby deski ratunku chwytając się tego ostatniego środka, ostatniej nici, łączącej go z Anglją i Koalicją.
— Jeżeli nie będzie innych środków, chwycę się środków spożywczych — pomyślał z determinacją, i wydało mu się naraz, że znowu siedzi u Lourse’a nad małą czarną, jak [ 50 ]codzień. Zdaje mu się, że czuje luby zapach siedzącego obok Reymontu, że wielki ojciec ojca komedji polskiej, Tadeusza Frenkla, zasłuchał się w jego, Andrzeja, słowa — jak w kulminacyjny moment „Grzechu Napoleona“.
W tej chwili wchodzi żona Moraczewska i stawia przed nim półmisek pełny dymiących, gorących befsztyków. Andrzej nakłada jeden z nich na talerz, mocno przyciska widelcem, i czerwona krew rozlewa się po talerzu.
Andrzej odkłada widelec i prosi żonę, aby kazała befsztyk przysmażyć. Podobnie niedosmażonych befsztyków nigdy się u nich nie jadało.
Żona spojrzała na niego tak, jak tylko patrzeć może żona ministra socjalistycznego. Wzięła widelec do rąk i stukając o brzeg stołu, oświadcza, cedząc słowo po słowie: „Zawsze się u nas jadło takie befsztyki“. Andrzejowi się. zdaje, że się przesłyszał. Nie. Żona z całym cynizmem stuka widelcem o brzeg stołu i nuci: „A kolor jego jest czerwony“.
Ciarki przeszły mu po skórze, i mąci mu się w głowie. Wie już teraz z całą pewnością, z całą bezlitosną pewnością, że wzajemne żarcie się stronnictw w Polsce staje się ciałem, żywem ludzkiem ciałem, pokrajanem na befsztyki, smażonem na patelni, podanem jemu, Moraczewskiemu, na talerzu.
Jest blady jak ściana i zaledwie może głos wydobyć, aby zapytać się żony, która ciągle nuci „Czerwony sztandar“:
— Moja droga, właściwie z kogo to?
Żona nie kładzie widelca i mówi najspokojniej w świecie:
— To jest Marylski-Łuszczewski, a właściwie ten kawałek jest z Marylskiego, a Łuszczewskiego dopiero się smaży; tutaj jest Świeżyński, Chrzanowskiego kazałem oprawić na niedzielę, jutro będą Witosy w mundurach — weź no Rząda, Antoniego Rząda — bardzo kruchy.
Włosy stają mu dęba, ale maca Rząda widelcem i czuje, że jest kruchy istotnie. [ 51 ]
— Strasznie krucha rzecz jest rząd — mówi z tępą radością. I naraz czuje jakiś dziwny niepokój, Czuje, że coś, czy ktoś czyha na niego, że to coś jest o parę kroków od niego — w tym pokoju. Wstaje i uważnie obchodzi pokój, patrząc we wszystkie kąty.
Przystanął wreszcie przy pianinie i milczał przez chwilę ze wzruszenia.
— Moja żono — mówi, dławiąc się niedosmażonym Marylskim — moja kochana. Zawołaj-no kogo ze służby, tylko prędko, i niechaj wyniosą pianino.
Żona popatrzyła na niego przez chwilę, jakby się chciała upewnić.
— Paderewski — wyszeptał Jędrzej, a po chwili dodał — strasznie krucha rzecz jest rząd.
Ale kiedy trzech lokai w socjalistycznych liberjach wzięło czarny sprzęt na pasy, kiedy z pokoju zniknął ten straszny przedmiot, który mógł przywabić strasznego rudego człowieka z za Oceanu — Jędrzejowi twarz wypogodniała.
Bądź co bądź, tak czy owak, jest prezydentem ministrów. Może robić, co mu się podoba, i zabraniać tego, co mu się nie podoba. Może zrobić p. Łuczyńskiego dyrektorem opery, a p. Korolewicz-Waydową postawi na czele zakładu wodoleczniczego. Jak będzie chciał, to postawi, i nikt mu nic nie może powiedzieć.
I kiedy wchodzi sekretarz prezydjum Rady Ministrów, Andrzej jest już sobą. Czuje, że tym razem zmiana przekonań jest zmianą na lepsze.
— Dmowski powieszony — mówi bez ogródek sekretarz. — Andrzej czuje się coraz więcej Jędrzejem.
— Za podburzanie do gwałtów i mordów i rozpuszczanie fałszywych wieści o działalności Rządu Ludowego.
— Radziwiłł powieszony. [ 52 ]
— Za co?
— Za głowę.
— Ksiądz Chełmicki powieszony.
— Za co?
— Pan prezydent raczy sobie żartować — mówi towarzysz-sekretarz, tym razem także Wojciech Baranowski — za co można powiesić księdza Chełmickiego?
Ta żona Moraczewska jest, pomimo wszystko, straszna.
Wchodzi do pokoju i tym samym piekielnym, socjalistycznym, stuletnim, pamiętającym dzieciństwo Marxa głosem mówi:
— Przyszedł... Ignacy.
— Powiedz, że niema pianina, żeśmy dali do stroiciela, zrozum, że nie możemy go przyjąć.
— Jesteś durniem, Jędrzeju — mówi bez ogródek żona — przyszedł nasz Ignacy.
A kiedy Jędrzej jeszcze nic nie rozumie, dodaje: — Nasz Ignac.
Kiedy był Andrzejem, myślał czasem Jędrzej, że może kiedyś przez pomyłkę, przez niedopatrzenie, dla dowcipu, że w nadzwyczajnych jakichś, słowem, warunkach może zostać prezydentem ministrów (naturalnie w Polsce). Ani mu się jednak śniło, że będzie ściskał rękę Ignacego, najautentyczniejszego Daszyńskiego. Jest mu głupio, kiedy go Daszyński całuje — jest mu strasznie głupio.
Siadają na kanapie i rozmawiają o polityce.
W trakcie rozmowy czuje Jędrzej, że mu się robi zimno. Mówi o niebieskich migdałach, o wszystkich towarzyszach, o Sławach, Dzbanach, Janach, Marsach, Włastach, o Grzmotach, o Piorunach, każe sobie przynieść „Kurjer“, żeby się nauczyć na pamięć ministrów.
Kiedy schodzi na dół, aby wyjechać na miasto, powtarza dwa słowa, których w żaden sposób niemoże zapamiętać: [ 53 ]
„Byrka, Nocz-nicki, Byrka, Noc-niczki, Byrka, Noc-niczki“.
Ma pełną głowę tej byrki, a zjadłszy już dzisiaj człowieka, wpada na piekielną myśl — byrka z kapustą i kartoflami, nie — byrka z sosem pomidorowym. Jutro każe sobie dać byrkę z sosem pomidorowym.
Przed pałacem Kronenberga stoi automobil, autentyczny automobil Mikołaja II.
W Jędrzeju budzi się Andrzej. „Najjaśniejszy Pan“ — szepce, przypominając sobie, jak to podpisywał depeszę do wielkiego księcia.
Towarzysz-szofer kordjalnie ściska rękę Jędrzeja, który siada do automobilu. „Bo na nim robotników krew“ śpiewa w kółko, chcąc z siebie wypędzić Andrzeja.
— Dajcie człowiekowi samochód, a zobaczycie, jakie będzie miał przekonania — myśli Jędrzej, czując i słysząc szmer na ulicach.
— Kozacy — zwraca się w pewnej chwili szofer, i Jędrzej widzi mnóstwo ludzi w mundurach.
— Kozacy — sto piekieł zapaliło mu się w głowie.
— Kossacy — poprawia go szofer. Wszyscy są podobni, jak dwie krople wody do siebie. Jest tych Kossaków niezliczone mnóstwo, wszyscy mają sumiaste rzęsy, miny arcypolskie, takie regencyjne, takie zum Befehl Majestat — jeden w drugiego chłopy naschwał — jest ich mnóstwo, niezliczone mnóstwo tych Kossaków.
I wszędzie są tłumy ludzi. Na Mazowieckiej tłum wyje, mówi Korfanty, w dwie minuty później Korfanty mówi do tłumu na Chmielnej, tłum w Alejach — znów Korfanty, Korfanty jest na Brackiej, na Żórawiej, na Foksal, wszędzie Korfanty i wszędzie mówi. „Gdzie jest u djabła Libicki?“ — myśli zniecierpliwiony Jędrzej. [ 54 ]
I czuje naraz, że tłum jest przeciw niemu. Słyszy, że wszędzie, gdzie tylko kucharki siekają kotlety, słychać nie tylko odgłos siekania — wszystkie kucharki w całem mieście krzyczą: „Niech żyje Korfanty“!
Naraz tłum staje się miljonem. Koło Lourse’a jest już miljon, miljon bohaterów w rezerwie, tych, co jak Lwów oswobodzony, to pójdą do Lwowa, jak Niemiec pobity, to będą bili Niemców.
Wszystko to w futrach, w lakierkach, wszyscy z „Warszawskim Kurjerem“ w ręku. Tysiąc lasek, lasek ze złotemi gałkami, wznosi się nad samochodem.
Jędrzej pobladł jak ściana. Na czele tłumu idzie Andrzej. W jednej ręce ma małą czarną, włos siwy rozwiał mu się na wietrze, złote okulary ma na nosie, drugą rękę podniósł i wygraża; wyszedł od Lourse’a i woła: „Precz z Jędrzejem“!
A z Jędrzejem dzieją się rzeczy straszne. Widzi siebie, samego siebie. Jak wygraża, jak pluje, jemu — sobie samemu, w twarz, jeszcze jedna chwilka i zwarjuje.
— Precz z Jędrzejem! — ryczy tłum sytych, odżywionych ludzi.
— Precz z Andrzejem! — woła prezydent ministrów, który chce być prezydentem ministrów.
— Jędrzej i Andrzej w jednym stali domku — przechodzi przez myśl Jędrzeja i woła do żołnierzy: — Aresztować tego warchoła.
A Andrzej podskoczył na łóżku i obudziwszy się, ujrzał milicję przy sobie, milicję, która przyszła go aresztować.
— Przeklinam was, wichrzyciele, jako wrogów Polski — woła Andrzej, wyskakując z łóżka.
Pomyślane w zimie 1918 r., kiedy rząd Moraczewskiego już zmierzchał — a choć jeszcze słońce Paderewskiego nie wzeszło — już się dla mistrza pocichu szykowało pochodnie. Andrzej Niemojewski jest w tym czasie na wszystkich naraz w Warszawie rostrach, strzelają też do niego na wszystkich rogach, chociaż, zarówno jak w stosunku do Korfantego, i tutaj okazali się endecy małostkowi — włos z głowy nie spadł weteranowi polskiego socjalizmu. Autor uważa to sobie za krzywdę, że tak kapitalnej, z jednej bryły, w każdym ruchu klasycznej figury, jak Niemojewski, raz jeden tylko dotknął i zaledwie ją naszkicował. Kiedy w młodości swej pisał Niemojewski krakowiaki socjalistyczne, kiedy później systematycznie, co tydzień, bluźnił panu Bogu — można się było w nim dopatrzeć od biedy czegoś z Orzechowskiego — była to przecież zaledwie dzisiejszego Niemojewskiego zapowiedź. Dzisiaj jest to poprostu w jednej osobie Zagłoba i Rejent Milczek — warchoł, pieniacz, łgarz i potwarca, jakaś katylinarna personifikacja najcięższych narodowych grzechów, której bezczelność i namaszczenie budzą nieomal szacunek. To też opinja, na której jedzie Niemojewski okrakiem, myśli o nim mniej więcej, jak załoga chreptiowska o Zagłobie, ze jest „wszystkiego kawalerstwa największa ozdoba“; czasami nawet po rozprawach w sądzie dowiadujemy się, że „wuj nie że“ — choć wiemy, że zełgał od pierwszej do ostatniej litery.
Nocznicki i Byrka — nazwiska autentyczne.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |