Mały/Część pierwsza/całość

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Download as: Download as ePub Download as PDF Download as MOBI
Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 5 ]
ALFONS DAUDET
MAŁY
tłumaczyła M. GÓRSKA

[ 7 ]
CZĘŚĆ PIERWSZA


I.
Fabryka

 Urodziłem się dnia 3 maja 18... r. w jednem z miast Langwedocj, w których, tak, jak we wszystkich miastach na południu Francji, bywa zazwyczaj dużo słońca, dużo kurzu, po za tem klasztor Karmelitów i parę zabytków rzymskich.
 Mój ojciec, pan Eyssette, w owe czasy przemysłowiec, posiadał u wrót miasta wielką fabrykę jedwabiu; w jednem z jej skrzydeł urządził był sobie wygodną siedzibę, ocienioną platanami i oddzieloną od warsztatów rozległym ogrodem. Tam to przyszedłem na świat i tam spędziłem pierwsze i jedyne szczęśliwe lata mojego życia. To też ogród, fabryka i platany wyryły się w mej wdzięcznej pamięci niezatartem wspomnieniem, a gdy wraz z ruiną rodziców, musiałem się z niemi rozstać, było mi ich naprawdę tak żal, jakgdyby mi były bliskiemi istotami.
 Muszę zaznaczyć, że urodziny moje nie przyniosły szczęścia domowi Eyssette. Stara Anna, nasza kucharka, opowiadała mi potem wielokrotnie, jak to mój ojciec, będąc właśnie w podróży, odebrał jednocześnie wiadomość o mojem pojawieniu się na świat i o tajemniczem zniknięciu jednego ze swoich klien[ 8 ]tów z Marsylji, co przyprawiło go o stratę czterdziestu tysięcy franków; tak iż pan Eyssette, jednocześnie uradowany i zmartwiony, nie wiedział sam, czy ma płakać z powodu ucieczki klienta z Marsylji, czy śmiać się ze szczęśliwego przybycia na świat maleńkiego Daniela... Należało płakać, mój miły panie Eyssette, płakać wdwójnasób!...
 Tak, zaprawdę byłem złowróżbną gwiazdą dla moich rodziców. Z dniem moich narodzin poczęły ze wszystkich stron ścigać ich najstraszniejsze niepowodzenia. Więc naprzód ten klient z Marsylji, potem dwukrotnie, w ciągu jednego roku, pożar fabryki, dalej strajk nabieraczek, zerwanie z wujem — Baptystą, bardzo kosztowny proces z naszym dostawcą barwników, a nakoniec — rewolucja 18... r., która nas dobiła.
 Od tej pory fabryka nie mogła się już podźwignąć. Powoli opustoszały sale; co tydzień zatrzymywano któryś warsztat, ustawała robota na którymś ze stołów drukarskich. Serce się ściskało na widok tego życia, uciekającego codziennie potrochu z naszego domu, niby z żywego jakiegoś organizmu. Pewnego dnia nikt już nie podążył do sal na piętrze, innego znów — dziedziniec na tyłach fabryki został opuszczony. Ciągnęło się to tak dwa lata; dwa lata konała fabryka. Wreszcie nastąpił dzień, w którym robotnicy nie przyszli już wcale do pracy i nie zabrzmiał dzwon fabryczny, nie zaskrzypiał kołowrót u studni, a w wielkich basenach, w których płókano tkaniny, nie zadrgała nieruchoma tafla wód. Wkrótce w całym gmachu pozostali tylko państwo Eyssette, stara Anna, mój brat Kubuś i ja, a na samym końcu [ 9 ]dziedzińca — stróż Colombe z synem Rouget, pilnujący warsztatów.
 Nastąpił koniec wszystkiego; byliśmy zrujnowani.
 Miałem wówczas sześć czy też siedem lat. Ponieważ byłem bardzo wątły i chorowity, rodzice nie chcieli posyłać mnie do szkoły. Matka nauczyła mnie czytać i pisać, nadto — kilku wyrazów po hiszpańsku i kilku piosenek na gitarze, co wyrobiło mi w rodzinie sławę cudownego dziecka. Dzięki takiemu systemowi wychowania, nie ruszałem się nigdy z domu, byłem więc naocznym świadkiem agonji firmy Eyssette w najdrobniejszych jej szczegółach. Widowisko to nie wzruszało mnie wcale, przyznaję, a nawet zauważyłam w tem wszystkiem jedną zgoła dobrą stronę: teraz wolno mi było biegać po całej fabryce, gdzie mi się żywnie spodobało, gdy tymczasem dawniej mogłem sobie na to pozwolić jedynie w święta, podczas nieobecności robotników. Mawiałem poważnie do małego Rouget: — „Teraz fabryka należy do mnie, ojciec dał mi ją do zabawy“. — I mały Rouget wierzył temu — ten głupiec wierzył wszystkiemu, co mówiłem.
 W domu oczywiście nie zapatrywano się na naszą katastrofę tak różowo. Pan Eyssette stał się nagle straszny; wogóle była to natura zapalczywa, gwałtowna, nieumiarkowana, lubująca się w krzyku, brzęku, grzmotach; w głębi — jak najpoczciwszy człowiek, jednak rękę miał skorą do bitki, głos donośny i niepohamowaną żądzę potrząsania wszystkiem, co mu się przed oczy nawinęło. Zły los nie przygnębił go bynajmniej, a doprowadził tylko do ostateczności. Rozszalał się w domu jeden nieustający, wielki, po[ 10 ]tęźny gniew, który, nie wiedząc w kogo ma uderzyć, rzucał się na wszystko pokolei: na słonce, na mistral[1], na Kubusia, na starą Annę, na rewolucje, o tak, przedewszystkiem na rewolucję... Słuchając ojca, można było dojść do przekonania, że rewolucja 18... r., która wyrządziła nam tyle złego, była specjalnie przeciwko nam wymierzona. To też, wierzajcie mi, rewolucjoniści nie cieszyli się dobrą sławą w naszym domu. Bóg jeden wie, czego tam u nas nie wygadywano w owe czasy przeciw tym ichmościom. Dziś jeszcze, kiedy stary ojciec Eyssette (oby mi go Bóg jak najdłużej zachował) czuje zbliżający się atak podagry, rozciąga się z trudem na szezlongu i słychać jak wyrzeka: — „Ach, ci rewolucjoniści!“
 W epoce, o której mowa, pan Eyssette nie miał jeszcze podagry i z rozpaczy, że został zrujnowany, stał się strasznym człowiekiem. Nie można było zupełnie podejść do niego; co tydzień trzeba mu było puszczać krew. W jego obecności nikt nie śmiał się odezwać.
 Wszyscy drżeli ze strachu; gdy trzeba było poprosić o chleb przy stole, mówiliśmy szeptem. Nawet płakać baliśmy się w jego obecności, zato, niech tylko wyszedł za próg, w całym domu rozlegał się jeden wielki szloch. Matka, stara Anna, Kubuś, a nawet starszy brat ksiądz, o ile był u nas, wszyscy bez wyjątku uderzali w płacz. Matka, rzecz prosta, płakała, martwiąc się o ojca, ksiądz zaś i stara Anna płakali nad tem, że mama płacze, a Kubuś, za mały [ 11 ]jeszcze, by mógł zrozumieć nasze nieszczęścia — był zaledwie o dwa lata starszy ode mnie — płakał z wrodzonej potrzeby — dla przyjemności.
 Dziwny to był dzieciak z tego Kubusia; zaiste, można powiedzieć, że miał fenomenalny dar łez! Jak tylko sięgnąć mogę pamięcią, widzę go zamsze z zaczerwienionemi oczami i zapłakaną twarzą. Płakał wciąż, płakał wszędzie — rano, wieczór, w dzień i w nocy, w szkole, w domu i na przechadzce. Gdy go pytano: — „Co ci jest?“ — odpowiadał, łkając: — „Niiic!“ — i najciekawsze to, że naprawdę nic mu nie było.
 Płakał tak, jak inni wycierają nos, tylko że częściej — i tyle. Czasami pan Eyssette, zniecierpliwiony, mówił do matki: — „Ten mały jest nieznośny, popatrz tylko na niego — to istna rzeka!“ — Na co matka odpowiadała ze zwykłą sobie słodyczą: — „Co ci to szkodzi, wyrośnie z tego, w jego wieku byłam taka sama“. — Tymczasem Kubuś rósł, nawet bardzo szybko, ale z „tego“ jakoś nie wyrastał. Przeciwnie, szczególny dar wylewania bez powodu strumieni łez rozwijał się w tym dziwnym chłopcu nieledwie z dniem każdym. To też zmartwienia rodziców były dla niego okazją nielada; skorzystał z niej odrazu w całej pełni, szlochając od rana do nocy, bezprzestanku, zwłaszcza, że nikt już teraz nie pytał go: — „Co ci jest?“ Tak więc dla Kubusia, zarówno jak i dla mnie nasza ruina miała dodatnie strony.
 Co do mnie, byłem zupełnie szczęśliwy. Nie zajmowano się wcale moją osobą; korzystając z tego, całemi dniami bawiłem się z Rouqet w opustosza[ 12 ]łych warsztatach, gdzie kroki nasze rozlegały się, jak w kościele, oraz na wielkich opuszczonych dziedzińcach, zarastających powoli trawą. Mały Rouget, syn stróża, był to tęgi chłopak, może dwunastoletni, silny, jak tur, wierny, jak pies, głupi, jak baran; odznaczał się głównie rudą czupryną, której zawdzięczał swój przydomek[2]. Muszę wam jednak powiedzieć, że dla mnie Rouget nie był wcale Rouget; był naprzemian moim wiernym Piętaszkiem, szczepem dzikusów, zbuntowaną załogą, wszystkiem, czem kto chce. Ja sam w owych czasach nie nazywałem się wcale Daniel Eyssette; byłem przedziwnym człowiekiem, przybranym w skóry zwierzęce, którego księgę dziejów właśnie mi podarowano, byłem Master Crusoe we własnej osobie. O rozkoszna złudo! wieczorem, po kolacji, odczytywałem mego Robinsona, uczyłem się go napamięć, w dzień zaś bawiłem się w niego, bawiłem z furją, wprzegając do tego dramatu całe moje otoczenie. Fabryka nie była fabryką, to była bezludna wyspa, oceanami były zbiorniki wody, a dziewiczą puszczą — ogród. W platanach było mnóstwo piewików — i one także, nic o tem nie wiedząc, brały czynny udział w akcji.
 Rouget również nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważna przypadła mu rola. Gdyby go zapytano, kim był ów Robinson, byłby wielce zakłopotany. Muszę wszakże przyznać, że mimo to, spełniał swoje obowiązki jak najgorliwiej i jeśli chodziło o naśladowanie wrzasku dzikich, nikt mu w tem nie mógł [ 13 ]dorównać. Skąd się tego nauczył — nie wiem, to pewna jednak, że na dźwięk potężnego ryku, który wydobywał z piersi, potrząsając czerwoną czupryną, zadrżałby niechybnie człek najodważniejszy. Ja sam, Robinson, bywałem przerażony i mówiłem pocichu: — „Nie tak głośno, Rouget, ja się boję“.
 Niestety, Rouget nietylko umiał doskonale naśladować wrzaski dzikich, ale znane mu również były wszystkie wyzwiska i przekleństwa ulicznikowskie; bawiąc się z nim, ponauczałem się ich od niego i pewnego pięknego dnia przy stole, nie wiem jakim sposobem, wyrwała mi się jakaś horendalna klątwa. Konsternacja powszechna. — „Kto ciebie tego nauczył? Gdzieś to słyszał?“ — Stał się skandal nielada. Pan Eyssette zagroził zaraz, że mnie odda do domu poprawczego; najstarszy brat, ksiądz, orzekł natomiast, że trzeba mnie zaprowadzić do spowiedzi, skoro doszedłem już do wieku używania rozumu. Zaprowadzono mnie tedy do spowiedzi. Ciężka sprawa! Trzeba było wygarnąć z różnych zakamarków sumienia stare grzechy, tułające się tam od lat siedmiu.
 Dwie noce nie mogłem wcale spać, bo też nazbierał się cały wór tych przeklętych grzechów, ułożyłem najmniejsze zwierzchu, ale nic z tego, i tak tamte, ta ciężkie, wyglądały z pod spodu, to też, gdy klęcząc u stóp dębowego konfesjonału, musiałem je wszystkie wysypać przed księdzem proboszczem, myślałem, że skonam ze strachu i wstydu.
 Skończyło się!... nie będę się już więcej bawił z Rouget; wiedziałem już teraz, że jak mówił święty Paweł, a ksiądz proboszcz mi powtórzył, szatan wiecz[ 14 ]nie krąży koło nos, na podobieństwo lwa, quoerens quem dcvoret; straszne wrażenie wywarto na mnie owe quosrens quem devoret! Wiedziałem również, że ten intrygant, Lucyper, może przybierać taką postać, jaką tylko zechce, aby doprowadzić nas do grzechu, i nikt już nie mógłby mi wybić z głowy, że skrył się właśnie w skórze Rouget’a, aby nauczyć mnie kląć imieniem Boskiem. To też, gdy tylko przestąpiłem próg fabryki, pośpieszyłem zawiadomić Piętaszka, że od dziś ma siedzieć u siebie w domu. Nieszczęsny Piętaszek! Ten rozkaz zakrwawił mu serce, ale zastosował się do niego bez szemrania. Widywałem go jeszcze czasami jak stał na progu stróżówki przy warsztatach; biedak był bardzo smutny i gdy tylko spostrzegł, że na niego patrzę, pragnąc mnie wzruszyć, wydawał najstraszniejsze ryki, potrząsając ognistą czupryną, ale im więcej ryczał, tem ja się dalej od niego trzymałem. Zdawała mi się, że jest zupełnie podobny do owego sławnego lwa quoerens. Krzyczałem: — „Idź precz, brzydzę się tobą!“
 Rouget ryczał uparcie przez kilka dni, wreszcie ojciec jego, uprzykrzywszy sobie te wrzaski, oddał go do rzemiosła i nie spotkałem go już nigdy w życiu.
 Mój zachwyt dla Robinsona nie ostygł jednak ani na chwilę. W tym czasie właśnie wuj Baptysta, obrzydziwszy sobie nagle swoją papugę, dał mi ją na własność. Paouga zastąpiła Piętaszka. Umieściłem ją w pięknej klatce w głębi mego „zimowego osiedla“ i czułem się bardziej, niż kiedykolwiek, Robinsonem, spędzając całe dni sam na sam z przedziwnym ptakiem. Usiłowałem go nauczyć mówić: — „Robinsonie, [ 15 ]mój biedny Robinsonie!“ — ale czy dacie wiarę! ta papuga, którą mi wuj darował dlatego tylko, aby się uwolnić od jej nieznośnej paplaniny, odkąd przeszła w moje posiadanie, zaparła się w niemem milczeniu. Ani — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“ — ani zgoła nic innego nie udało mi się nigdy z niej wydobyć. Pomimo to, lubiłem ją bardzo i doglądałem pieczołowicie.
 Tak żyliśmy sobie, papuga i ja, w najzupełniejszem osamotnianiu, gdy pewnego ranka zdarzyło mi się coś zupełnie niezwykłego. Tego dnia opuściłem szałas o bardzo wczesnej porze i uzbrojony od stóp do głowy, wybrałem się na dalszą wyprawę w celu dokładnego zbadania mojej wyspy... Nagle spostrzegłem zbliżającą się do mnie gromadkę, złożoną z trzech czy czterech „białych“, rozmawiających bardzo głośno i gestykulujących z ożywieniem. Wielki Boże! Ludzie na mojej wyspie! Zaledwie zdążyłem uskoczyć wbok i schować się za kępkę laurów, pełznąc na brzuchu, a jakże!... Obcy przybysze przeszli tuż, ale mnie nie dostrzegli... Zdawało mi się, że rozpoznałem głos stróża Colombe i to mnie uspokoiło nieco; bądź co bądź, gdy się tylko oddalili trochę, wysunąłem się z kryjówki i podążyłem za nimi w pewnem oddaleniu, chcąc się przekonać, co z tego wszystkiego wyniknie.
 Ludzie cl zatrzymali się długo na mojej wyspie... Zwiedzili ją we wszystkich kierunkach, zbadali wszelkie szczegóły. Widziałem, jak wstępowali do moich jaskiń i laskami mierzyli głębie moich oceanów. Od czasu do czasu zatrzymywali się i kiwali głowami. Najwię[ 16 ]cej bałem się tego, by nie wykryli moich osiedli!... Coby się wtedy ze mną stało, o Boże! Na szczęście nie zdarzyło się nic podobnego i po jakiejś pół godzinie przybysze poszli sobie, nie podejrzewając nawet, że wyspa była zamieszkana. Skoro tylko zniknęli, pobiegłem do jednego z moich szałasów i spędziłem w nim dzień cały, łamiąc sobie głowę nad tem, co też to mogli być za ludzie i czego chcieli od mojej wyspy?...
 Wkrótce miałem się tego dowiedzieć.
 Wieczorem, przy kolacji, pan Eyssette oznajmił nam uroczyście, że fabryka została sprzedana i że najdalej za miesiąc wyjedziemy wszyscy do Lionu, gdzie mamy zamieszkać na stale.
 Był to cios straszny. Zdawało mi się, że nade mną niebo się wali. Fabryka sprzedana... A moja wyspa, moje jaskinie, moje szałasy?...
 Niestety! — i wyspę, i jaskinie, i szałasy — wszystko sprzedał pan Eyssette. Trzeba było wszystko porzucić. Co ja się napłakałem, Bóg jeden wie!
 Przez cały miesiąc, podczas gdy w domu pakowano szkła i naczynia, błąkałem się, samotny i pełen żałości, po mojej ukochanej fabryce. Nie miałem już, ma się rozumieć, ochoty do zabawy, o nie!... Przesiadywałem po różnych zakątkach i spoglądając na martwe przedmioty, przemawiałem do nich, jak do ludzi. Mówiłem platanom: — „Żegnajcie, drodzy przyjaciele!“ — a basenom: — „Wszystko skończone, nie zobaczymy się już nigdy!“. — W głębi ogrodu rósł duży granat; piękne jego szkarłatne kwiaty rozwijały się na słońcu. Powiedziałem mu, łkając: — „Daj mi jeden [ 17 ]kwiatek!“ — i dał mi go. Schowałem ten kwiatek na pamiątkę. Czułem się bardzo nieszczęśliwy.
 Wszakże wśród wszystkich smutków uśmiechałem się do dwóch myśli: po pierwsze, że pojadę „okrętem“, po drugie, że pozwolono mi zabrać ze sobą papugę. Pocieszałem się, że Robinson opuszczał swoją wyspę mniej więcej w takich samych warunkach — i to dodawało mi odwagi.
 Wkońcu nadszedł dzień odjazdu. Pan Eyssette bawił w Lionie już od tygodnia; poprzedził nas wraz z transportem większych mebli. Miałem więc jechać w towarzystwie Kubusia, matki i starej Anny. Brat ksiądz nie jechał z nami, odprowadził nas tylko wraz ze stróżem Colombe do dyliżansu. Stróż kroczył naprzedzie, popychając olbrzymie taczki, naładowane kuframi. Za nim szedł ksiądz, prowadząc pod rękę panią Eyssette. Biedny mój braciszek, którego nie miałem już nigdy więcej zobaczyć! Dalej postępowała stara Anna z wielkim niebieskim parasolem u boku, trzymając za rękę Kubusia, który był bardzo rad, że jedzie do Lionu, ale mimo to, nie przestawał zalewać się łzami... Wreszcie, na końcu oddziału maszerował Daniel Eyssette, dźwigając uroczyście klatkę z papugą i oglądając się co krok za swoją umiłowaną fabryką.
 W miarę, jak się karawana oddalała, granat wspinał się, jak tylko mógł, ponad mur ogrodu, aby móc raz jeszcze rzucić na nią okiem. Platany chwiały gałęźmi na pożegnanie. Daniel Eyssette, bardzo wzruszony, posyłał im wszystkim pocałunki od ust, ukradkiem, koniuszczkami palców.

 Opuściłem swoją wyspę 30 września 18... r.
[ 18 ]
II.
Karaluchy

 O wrażenia dzieciństwa! jak żywe pozostawiacie po sobie wspomnienie! Zdaje mi się, że to było wczoraj — ta podróż po Rodanie. Dotąd widzę jeszcze statek, pasażerów, załogę; słyszę warkot kół i gwizd maszyny. Kapitan nazywał się Géniès, kuchmistrz — Montelimart. Takich rzeczy nie zapomina się nigdy!
 Podróż trwała trzy dni. Spędziłam je całkowicie na pokładzie, schodząc do salonu tylko na jedzenie i spanie. Pozostałe chwile spędzałem na samym końcu statku, koło kotwicy. Był tam wielki dzwon, w który uderzano, gdyśmy przybjali do miast. Sadowiłam się koło tego dzwonu wśród zwojów lin, umiesz żąłem klatkę z papugą między nogami i spoglądałem wdał. Rzeka była tak szeroka, że zaledwie można było dostrzec jej brzegi. Wolałbym był, aby była jeszcze szersza i nazywała się morzem. Niebo się śmiało, fale przezroczysto zielone igrały na słońcu. Z biegiem wody sunęły wielkie krypy; mijali nas z pieśnią na ustach rybacy, przeprawiający się w bród na mułach. Czasami statek nasz przepływał około jakiejś kępy, gęsto zarosłej trzciną i wierzbami „O, bezludna wyspał“ — mówiłem sobie, pożerając ją oczyma.
 Pod koniec trzeciego dnia myślałem, że schwyci nas ulewa. Niebo ściemniło się nagle; gęsta mgła unosiła się nad rzeką; naprzedzie statku zapalono [ 19 ]wielką latarnię. Przyznaję, że na widok tego wszystkiego, zrobiło mi się trochę nieswojo... W tej chwili ktoś odezwał się koło mnie: — „A oto i Lion!“ — Jednocześnie wielki dzwon począł dzwonić. Byliśmy w Lionie.
 Poprzez mgłę dojrzałem przytłumiony blask świateł z obu brzegów; przepłynęliśmy pod jednym mostem, potem — pod drugim. Za każdym razem wysoka rura komina przełamywała się na pół i wypluwała kłęby czarnego dymu, od którego krztusiliśmy się wszyscy... Na statku zapanował wielki zamęt. Pasażerowie gorączkowo poszukiwali swoich bagażów, majtkowie klęli, toc2ąc beczki w ciemności. Padał deszcz.
 Pośpieszyłem do moich, znajdujących się na drugim końcu statku. Stoimy tak wszyscy czworo, cisnąc się pod niebieskim parasolem Anny, a tymczasem statek przybija wzdłuż przystani i zaczyna się wyładowywanie.
 Jeśliby pan Eyssette nie był przyszedł uwolnić nas, doprawdy, zdaje mi się, że nigdy nie bylibyśmy się stamtąd wydostali. Podszedł do nas poomacku, wołając: — „Czuwaj, czuwaj!“ — na to, dobrze znane, hasło odkrzyknęliśmy wszyscy czworo w jeden głos z uczuciem nieopisanej ulgi: — „Swoi, swoi!...“ — Pan Eyssette uściskał nas pośpiesznie, wziął za jedną rękę brata, za drugą — mnie, krzyknął do kobiet: — „Za mną!“ — i dalej w drogę... A, to był człowiek!
 Posuwaliśmy się z trudnością, było ciemno, pomost chwiał się. Co krok obijaliśmy się o jakieś skrzynie... Nagle z końca statku dał się słyszeć przenikliwy, żałosny głos: — „Robinsonie, Robinsonie!“
[ 20 ] — A, mój Boże! — zawołałem, próbując uwolnić rękę z uścisku ojca, ale on, myśląc, że się pośliznąłem, ścisnął mnie mocniej jeszcze.
 QGłos ozwał się znowu, jeszcze żałośniejszy i przenikliwszy: — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“ — Zrobiłem znowu wysiłek, by uwolnić rękę: — „Moja papuga“! — wołałem — „moja papuga!“
 — Cóż to?! ona gada? — odezwał się Kubuś. Ma się rozumieć, i jak jeszcze! — słychać ją było na milę dokoła. W popłochu zapomniałem o niej, zostawiłem ją na końcu statku przy kotwicy i stamtąd przyzywała mnie, krzycząc z całych sił: — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“
 Na nieszczęście — byliśmy już daleko. Kapitan wołał: — „Prędzej, prędzej!“
 — Przyjdziemy po nią jutro — powiedział pan Eyssette — na statku nic nie ginie. — I z temi słowy uprowadził mnie, mimo moich łez. Niestety — posłano po nią nazajutrz, ale już jej nie znaleziono... Możecie sobie wyobrazić moją rozpacz — niema Piętaszka! niema papugi! Niesposób bawić się w Robinsona! Jakim cudem, zresztą, można sobie było, nawet przy najlepszych chęciach, stworzyć bezludną wyspę na czwartem piętrze brudnej i wilgotnej kamienicy przy ulicy Lanterne?
 Wstrętne domisko! — nie zapomnę go nigdy w życiu: schody lepiły się od brudu, podwórko, jak studnia; szewc, a zarazem stróż miał swój warsztat tuż przy wodociągu. Ohydnie tam było. Wieczorem, natychmiast po przyjeździe, stara Anna, wprowadzając się do kuchni, wydała okrzyk przerażenia: [ 21 ] — Karaluchy, karaluchy!
 Rzuciliśmy się wszyscy do kuchni; co za okropny widok!... wszędzie pełno tego obrzydliwego robactwa. Siedziało to na kredensie, wzdłuż ścian na podłodze, w szufladach, w kominie, rozdeptywało się je co krok, niechcący. Brrl Anna dużo już ich pozabijała, ale im więcej zabijała, tem więcej ich się pojawiało. Przybywały przez rurę od zlewu; zatkano rurę, ale nazajutrz dostały się inną jakąś dziurą, niewiadomo którędy. Trzeba było sprowadzić przeciwko nim kota i co noc w kuchni odbywały się straszne rzezie.
 Te karaluchy obrzydziły mi Lion od pierwszej chwili. Nazajutrz było jeszcze gorzej. Trzeba było pogodzić się z nowemi obyczajami. Pora obiadu i kolacji uległa zmianie. Bochny chleba były innego kształtu, niż u nas. Nazywały się „korony“, też nazwa!
 Gdy Anna prosiła rzeźnika o „łojową“ — śmiano jej się w oczy. Te dzikusy nie wiedziały nawet, co to jest„łojowa“!... Źle, oj źle tu było.
 W niedzielę, aby się trochę rozerwać, szliśmy całą rodziną, uzbrojeni w parasole, na wybrzeże Rodanu. Instynktownie kierowaliśmy nasze kroki ku południowi, w stronę Perrache. — „Zdaje mi się, że w ten sposób zbliżamy się do naszych stron“ — mawiała matka, którą silniej jeszcze ode mnie żarła tęsknota... Te przechadzki rodzinne były ponure. Pan Eyssette wciąż się gniewał, Kubuś płakał bezustanku, ja wlokłem się zawsze na końcu; nie wiem czemu wstydziłem się pokazywać na ulicy; może dlatego, że byliśmy biedni.
 W miesiąc po przyjeździe stara Anna rozchoro[ 22 ]wała się. Szkodziły jej mgły. Trzeba ją było odesłać na południe. Biedaczka nie miała sił rozstać się z nami. Błagała, by ją pozostawiono, obiecywała święcę, że nie umrze. Trzeba było wyprawić ją przemocą. A gdy powróciła w swoje strony, z rozpaczy wyszła za mąż.
 Po odjeździe Anny nie przyjęto innej służącej. Był to dla mnie szczyt nędzy. Do cięższych robót przychodziła stróżka. Mama paliła przy kominie swoje śliczne rączki, które tak lubiłem całować, a po zakupy chodził Kubuś. Wieszano mu wielki kosz na ręku i mówiono: — „Kupisz to i to“. — A on kupował „to i to“ doskonale, ale naturalnie nie omieszkał się przytem napłakać porządnie.
 Biedny Kubuś! i jemu było bardzo źle. Pan Eyssette, widząc go ciągle we łzach, nie mógł go wkońcu wcale znosić i nie szczędził mu wymysłów... Cały dzień słychać było tylko: — „Jesteś niedołęga, osioł z ciebie!“ — I w obecności ojca biedny chłopak rzeczywiście stawał się do niczego. Starając się powstrzymać gwałtem łzy, krzywił się tylko niemiłosiernie, co go mocno szpeciło. Pan Eyssette przynosił mu nieszczęście.
 Posłuchajcie, naprzykład, jak to było z dzbankiem:
 Wieczorem, w chwili, kiedy siadaliśmy do stołu, spostrzegliśmy, że niema ani kropli wody w domu.
 — Mogę przynieść, jeśli trzeba — odzywa się Kubuś — dobre chłopię — i chwyta dzban, wielki dzban kamienny.
 Pan Eyssette wzrusza ramionami:
[ 23 ] — Jeśli Kuba pójdzie po wodę, dzban będzie zbity, zaręczam.
 — Słyszysz, Kubusiu — odzywa się matka swoim spokojnym głosem — uważaj, nie zbij dzbanka.
 Pan Eyssette znowu zabiera głos:
 — Możesz mu mówić, ile chcesz, żeby nie zbił, zbije i tak, na pewno.
 Słychać żałosny głos Kubusia:
 — Ale właściwie dlaczego ja mam go koniecznie stłuc?
 — Ja wcale nie mówię, że masz go stłuc, tylko że go stłuczesz — odpowiada pan Eyssette tonem, nie dopuszczającym repliki.
 Kubuś nic już na to nie odpowiada, chwyta dzban drżącą ręką i wychodzi pośpiesznie z taką miną, jakby mówił:
 — A, ja go stłukę? dobrze, zobaczymy!
 Mija pięć, potem dziesięć minut. Kubuś nie wraca. Pani Eyssette zaczyna się niepokoić.
 — Żebyż mu się choć co złego nie stało!
 — Cóż chcesz, żeby mu się stało — odburkuje pan Eyssette. — Stłukł dzban i boi się pokazać.
 Ale, mówiąc tak, wstaje i uchyla drzwi, chcąc się przekonać, czy rzeczywiście nic się nie stało, bo pomimo swojej szorstkości, był to jak najlepszy człowiek. Nie potrzebował trudzić się daleko. W sieni pode drzwiami stoi Kubuś, bez dzbanka, milczący, skamieniały. Ujrzawszy pana Eyssette, blednie i mówi słabym, zrozpaczonym głosem: — „Zbiłem dzban! Zbiłem go!...
[ 24 ] W kronice rodzinnej zostało to zapisane Jako: „Scena z dzbankiem“.
 Po jakich dwóch miesiącach od przyjazdu do Lionu rodzice zaczęli myśleć o naszej nauce. Ojciec byłby pragnął bardzo oddać nas do gimnazjum, ale na to nie było środków. — „A gdyby ich tak oddać do szkoły parafjalnej, podobno dzieciom jest tam dobrze“ — poddała pani Eyssette. Ta myśl przypadła ojcu do smaku. Ponieważ St. Nizier był najbliższym kościołem — oddano nas do szkółki St. Nizier.
 Ta szkółka parafjalna była bardzo ciekawa. Zamiast zakuwać nas greką i łaciną, jak w innych zakładach naukowych, uczono nas służyć do mszy cichej i do mszy uroczystej, śpiewać kantyczki, przyklękać i bujać kadzielnicą z wdziękiem, co nie jest była sztuką. Było tam wprawdzie niekiedy po kilka godzin dziennie, poświęconych na naukę odmian i czytanie skrótów z łacińskich autorów, ale traktowało się to, jako coś dodatkowego tylko. Przedewszystkiem bowiem byliśmy tu poto, aby pełnić służbę kościelną. Co najmniej dwa razy na tydzień ksiądz Miron mówił nam, zażywając tabakę i w tonie uroczystym: — „Jutro, panowie, niema lekcyj przed południem — bierzemy udział w pogrzebie“. — Bdzie pogrzeb! o jak to przyjemnie! Po za tem bywały chrzciny, śluby, wizytacje Jego Ekscelencji Biskupa, ostatnie Sakramenty. Był śmy bardzo dumni, gdy wypadło nam towarzyszyć księdzu przy ostatnich Sakramentach. Kroczył on pod małyn baldachimem z czerwonego aksamitj, niosąc hostję i oleje święte. Dwoje dzieci podtrzymywało baldachim, a dwoje niosło zło[ 25 ]cone latarnie, piąte zaś otwierało pochód, bijąc w kołatkę. Zazwyczaj ja pełniłem tę rolę. Napotykani mężczyźni obnażali głowy, kobiety robiły znak krzyża. Gdy przechodziliśmy przed posterunkiem straży, wartownik komenderował: — „Do broni!“ — żołnierze zbiegali się i ustawiali w szereg. Następowała komenda oficera: — „Prezentuj broń!“... Trąbki grały, bębny warczały... Potrząsałem kołatką po trzykroć, jak na Sanctus, i szliśmy dalej.
 Każdy z nas miał w małej szafce kompletny stroi kapłański: czarną sutannę z długim trenem, komżę, z szerokemi, sztywno nakrochmalonemi rękawami, pończochy czarne jedwabne, dwie piuski — jedna sukienna, druga aksamitna — wszystko, jak należy.
 W tym stroju było mi podobno bardzo do twarzy.
 — Przemiłe w tem wygląda — mawiała pani Eyssette.
 Na nieszczęście byłem bardzo małego wzrostu, co doprowadzało mnie do rozpaczy. Wyobraźcie sobie, że nawet wspinając się na palce, nie sięgałem poza obciągnięte w białe pończochy kolana szwajcara kościelnego, a w dodatku byłem jeszcze taki drobny!... Pewnego razu, służąc do mszy, miałem przełożyć Ewangelję. Wielka księga była taka ciężka, że straciłem równowagę i upadłem, jak długi, na stopnie ołtarza. Pulpit połamał się, mszę przerwano; a była to uroczystość Zielonych Świątek. Co za wstyd! Mimo tych drobnych przykrości, płynących z mojego małego wzrostu, naogół byłem ze swego los zupełnie zadowolony. Kładąc się spać wieczorem, obaj z Kubusiem mówiliśmy sobie: — „Ostatecznie, w tej naszej szkole jest bardzo przyjemnie“. — Na nieszczęście po[ 26 ]zostaliśmy w niej niedługo. Pewien przyjaciel rodziny, rektor jednego z uniwersytetów na południu Francji, napisał do ojca, że jeśliby chciał otrzymać stypendjum dla jednego z nas w kolegjum liońskiem, możnaby je wyrobić.
 — To będzie dla Daniela — powiedział pan Eyssette.
 — A Kubuś? — zapytała matka.
 — O, Kubę. zatrzymam przy sobie, będzie mi bardzo potrzebny. Zresztą zauważyłem, że ma skłonność do handlu. Będzie kupcem.
 Prawdę, rzekłszy, nie wiem, gdzie i kiedy pan Eyssstte zauważył, że Kubuś ma skłonność do handlu. W owe czasy biedne chłopczysko miało skłonność tylko do płaczu i gdyby go zapytano o zdanie... nie nie pytano się ani jego, ani mnie.
 Co mnie uderzyło zaraz na wstępie po przybyciu do szkoły, to to, że ja jeden tylko chodziłem w bluzie.
 W Lionie dzieci ludzi zamożnych nie noszą bluz, jedynie dzieci biedne, tak zwani ulicznicy; ja miałem skromną bluzę w krateczkę, pochodzącą jeszcze z dawnych czasów. Miałem bluzę, więc byłem ulicznikiem... Kiedy wszedłem do klasy, uczniowie zaraz zaczę!i się wyśmiewać: — „Patrzcie, patrzcie, on chodzi w bluzie!“ Profesor skrzywił się i odrazu do mnie uprzedził. O ile zwracał się do mnie, przemawiał od niechcenia, trochę pogardliwie. Nigdy mi nie mówił po nazwisku, wołał tylko zawsze: — „Ej, ty, mały, jak cię tam zowią! — A przecież powtarzałem mu ze dwadzieścia razy, że nazywam się Daniel Eys-set-te. Wkońcu koledzy przezwali mnie także „Małym“ i ten przydomek został mi na zawsze.
[ 27 ] Różniła mnie od nich nietylko moja bluza. Oni mieli ładne teczki do książek, kałamarze z bukszpanowego drzewa, które ślicznie pachniały, zeszyty, ładnie oprawione, książki nowe z licznemi komentarzami u dołu każdej strony. A ja? Moje książki były to stare foljały, kupowane u antykwarjuszy, pożółkłe, zniszczone, cuchnące pleśnią; okładka była zawsze podarta, niekiedy brakowało nawet kartek. Kubuś naprawiał mi je, jak tylko potrafił najlepiej, ale stale używał za dużo klajstru, wskutek czego wszystko to pachniało bardzo nieprzyjemnie. Klejenie i oprawianie stało się teraz jeszcze jedną jego manją obok płaczu. Miał zawsze na kominie pełno garnuszków z klajstrem i jak tylko mógł na chwilę wyrwać się ze sklepu, zaraz zabierał się do klejenia i oprawiania. Przez resztę dnia roznosił paczki po mieście, pisywał listy pod dyktandem ojca, chodził po zakupy — jednem słowem, pracował w handlu.
 Co do mnie, to zrozumiałem bardzo prędko, że jeśli się jest stypendystą, nosi się bluzę i przezwisko „Mały“, to trzeba pracować dwa razy tyle, co inni, aby stanąć z nimi narówni; i Mały wziął się do roboty naprawdę z całych sił.
 Dzielny Mały! Widzę go, jak siedzi zimą w nieopalanym pokoju, pochylony nad stołem, z nogami, owiniętemi w koce. Śnieg smaga szyby. Ze sklepu słychać pana Eyssette, jak dyktuje:
 ... Łaskawy list W. Pana z dnia 8 b.m. otrzymałem... I płaczliwy głos Kubusia, klóry powtarza:
 ... Łaskawy list W. Pana z dnia 8 b. m. otrzymałem...
[ 28 ] Czasami ktoś cicho uchyla drzwi; wchodzi pani Eyssette. Zbliża się do Małego na palcach. Tss...
 — Pracujesz? — szepcze pocichu.
 — Tak, mamo.
 — Czy ci nie zimno?
 — O nie!
 Mały kłamie — bywało mu bardzo zimno.
 Pani Eyssette siada sobie koło niego z robótką i pozostaje tak długie godziny, rachując pocichu oczka na drutach i wzdychając ciężko od czasu do czasu.
 Biedaczka myślą przebywała wciąż w swoich stronach, których nie miała nadziei już nigdy zobaczyć. Niestety, na swoje nieszczęście i nieszczęście wszystkich nas, miała je ujrzeć wkrótce.

III.
Umarł — módlcie się za niego!

 Było to któregoś poniedziałku w lipcu.
 Wychodząc dnia tego ze szkoły, dałem się namówić na partię piłki. W chwili, gdy wreszcie postanowiłem wrócić do domu, okazało sie, że jest znacznie później, niżbym sobie życzył. Z placu Terreux na ulicę Lanterne pędziłem więc kłusa z książkami, przywieszonemi do paska, i czapką w zębach.
 Drżąc ze strachu przed ojcem, odetchnąłem dopiero w sieni na chwilkę, tyle tylko ile, trzeba było, aby zdążyć naprędce coś zmyślić na usprawiedliwienie opóźnienia. Poczem zadzwoniłem śmiało.
 Otworzył mi pan Eyssette. — „Tak późno wracasz!“ [ 29 ]— powiedział. Zacząłem, drżąc, opowiadać mu moje zmyślone przygody, ale drogie ojczysko nie pozwoliło mi skończyć. Przycisnął mnie do piersi i całował długo, długo.
 Przygotowany co najmniej na dobrą burę, zdziwiłem się temu przyjęciu. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pewnie proboszcz z St. Nizier zaproszony jest na obiad — wiedziałem z doświadczenia, że w takie dni nie gniewano się na nas nigdy. W jadalni przekonałem się jednak natychmiast, że się mylę: były tylko dwa nakrycia na stole — dla ojca i dla mnie.
 — A mama i Kubuś? — zapytałem, zdziwiony.
 Pan Eyssette odpowiedział mi jakoś niezwykle łagodnie:
 — Matka i Kuba wyjechali, Danielu, brat twój, ksiądz, jest bardzo chory.
 A widząc, żem zbladł, dodał żartobliwie, by mnie uspokoić:
 — Et, tak sobie powiedziałem, że jest bardzo chory — napisali nam, że leży; znasz matkę, uparła się koniecznie jechać, dałem jej Kubusia, żeby jej było trochę raźniej... To pewnie nic poważnego... A teraz siadajmy do jedzenia — umieram z głodu.
 Siadłem w milczeniu, ale serce mi się ściskało i z trudem powstrzymywałem łzy. Smutny to był obiad; siedzieliśmy naprzeciwko siebie bez słowa. Pan Eyssete łykał szybko potrawy i popijał wino wielkiemi haustami, to znów przestawał nagle jeść, popadając w zadumę...
 Ja siedziałem nieruchomo na drugim końcu sto[ 30 ]łu, jakby zdrętwiały ze zdumienia. Przypomniały mi się ładne bajki, które mi brat opowiadał, gdy przyjeżdżał do fabryki. Widziałem go, jak wesoło, podkasawszy sutannę, przeskakiwał przez baseny. Przypominał mi się też ów dzień, w którym celebrował pierwszą mszę; byliśmy na niej wszyscy. Jakże był piękny, gdy odwracał się do nas od ołtarza i rozkładając ręce, wymawiał błogosławieństwo — Dominus vobiscum — tak słodkim głosem, że pani Eyssette, słuchając go, zalewała się łzami rozrzewnienia... Teraz wyobrażałem go sobie, powalonego na łoże ciężką chorobą (o tak, ciężką chorobą, jakiś głos mówił mi o tem nieomylnie). Co zaś powiększało jeszcze moje zmartwienie, to wyrzuty sumienia. — „Bóg cię skarał, to twoja wina! Trzeba było zaraz wracać ze szkoły. Poco kłamałeś?“ — I Mały, na myśl, że Bóg, chcąc go ukarać, ześle śmierć na brata, popadał w rozpacz i z głębi duszy przysięgał sobie: — „Nigdy, nigdy już nie będę grał w piłkę po lekcjach“.
 Po obiedzie zapalono lampę i zaczął się długi wieczór. Pan Eyssette rozłożył na obrusie, między resztkami deseru, swoje wielkie księgi buchalteryjne i rachował głośno. Finet, kot, łowca karaluchów, miauczał smętnie, krążąc dokoła stołu... ja stanąłem przy otwartem oknie.
 Było ciemno, parno. Z dołu dochodził gwar rozmów 1 śmiechy ludzi, którzy wylegli przede drzwi swoich domostw; woddali słychać było warkot bębnów na forcie Loyasse. Stałem już tak dość długo, pogrążony w smutnych myślach, błądząc oczami po cieniach nocy, gdy wtem gwałtowna szarpnięcie [ 31 ]dzwonka oderwało mnie nagle od okna. Spojrzałem na ojca z przerażeniem i zdawało mi się, że na twarzy jego dostrzegłem ten sam dreszcz niepokoju i trwogi, który mną wstrząsnął. Ten dzwonek i jego również przejął lękiem.
 — Ktoś dzwoni — odezwał się szeptem prawie.
 — Nie chodź, ojcze, ja pójdę — i rzuciłem się do drzwi.
 Jakiś człowiek stał na progu i podawał mi papier, ale ja wahałem się go przyjąć.
 — Depesza, o Boże! i nacóż to?
 Wziąłem ją do ręki, drżąc cały, i już próbowałem zatrzasnąć drzwi, gdy człowiek zatrzymał je nogą i powiedział chłodno:
 — Trzeba się podpisać.
 Trzeba się podpisać! Nie wiedziałem. Była te pierwsza depesza, którą odebrałem w życiu.
 — Kto to, Danielu? — zawołał ojciec, a głos jego drżał.
 Odrzekłem:
 — To nic, to po prośbie... — i dając znak człowiekowi, by poczekał, pobiegłem do pokoju, pociemku umoczyłem pióro i wróciłem.
 Człowiek wskazał:
 — Niech pan podpisze tutaj.
 Mały drżącą ręką położył swój podpis przy blasku lampki na schodach, zamknął drzwi i wrócił do pokoju, ukrywając depeszę pod bluzą.
 O tak, ukrywałem cię, ty złowroga depeszo! Nie chciałem, żeby cię dostrzegł pan Eyssete, zgóry bowiem było mi wiadomo, że przynosiłaś nam jakąś [ 32 ]wieść straszną — i nic się od ciebie nie dowiedziałem nowego, słyszysz, depeszo? nic, czegoby mi już pierwej moje serce nie powiedziało.
 — Czy to był żebrak? — spytał ojciec, patrząc na mnie.
 Odpowiedziałem, nie zarumieniwszy się: — „Tak, żebrak“ — i chcąc odwrócić podejrzenia, wróciłem do okna.
 Pozostałem tak jeszcze czas jakiś bez ruchu, nie odzywając się ani słowa i przyciskając do piersi ten papier, który zdawał się mnie palić.
 Chwilami starałem się przemówić sobie do rozsądku, uspokoić się; mówiłem sobie w duchu: — „Skąd wiesz, może to właśnie dobra nowina, może piszą, że on już zdrów...“ — Ale w głębi czułem dobrze, że to nieprawda, że próbuję samego siebie okłamać, że nie o wyzdrowieniu zawiadamia depesza.
 Wkońcu odważyłem się odejść do swego pokoju i raz wreszcie dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Wyszedłem z jadalni powoli, jakgdyby nigdy nc, ale znalazłszy się u siebie, zapaliłem lampę z gorączkową szybkością. Jakże strasznie drżały mi ręce, gdy otwierałem tę depeszę śmierci; a gdym ją przeczytał, bryznęły mi z oczu palące łzy, ciężkie, jak ołów. Odczytałem ją co najmniej ze dwadzieścia razy, łudząc się wciąż, że źle zrozumiałem. Nieszczęsny, mogłem ją czytać i odczytywać bez końca, obracać na wsze strony, nie mogłem z niej wydobyć nic innego, jak tylko to, co mi powiedziała odrazu:

„Umarł — módlcie się za niego“.

 lle czasu trwałem tak, tonąc we łzach — nie wiem. [ 33 ]Przypominam sobie tylko, że oczy piekły mnie potem mocno i ze obmywałem je długo, zanim wyszedłem ze swego pokoju. Wróciłem wreszcie do jadalni, mnąc w ręku tę po trzykroć przeklętą depeszę.
 A teraz, co robić dalej? jak oznajmić ojcu taką okropną wieść? Chciałem zachować ją dla siebie — co za dziecinny pomysł?! — czy trochę wcześniej, czy trochę później i tak musi się dowiedzieć. Co za szaleństwo! — gdybym był podszedł z depeszą wprost do niego, bylibyśmy ją razem otworzyli — w tej chwili byłoby już wszystko wiadome.
 Zbliżyłem się do stołu i usiadłem koło pana Eyssette, tuż koło niego. Biedaczysko zamknął właśnie swoje księgi i końcem pióra łaskotał kota w brodę. Serce mi się ściskało, gdym patrzył na te figle. Poczciwe oczy ojca, na które padało nieco światła od lampy, ożywiały się chwilami; uśmiechał się, a ja, patrząc na niego, miałem ochotę zawołać: — „Nie śmiej się, nie śmiej, błagam cię!“
 Gdy tak smutno spoglądałem na niego, trzymając depeszę w ręku, pan Eyssette podniósł głowę, oczy nasze spotkał się i nie wiem, co on wyczytał w moich, ale to wiem, że w jednej chwili twarz mu się osunęła, z piersi wydarł mu się wielki krzyk bólu i zawołał rozdzierającym głosem: — „On nie żyje, prawda!?“ — Depesza wysunęła mi się z ręki, padłem, łkając, w jego objęcia i tak płakaliśmy długo, rozpacz nie, przytuleni do siebie, gdy tymczasem kot u naszych stóp bawił się ohydną depeszą śmierci, która nas tyle łez kosztowała.
[ 34 ] Słuchajcie, wszystko to działo się bardzo dawno temu, oddawna już ukochany brat śpi snem nieprzespanym w mogile, a jednak do dziś dnia jeszcze, gdy odbieram depeszę, nie mogę otworzyć jej bez lęku. Zawsze mi się zdaje, że muszę wyczytać niechybnie, że on umarł, że trzeba się modlić za niego.

IV.[3]
Czerwony zeszyt

 W starych mszałach napotyka się często naiwne minjatury, przedstawiające Matkę Bożą Siedmiu Boleści z głębokiemi brózdami na obu policzkach: to święte blizny, które artysta namalował, by nam powiedzieć: — „Patrzcie, ile łez Ona wylała...“
 Przysięgam, że widziałem tę brózdę, od łez wypłakanych na wychudzonej twarzy pani Eyssette, gdy wróciła do domu z pogrzebu syna.
 Biedna matka, od tej chwili nie uśmiechała się już nigdy; zachowała strój żałobny i głęboką żałobę w sercu na całe życie... Po za tem nic się nie zmieniło w domu państwa Eyssette; było tam jeszcze bardziej ponuro — i to wszystko. Proboszcz z St. Mizier odprawił kilka mszy za spokój duszy brata. Dla nas wykrojono dwa żałobne ubranka ze starej burki ojca i życie, smutne życie, potoczyło się dalej.
 Upłynęło dość dużo czasu od śmierci brata księdza, gdy jednego wieczora, w chwili, gdy mieliśmy się kłaść spać, ze zdziwieniem zobaczyłem, że Kubuś zamyka drzwi na klucz, zatyka w nich szczelnie wszystkie szpary; załatwiwszy się z tem wszystkiem, [ 35 ]podszedł do mnie z miną tajemniczą i wielce uroczystą.
 A trzeba wam wiedzieć, że od powrotu z rodzinnych stron dziwne zmiany zaszły w obyczajach naszego przyjaciela Kubusia. Najpierw, choć trudne to do wiary, Kubuś zupełnie przestał płakać, a przynajmniej prawie zupełnie, a oprócz tego, minęła mu manja klejenia. Garnuszki z klajstrem pojawiały się jeszcze od czasu do czasu na kominie, ale szło to jakoś leniwie, bez zapału. Teraz, jeśliś potrzebował teki, musiałeś prosić o nią na klęczkach. W istocie, pudło do kapeluszy, zamówione przez panią Eyssette, było już od tygodnia na warsztacie. W domu nikt na to wszystko nie zwrócił uwagi, ale ja doskonale widziałem, że z Kubusiem dzieje się coś dziwnego. Kilka razy przyłapałem go w sklepie na tem, że mówił głośno do siebie i wyczyniał niesamowite gesty. W nocy nie sypiał, słyszałem, jak mruczał coś pod nosem, wyskakiwał nagle z łóżka i przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju... wszystko to było bardzo dziwne i przejmowało mnie obawą, gdym się nad tem zastanawiał. Myślałem, że Kubuś dostaje pomieszania zmysłów.
 Tego wieczora, widząc, jak zamykał szczelnie drzwi na klucz, znowu pomyślałem sobie, że to obłęd i cofnąłem się z przerażeniem. Biedny Kubuś nie spostrzegł tego i ujmując poważnie moje ręce w swoje dłonie, powiedział:
 — Danielu, chcę ci coś powiedzieć, ale musisz mi przysiąc, że nigdy nikomu o tem nie wspomnisz ani słowa.
[ 36 ] Zrozumiałem odrazu, że Kubuś jest przy zdrowych zmysłach. Odpowiedziałem bez wahania:
 — Przysięgam.
 — Otóż ty nic nie wiesz, prawda... Cicho! tworzę poemat, wielki poemat...
 — Poemat, Kubusiu, ty tworzysz poemat?...
 Zamiast odpowiedzi, Kubuś wydostał z pod kurtki olbrzymi zeszyt czerwony, który sam sobie oprawił; na okładce widniał własnoręcznie, jak najpiękniej wykaligrafowany nagłówek:

Religja! Religja!
Poemat w dwunastu pieśniach.
Napisał Eyssette (Jakób).

 Było to coś tak wzniosłego, że nieledwie dostałem zawrotu głowy.
 Bo, chciejcie tylko zrozumieć! Kubuś, mój brat Kubuś, trzynastoletni dzieciak, Kubuś, ten od szlochów i garnuszków z klajstrem, układał poemat Religja! Religja! w dwunastu pieśniach!
 I nikt się tego nie domyślał. 1 w dalszym ciągu posyłano go z wielkim koszem do zieleniarki, a ojciec urągał mu częściej, niż kiedykolwiek — „Osioł z ciebie, Kuba!“
 O biedny, kochany Eyssette (Jakóbie), chętnie byłbym ci się rzucił na szyję, gdybym był śmiał. Ale nie śmiałem... Pomyślcie tylko!... Religja! Religja! Poemat w dwunastu pieśniach. Wszakże, gwoli prawdy, muszę przyznać, że utworowi daleko jeszcze było do końca. Zdaje mi się nawet, że napisane były dopiero cztery pierwsze wiersze pierwszej pieśni. Ale [ 37 ]wiadomo, w tego rodzaju pracy początek jest zawsze najtrudniejszy i jak słusznie mówił Eyssette (Jakób): — „Teraz, gdy już ułożyłem cztery pierwsze wiersze, reszta pójdzie gładko — to już tylko kwestja czasu[4].
 Z tym dalszym ciągiem, który miał być tylko kwestją czasu, Eyssette (Jakób) nie mógł sobie właśnie żadną miarą dać rady... Cóż chcecie, poematami też rządzi przeznaczenie, widocznie przeznaczeniem poematu w dwunastu pieśniach, pod tytułem: Religja! Religja! było — nie składać się bynajmniej z dwunastu pieśni. Pomimo wszelkich wysiłków, poeta nie mógł wybrnąć poza owe cztery pierwsze wiersze. Było w tem coś fatalnego. Wkońcu biednemu chłopcu nie starczyło cierpliwości, posłał swój poemat do djabła — i odprawił Muzę (w owe czasy mówiło się jeszcze Muza w liczbie pojedynczej). Tego samego dnia powróciły szlochy, na kominie zaś pojawiły się garnuszki z klajstrem... A czerwony zeszyt? O, i on też miał swoje przeznaczenie!
 Kubuś powiedział mi: — „Weź go sobie i wypisuj w nim, co ci się podoba“. — A wiecie, co ja w nim wypisywałem? Moje własne wiersze, daję słowo! Wiersze Małego! Widocznie Kubuś zaraził mnie swoją manją.
[ 38 ] A teraz, jeśli pozwolisz, czytelniku, podczas, gdy Mały trudzi się nad dobieraniem rymów, przeskoczymy za jednym zamachem cztery do pięciu lat jego życia. Śpieszno mi dociągnąć do pewnej wiosny 18... r., której pamięć dotąd się jeszcze w domu Eyssette przechowała. Każda rodzina ma takie swoje pamiętne daty.
 Zresztą, czytelnik nic na tem nie straci, bo fragment mego życia, który przemilczeć zamierzam, to wciąż ta sama piosenka niedoli, gorzkich łez, niepowodzenia w interesach, nieuiszczone na czas komorne, wierzyciele, urządzający w domu sceny; brylanty matki sprzedane, srebra zastawione, przetarte do ostatniej nitki prześcieradła, łatane spodenki, wyrzeczenia wszelkiego rodzaju, upokorzenia na każdym kroku i wiecznie pytanie: — „Co dalej?“ — Bezczelne dzwonki komorników, stróż, uśmiechający się złośliwie na nasz widok, a dalej — długi, weksle protestowane, dalej... lecz dość tego!
 Mamy więc 18... rok.
 W roku tym Mały miał ukończyć gimnazjum.
 Był to, jeśli mnie pamięć nie myli, młodzieniec bardzo pretensjonalny; uważał siebie na serjo za wielkiego filozofa i poetę; po za tem był mały, jak Łokietek, bez śladu ani zapowiedzi wąsów na gładkiem licu.
 Otóż pewnego ranka, gdy ten wielki filozof wybierał się do szkoły, pan Eyssette, senjor, zawołał go do sklepu i z miejsca zapowiedział mu brutalnie: — „Masz rzucić książki, nie będziesz więcej chodził do szkoły!“
 Rzekłszy te, pan Eyssette, senjor, jął przechadzać [ 39 ]się wielkiemi krokami po sklepie, nie mówiąc ani owa. Był bardzo wzruszony, a Mały? o, i on także, możecie być pewni. Po chwili milczenia pan Eyssette zabrał znowu głos:
 — Mój chłopcze, muszę ci powiedzieć złą i to bardzo złą nowinę; trzeba się nam będzie wszystkim rozstać, a oto dlaczego...
 W tej chwili z poza niedomkniętych drzwi rozległo się wielkie, rozdzierające łkanie.
 — Osioł z ciebie, Kuba! — krzyknął pan Eyssette, nie odwracając głowy, i ciągnął dalej:
 — Kiedy przed ośmiu laty przybywaliśmy do Lionu, zrujnowani przez rewolucjonistów, myślałem, że wytrwałą pracą uda mi się odzyskać majątek. Ale piekła się na mnie zawzięły. Tyle tylko dokonałem, że jesteśmy po szyję pogrążeni w długach, w nędzy... Niema co, ugrzęźliśmy... Widzę tylko jeden ratunek: spieniężyć tę resztę mienia, które nam pozostało, i wobec tego, że wy obaj już podrośliście — szukać zarobku, każdy na swoją rękę.
 W tem miejscu nowy wybuch płaczu niewidzialnego Kubusia przerwał mowę ojcu, ale, że sam on był też bardzo wzruszony, więc nie rozgniewał się, a dał mi tylko ręką znak, żebym zamknął drzwi, potem zaś podjął na nowo:
 — Słuchaj więc, co postanowiłem: matka pojedzie tymczasem na południe do swego brata, wuja Baptysty, Kuba pozostanie w Lionie — udało mi się wynaleźć mu posadę w lombardzie. Ja wstępuję, jako komiwojażer, do towarzystwa wyrobu i sprzedaży win, a i ty, moje dziecko, musisz też zacząć zara[ 40 ]biać na życie... Właśnie tylko Co otrzymałem list od rektora: proponuje ci miejsce wychowawcy. Masz, czytaj!
 Mały wziął list do ręki.
 — Jak widzę ~ rzekł, czytając go — nie mam ani chwili do stracenia.
 — Trzeba wyjechać jutro.
 — Dobrze, wyjadę...
 Z temi słowy Mały złożył list i oddał go ojcu. Ręka mu nawet nie zadrżała. Jak widzicie, był z niego filozof w całem tego słowa znaczeniu.
 W tej chwili weszła do sklepu pani Eyssette, a za nią wsunął się nieśmiało Kubuś. Oboje zbliżyli się do mnie i ucałowali mnie w milczeniu. Oni powiadomieni już byli o wszystkiem od wczoraj.
 — Zapakujcie mu rzeczy — rzekł szorstko pan Eyssette — odjeżdża jutro rano statkiem.
 Pani Eyssette westchnęła tylko ciężko; Kubuś wydał stłumione łkanie i na tem się skończyło. Byliśmy już otrzaskani z niedolą w naszym domu.
 Nazajutrz po tym pamiętnym dniu cała rodzina odprowadzała Małego na statek. Dziwnym zbiegiem okoliczności był to ten sam statek, który przed laty ośmiu przywiózł nas do Lionu. Kapitan Géniés, kuchmistrz Montelimart! Przypomniały nam się naturalnie: parasol Anny, papuga Robinsona i parę innych epizodów przy wylądowaniu... Wspomnienia te rozweseliły nieco nasze smutne pożegnanie i rzuciły jakby blask uśmiechu na twarz matki.
 Nagle zabrzmiał dzwon. Trzeba się było rozstać.
[ 41 ] Mały, wyrwawszy się z objęć swoich ukochanych, pewnym krokiem wstąpił na pomost.
 — Pamiętaj, żebyś mi był człowiekiem! — wołał ojciec.
 — Tylko mi nie choruj, kochanie! — powiedziała pani Eyssette.
 Kubuś chciał przemówić, ale nie mógł — zanosił się od płaczu.
 Mały zato nie płakał wcale; jak już miałem zaszczyt oznajmić, był z niego filozof nielada, a filozofem stanowczo roztkliwiać się nie przystoi.
 A przecież Bogu jednemu wiadomo, jak miłował te istoty, które pozostawiał tam, w porannej mgle. Bóg świadkiem, że chętnie dla nich dałby sobie krwi utoczyć... Ale cóż chcecie? Radość, że wydostał się z Lionu, ruch statku, pochlebne uczucie, że jest człowiekiem dojrzałym, panem swojej woli, że podróżuje sam i sam na siebie zarobić potrafi, upoiły go i przesłoniły mu obraz tych trojga, którzy zostali na przystani, opłakując go serdecznie.
 O, tam ci troje wcale a wcale nie silili się na filozofję. Tkliwym i pełnym niepokoju wzrokiem śledzili astmatyczne ruchy statku, a jego pióropusz dymu niklejszy już był od jaskółki, gdy oni wciąż jeszcze powiewali chustkami, wołając: — „Żegnaj!... Żegnaj!...“
 Tymczasem imci pan filozof, założywszy ręce w kieszenie i zadarłszy głowę, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokładzie; chodząc, pochyla! naprzód ramiona, niby doradny mężczyzna, pogwizdywał sobie zcicha, spluwał rzęsiście, zaglądał paniom pod kapelusze, jednem słowem, wydawał się samemu sobie [ 42 ]zachwycającym. Zanim statek przybił do Vienne, zdążył obwieścić kucharzowi Montelimart i dwu jego kuchcikom, że należy do uniwersytetu[5] i że doskonale ma tam uposażenie... Panowie ci winszowali mu naturalnie, a on puszył się, pełen dumy.
 Raz, przechadzając się po statku wpobliżu wielkiego dzwonu, potrącił nogą o zwój lin, na którym osiem lat temu Robinson Kruzoe przesiadywał długie godziny, trzymając między nogami klatkę z papugą. Na widok tego zwoju zarumienił się zlekka, a potem roześmiał serdecznie.
 ... Śmiesznie musiałem wyglądać — myślał sobie ~ wlokąc wszędzie za sobą tę wielką klatkę, pomalowaną na niebiesko, i tę bajeczną papugę...
 Biedny filozof! nie domyślał się wcale, że sądzone mu było całe życie obnosić ze sobą tę klatkę, barwy złud, i papugę, barwy nadziei. I teraz jeszcze, niestety, w chwili, gdy te słowa piszę, biedny chłopak nie pozbył się swojej wielkiej niebieskiej klatki, tylko, że z dniem każdym coraz więcej lazuru z pręcików opada, a zielona papuga w trzech czwartych z piór wyliniała.
 Natychmiast po przybyciu do miasta rodzinnego, Mały udał się do gmachu akademji, w którym mieszkał rektor.
 Ów rektor, przyjaciel pana Eyssette, był to piękny [ 43 ]staruszek, szczupły i żwawy, bez najmniejszego śladu pedanterji. Przyjął Eyssetta, syna, bardzo życzliwie.nWszakże, gdy wprowadzono mnie do gabinetu, nie mógł ukryć zdziwienia.
 — A, mój Boże! — zawołał — jakiż on mały!
 Rzeczywiście byłem śmiesznie mały, a w dodatku wyglądałem tak młodo i tak wiotko!
 Okrzyk rektora spadł na mnie, jak uderzenie obucha.
 ... Nie zechce mnie przyjąć — pomyślałem i czułem, że drżę na całem ciele.
 Na szczęście rektor, jakgdyby zgadując, co się dzieje w tej biednej głowinie, odezwał się:
 — Podejdź tu bliżej, chłopcze... Mamy więc zrobić z ciebie wychowawcę. W twoim wieku, z twoim wzrostem i wyglądem ciężej ci jeszcze będzie, niż innym. Ale, cóż robić, skoro musisz zarabiać na życie, moje dziecko, skoro niema innej rady, postaramy się ułożyć wszystko tak, aby ci było jak najlepiej... Na początek nie pójdziesz do dużego zakładu. Poślę cię do kolegjum gminnego o kilka mi! stąd, w Sarlande, w górach. Tam będziesz terminował. Wyrobisz się na człowieka, zaprawisz do zawodu, podrośniesz, doczekasz się wąsów, a jak już ci wyrosną wąsy — wtedy zobaczymy!
 Przemawiając w te słowa, rektor pisał jednocześnie list polecający do dyrektora kolegjum w Sarlande. Gdy skończył, wręczył pismo Małemu i namawiał, aby tego samego dnia ruszył w drogę. Dał mu jeszcze kilka dobrych rad, pogłaskał go p© twarzy [ 44 ]i pożegnał zapewnieniem, że będzie nad nim czuwał.
 Mały, nie posiadając się z radości, zbiegał pędem z odwiecznych schodów akademji i co tchu, podążył zamówić miejsce w karetce pocztowej.
 Dyliżans odchodził dopiero po południu — jeszcze cztery godziny! Mały korzysta z tego, aby przejść się po głównej ulicy i zaprezentować ziomkom swoją osobę. Potem przychodzi mu na myśl, że trzeba się pożywić trochę. Idzie tedy szukać gospody na miarę swojej niezbyt zasobnej sakiewki. Naprzeciwko koszar dostrzega właśnie oberżę czyściutką, z nowiutkim olśniewającym szyldem:

Pod towarzyszem wędrownym.

 — Oto, czego mi właśnie potrzeba — mówi sobie i po chwili wahania — Mały po raz pierwszy bowiem przestępuje próg restauracji — otwiera rezolutnie drzwi.
 W gospodzie o tej porze niema nikogo. Ściany pobielane wapnem... Kilka dębowych stołów... W jednym kącie pęk lasek towarzyszów cechowych ze skówkami mosiężnemi, z pękami różnobarwnych wstęg. Za szynkwasem jakiś grubas chrapie nad gazetą.
 — Hej! a niema tam kogo?! — woła Mały, uderzając pięścią w stół, niczem stary bywalec.
 Grubas za szynkwasem nie wzrusza się tem wcale, ale z sąsiedniej izby nadbiega karczmarka. Ujrzawszy nowego gościa, którego sprowadził jej anioł przypadku, wydaje okrzyk radości.
[ 45 ] — Panie Jezu! A toż to pan Daniel!
 — Anna! kochana Anna! — odpowiada Mały i padają sobie w objęcia.
 Tak, tak, to Anna, dawna służąca państwa Eyssette, obecnie karczmarka, gospodyni towarzyszy cechowych, żona Jana Peyrol, tego grubasa, co chrapie tam, za szynkwasem... A żebyście wy wiedzieli, jak ona się cieszy, jak się cieszy, że ma przed sobą pana Daniela, o mało go nie udusi z czułości.
 Te wybuchy budzą wkońcu gospodarza.
 W pierwszej chwili dziwuje się nieco niezwykłej serdeczności, z jaką żona wita tego nieznajomego młodzieńca, ale dowiedziawszy się, że to pan Daniel Eyssette we własnej osobie, on zkolei płoni się radośnie i zaczyna się krzątać gorliwie około tak znamienitego gościa.
 — Czy pan już po śniadaniu?
 — Prawdę powiedziawszy, to jeszcze nie, mój kochany Peyrol... właśnie dlatego tu zaszedłem.
 — O nieba!... Pan Daniel nic jeszcze nie jadł!
 Stara Anna biegnie do kuchni, Jan — do piwnicy, wcale niezła to piwniczka, jak twierdzą towarzysze wędrowni. W mig stół nakryty, śniadanie podane, panu Danielowi nie pozostaje nic innego, jak usiąść i zabrać się do jedzenia... Po lewej stronie Anna kraje mu do jaj chleb świeżutki, miękki, biały, — puszysty... Po prawej — Jan dolewa, mu wina „Chateau-neuf-des-Papes“, które wygląda, jak garść rubinów, rzuconych na dno kielicha. Mały jest uszczęśliwiony, pije, jak stary wiarus, je, jak bernardyn, a międy dwoma łykami oświadcza, że został przyjęty przez [ 46 ]akademją, co mu pozwoli przyzwoicie zarabiać na swoje utrzymanie. Trzeba wam było widzieć, z jaką miną on to mówi: przyzwoicie zarabiać na swoje utrzymanie. Stara Anna omal nie mdleje z zachwytu.
 Jan przyjmuje to spokojniej; nie widzi nic nadzwyczajnego w tem, że pan Daniel pracuje na siebie, skoro potrafi. W jego wieku, on, Jan, już od lat czterech czy pięciu tułał się po świecie i nie kosztował swoich rodziców ani grosza, przeciwnie — dopomagał im jeszcze... Naturalnie nie przychodzi mu nawet do głowy wyjawić na głos swojej opinji, broń Beże! a któżby śmiał porównywać Jana Peyrol z Danielem Eyssette. Anna nigdyby na to nie pozwoliła.
 A Mały wciąż rozprawia, pije, je, ożywia się, oczy mu błyszczą. — „Hej, gospodarzu, podajcieno szklanki, wypijemy za obecnych i nieobecnych!“ — Jan przynosi szklanki i piją wszyscy troje za zdrowie Kubusia i Daniela, przepijają do starej Anny, do Jana, wznoszą toast na cześć uniwersytetu i wiele, wiele inych jeszcze. Mija w ten sposób dwie godziny na libacjach i pogawędce. Mówią o przeszłości w tonie żałobnym, a w tonie różowym — o przyszłości. Wspominają fabrykę, Lion, ulicę Lanterne i biednego brata, księdza, któregośmy tak kochali...
 Nagle Mały zrywa się:
 — Trzeba już iść!
 — Już!? — odżywa się ze smutkiem w głosie Anna.
 Mały tłumaczy się: ...musi tu kogoś odwiedzić, zanim wyjedzie — nieunikniona, bardzo ważna wizyta.
[ 47 ] — Jaka szkoda! Tak przyjemnie było, o tylu rzeczach chciałoby się jeszcze pomówić... Ale trudno, skoro pan Daniel ma tu jeszcze znajomych w mieście, starzy przyjaciele z „Pod towarzysza wędrownego“ nie chcą go zatrzymywać. — „Szczęśliwej podróży, niech Bóg prowadzi, miły paniczu!“ — Dobre życzenia Anny i Jana towarzyszą mu aż na ulicę.
 A wiecie, kto to jest ten ktoś, kogo Mały chce koniecznie zobaczyć, zanim odjedzie? To fabryka, ta fabryka, którą tak miłował i opłakiwał tyle, gdy przyszło ją porzucić; to ogród i warsztaty, wyniosłe platany, wszyscy towarzysze dzieciństwa, wszystkie radości szczęśliwych dni. Cóż chcecie? serce człowieka podlega takim słabostkom; przywiązuje się do wszystkiego — nawet do drzew i kamieni! ukochać może na wet fabrykę. Zresztą, świadczą wszak o tem dzieje: dowodem — Robinson, który, po powrocie do Anglji wybrał się znów na wędrówkę po morzach i przebył setki mil, żeby raz jeszcze zobaczyć swoją odludną wyspę.
 Nie dziwcie się tedy, że Mały nie zawahał się nad łożyć kilku kroków, by odwiedzić swoją wyspę.
 Już wyniosłe platany, których rozłożyste korona bujają ponad domami, poznały starego przyjaciela, biegnącego co sił na ich spotkanie. Kłaniają mu się zdaleka i chylą się ku sobie, jakgdyby szeptały: — „Daniel Eyssette, Daniel Eyssette powrócił!“
 A on śpieszy, śpieszy.., ale dobiegłszy do fabryki, staje, zdumiony...
 Wysoki, stary mur, z poza którego nie wychyla się bodaj jeden wierzchołek lauru ani granatu. Nie widać okien, tylko jakieś okrągłe otwory. Tam, gdzie [ 48 ]były wrota, wznosi się teraz kaplica, a nad nią wileki czerwony krzyż z łacińskim napisem.
 O Boże, niema już fabryki! To klasztor karmelitów, którego progu nikt obcy przestąpić nie może!

IV.
Pracuj na chleb!

 Sarlande jest to mała mieścina w Sewennach, położona w wąskiej dolinie, zewsząd zaciśniętej górami, które okalają ją, niby potężny mur. Gdy słońce świeci — jest to piec ognisty, gdy dmie wiatr północny — to lodownia... Tego wieczora wiatr szalał od rana, to też choć wiosna była już w rozkwicie, Mały, siedząc na dachu dyliżansu, czuł, że ziąb przejmuje go do szpiku kości.
 Ulice były ciemne i puste. Na Placu Broni kilka osób czekało na karetkę, przechadzając się tam i zpowrotem przed słabo oświetloną stacją pocztową. Wysiadłszy z dyliżansu, kazałem się natychmiast prowadzić do kolegjum. Pilno mi było objąć moje obowiązki.
 Szkoła znajdowała się niedaleko od placu. W towarzystwie człowieka, który niósł mój kufer, minąłem parę szerokich, cichych ulic i stanęliśmy przed wielkim gmachem, wyglądającym tak, jakgdyby wszystko w nim zamarło od lat wielu.
 To tutaj — powiedział człowiek, podnosząc wielką [ 49 ]kołatkę[6] u drzwi wejściowych. Kołatka opadła ciężko, ciężko... Drzwi otworzyły się same. Weszliśmy.
 Zaczekałem chwilę w przedsionku, w ciemnościach. Człowiek postawił kufer na ziemi; zapłaciłem mu; oddalił się pośpiesznie... A za nim wielkie drzwi zatrzasnęły się głucho, głucho... Po chwili zbliżył się do mnie zaspany szwajcar z latarnią w ręku.
 — Pan pewnie po raz pierwszy przyjeżdża do szkoły? — zapytał sennie.
 Wziął mnie za ucznia!
 — Ja nie jestem uczniem, przybywam, jako wychowawca. Proszę natychmiast zaprowadzić mnie do dyrektora.
 Szwajcar zdawał się zdziwiony; uchylił czapki i zaprosił mnie na chwilę do siebie. O tej porze dyrektor jest z dziećmi w kaplicy. Zaprowadzi mnie do niego, jak tylko się skończy modlitwa wieczorna.
 Trafiłem na koniec wieczerzy. Piękny mężczyzna z blond wąsami popijał wódkę u boku młodej kobiety, chudej, schorowanej, żółtej, jak cytryna, i okutanej po uszy w wypłowiałą chustkę.
 — A co tam, panie Cassagne? — zapytał mężczyzna z blond wąsami.
 — To nowy wychowawca — odpowiedział szwajcar, wskazując na mnie. — Pan jest taki mały, że z początku wziąłem go za ucznia.
[ 50 ] — To prawda — powiedział wąsal, przypatrując mi się z nad kieliszka — mamy tu uczniów, nietylko o wiele wyższych, ale i starszych od pana,.. Naprzykład starszy Veillon.
 — I Crousat — dodał szwajcar.
 — I Soubeyrol — wyliczała kobieta.
 Potem zaczęli rozmawiać półgłosem między sobą wciąż pochyleni nad tą swoją obrzydliwą wódką, rzucając na mnie ukradkowe spojrzenia... Zdała słychać było wycie wichru i krzykliwe głosy uczniów, odmawiających litanję w kaplicy.
 Nagle zabrzmiał dzwon. W korytarzu rozległ się głośny tupot nóg.
 — Modlitwa skończona — powiedział mi pan Cassagne — chodźmy do dyrektora.
 Wziął latarnię, a ja poszedłem za nim.
 Kolegjum wydało mi się ogromne... Jakieś nieskończone korytarze, wielkie przedsionki, szerokie schody z poręczami, z ozdobnie kutego żelaza, wszystko to stare, sczerniałe, zaśniedziałe, okropne... Od szwajcara dowiedziałem się, że przed 1789 r. w gmachu tym mieściła się szkoła morska, licząca do ośmiuset uczniów, z najlepszych rodzin szlacheckich.
 Kończył właśnie te zajmujące wyjaśnienia, gdy stanęliśmy przed gabinetem dyrektora.
 Pan Cassagne odemknął cicho podwójne, obite włosiem, drzwi i zastukał dwa razy w drewnianą framugę.
 Jakiś głos odpowiedział: — „Proszę!“ — i weszliśmy.
 Był to pokój bardzo duży, z zielonem obiciem. W głębi, za długim stołem siedział dyrektor; pisał [ 51 ]coś przy świetle lampy, której abażur był nisko opuszczony.
 — Panie dyrektorze — powiedział szwajcar, popychając mnie zlekka przed sobą — to nowy wychowawca, który przyjechał na miejsce pana Serrières.
 — Dobrze — odparł dyrektor, nie ruszając się z miejsca.
 Szwajcar skłonił się i wyszedł. Ja zostałem na środku pokoju, mnąc kapelusz w ręku.
 Skończywszy pisać, dyrektor zwrócił się do mnie; mogłem się wówczas przyjrzeć jego drobnej, bladawej i suchej twarzy, na której świeciła para oczu, zimnych i bezbarwnych. On zaś, chcąc mnie lepiej zlustrować, podniósł abażur i nałożył okulary.
 — Ależ to dziecko jeszcze! — krzyknął podskakując na fotelu. — Ciekaw jestem, co ja z takiem dzieckiem pocznę?
 W pierwszej chwili Mały zdrętwiał z trwogi, zdawało mu się, że już jest na bruku, bez środków do życia... Z trudem zdołał wyjąkać parę słów i podał dyrektorowi list polecający.
 Ten przeczytał go raz i drugi, złożył, znowu rozłożył i jeszcze raz przeczytał; wkońcu oświadczył, że przyjmuje mnie tylko ze względu na specjalne polecenie rektora, a także dlatego, że jak mu wiadomo, pochodzę z porządnej rodziny. Mój młody wiek niepokoi go jednak bardzo. Potem zaczął długą orację o tem, jak poważne przyjmuję na siebie obowiązki, ale ja już nie słuchałem go wcale.
 Dla mnie najważniejszem było to, że mnie przyjęto; mało nie oszalałem z radości. Chciałbym, aby [ 52 ]pan dyrektor miał tysiąc rąk, ucałowałbym je wszystkie.
 Potężny brzęk żelastwa zahamował jednak wylewy moich uczuć. Odwróciłem się szybko i znalazłem się twarzą w twarz z długim jegomościem o rudych faworytach, który wsunął się niepostrzeżenie do gabinetu. Był to inspektor.
 Pochyliwszy głowę na wzór Ecce homo, spoglądał na mnie z najsłodszym uśmiechem, potrząsając | zawieszonym na wskazującym palcu pękiem kluczy najrozmaitszych rozmiarów. Ten uśmiech byłby mnie do niego dobrze usposobił, ale klucze brzęczały tak hałaśliwie: dzyng! dzyng! dzyng! że się ich zląkłem.
 — Oto następca pana Serrières, panie Viot.
 Pan Viot skłonił się i uśmiechnął jak najczulej, klucze jego jednak zazgrzytały ironicznie i złośliwie, jakgdyby mówiły: — „Ten malec ma zastąpić pana Serrières! — wolne żarty!“
 Dyrektor zrozumiał równie dobrze, jak ja, wymowę kluczy i dodał z westchnieniem:
 — Wiem, że tracąc pana Serrières, ponosimy prawie niepowetowaną szkodę — w tem miejscu klucze rzewnie załkały... — nie wątpię jednak, że o ile pan zechce wziąć tego nowego wychowawcę pod swoją szczególną opiekę i wszczepić mu swoje cenne zasady, porządek i karność w szkole nie ucierpią może zbytnio z powodu odejścia pana Serrières.
 Wciąż uśmiechnięty i słodki, pan Viot odrzekł, że mogę być pewny jego życzliwości i że chętnie służyć mi będzie swojemi wskazówkami, ale klucze... o, one wcale nie były mi życzliwe. Trzeba było słyszeć, [ 53 ]jak się miotały i zgrzytały wściekle: — „Poczekaj, sprobój tylko nie słuchać, a zobaczysz!“
 — Panie Eyssette — zakończył rozmowę dyrektor — może pan już odejść. Dziś jeszcze zanocuje pan w hotelu... Jutro niech się pan stawi na godzinę ósmą rano... Dowidzenia...
 I pożegnał mnie skinieniem, pełnem godności.
 Pan Viot z najuprzejmiejszym uśmiechem odprowadził mnie do drzwi, ale przed rozstaniem wsunął mi do ręki mały zeszycik:
 — To jest regulamin naszego zakładu, niech go pan przeczyta i przemyśli.
 Potem otworzył mi drzwi i zamknął je za mną, potrząsając groźnie kluczami — dzyng! dzyng! dzyng!
 Panowie ci zapomnieli mi poświecić. Błądziłem jakiś czas po ciemnych korytarzach, czepiając się ścian, by znaleźć drogę. Od czasu do czasu przez wysokie zakratowane okna wpadał promień księżyca, wskazując mi kierunek. Nagle w mroku galeryj zabłysło drobne światełko i zbliżało się ku mnie... Zrobiłem jeszcze kilka kroków, światło wciąż rosło; zbliżyło się tuż, wyminęło mnie i oddaliło się. Zjawa trwała jedno mgnienie oka, ale mimo to, zapamiętałem ją do najdrobniejszych szczegółów.
 Wyobraźcie sobie dwie kobiety, nie — dwa cienie... Jedna — stara, pomarszczona, skurczona, zgięta w kabłąk, w ogromnych okularach, zasłaniających pół twarzy; druga — młoda, smukła, jak na widmo przystało, ale mająca coś, czego zazwyczaj widma nie mają... dwoje oczu czarnych, wielkich i ach! tak bardzo, bardzo czarnych... Stara trzymała w ręku małą [ 54 ]lampkę mosiężną; „czarne oczy“ — nic nie niosły... oba cienie przesunęły się szybko, w milczeniu, nie zauważywszy mnie nawet i znikły dawno, a ja wciąż stałem na miejscu, opanowany sprzecznemi wrażeniami lęku i uroku.
 Ruszyłem w dalszą drogę poomacku, ale serce biło mi mocno i wciąż w ciemności widziałem przed sobą okropną wróżkę w okularach, sunącą obok czarnych oczu...
 Należało wszakże zatroszczyć się o nocleg — była to niełatwa sprawa. Na szczęście mężczyzna z blond wąsami ćmił właśnie fajkę przed mieszkaniem szwajcara i zaofiarował mi natychmiast swoje usługi; obiecał, że zaprowadzi mnie do porządnego i niedrogiego hotelu, gdzie będę obsłużony po królewsku. Przystałem bardzo chętnie.
 Ten pan o sumiastych wąsach wyglądał wcale dobrodusznie. Dowiedziałem się, że się nazywa Roger, że jest w kolegjum nauczycielem fechtunku, pływania, tańców i gimnastyki, że służył przez długie lata w strzelcach afrykańskich. To zjednało mu moją sympatję ostatecznie. Dzieci zazwyczaj lubią żołnierzy.
 Rozstaliśmy się przed drzwiami hotelu, ściskając się mocno za ręce i ślubując sobie przyjaźń serdeczną.
 A teraz, czytelniku, muszę ci się do czegoś przyznać: oto kiedy Mały znalazł się sam w zimnym pokoju hotelowym, kiedy spojrzał na to łóżko, obce i pospolite, kiedy poczuł się tak daleko od wszystkich swoich ukochanych, serce wezbrało mu smutkiem i wielki ten filozof rozpłakał się, jak dziecko. Życie [ 55 ]zaczęło go przejmować trwogą, czuł się wobec niego za słaby i za bezbronny i płakał, płakał gorzko...
 Nagle z poza łez wychyliły się postacie bliskich; ujrzał dom opustoszały, rodzinę, rozproszoną po świecie — matka tu, ojciec tam... Ani dachu, ani ogniska domowego! I zapominając o osobistych smutkach, jął myśleć już tylko o wspólnej niedoli; w duszy wyrosło szlachetne i mocne postanowienie: on sam, własnemi siłami odbuduje zrujnowane ognisko. Dumny, że znalazł tak wzniosły cerl życia, otarł łzy, niegodne mężczyzny — budowniczego ogniska domowego, i bez straty czasu, chcąc się zaznajomić ze swojemi obowiązkami, wziął się do studjowania regulaminu pana Viot.
 Regulamin, spisany miłośnie własną ręką autora; stanowił istny traktat, metodycznie podzielony na trzy części.  1-o. Obowiązki wychowawcy względem przełożonych.
 2-o. Obowiązki wychowawcy względem kolegów.
 3-o. Obowiązki wychowawcy względem uczniów.
 Przewidziane tam były wszelkie możliwe wypadki, poczynając od wybitej szyby, do dwóch rąk, podnoszących się jednocześnie wgórę w czasie lekcyj, wyznaczone wszystkie szczegóły życia wychowawcy, od cyfry płac miesięcznych, do owej pół butelki wina, która im przysługiwała do obiadu i kolacji.
 Traktat kończył się pięknym zwrotem retorycznym o użyteczności regulaminu, jako takiego. Pomimo całego uznania dla dzieła pana Viot, Mały nie miał [ 56 ]jednak siły dociągnąć do końca i właśnie nad najpiękniejszym ustępem finału — zasnął...
 Spałem źle tej nocy. Tysiące fantastycznych snów zakłócało mi spoczynek. To zdawało mi się, że słyszę brzęk okropnych kluczy pana Viot, to znowu wróżka w okularach budziła mnie nagle, siadając u wezgłowia, chwilami także czarne oczy, ach! jakież one były czarne! sadowiły się w nogach łóżka, wpatrując się we mnie uporczywie...
 Nazajutrz o ósmej przybyłem do szkoły. Pan Viot z pękiem kluczy w rękach dozorował schodzących się uczni przychodnich. Przywitał mnie słodziutkim uśmiechem.
 — Niech pan poczeka w hali, jak uczniowie już się zejdą, przedstawię pana kolegom.
 Czekałem w przedsionku, kłaniając się do ziemi panom profesorom, którzy nadbiegali, zziajani. Jeden z nich tylko oddał mi ukłon, a był to ksiądz, profesor filozofji, „dziwak“, jak mi powiedział pan Viot. Odrazu polubiłem tego dziwaka.
 Ozwał się dzwon. Klasy zapełniły się uczniami. Wtem w podskokach nadleciało czterech czy pięciu dryblasów w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat; uczesani i ubrani byli dość niechlujnie. Na widok pana Viot zatrzymali się, zmieszani.
 — Panowie — powiedział inspektor, wskazując na mnie — pan Daniel Eyssette, wasz nowy kolega.
 Co rzekłszy, ukłonił się wszem wobec i odszedł wciąż uśmiechnięty, z głową wdzięcznie nabok przechyloną i potrząsając bezustanku swojemi okropnemi [ 57 ]kluczami. Moi koledzy i ja przyglądaliśmy się sobie chwilę w milczeniu.
 Największy i najokazalszy z nich pierwszy zabrał głos. Był to pan Serrières, którego miałem zastąpić.
 — Słowo daję — zawołał wesoło — słusznie powiedzieć można, że nauczyciele stanowią szereg ciągły, ale nie jednostajny.
 Była to aluzja do olbrzymiej różnicy naszego wzrostu. Wszyscy na to wybuchnęli śmiechem, a ja wraz z nimi, ale zaręczam wam, że Mały, byłby zaprzedał w tej chwili pół duszy djabłu, gdyby za to mógł być choć o parę cali wyższy.
 — To nic — dodał olbrzymi Serrières, podając mi rękę — jakkolwiek nie na jedną miarę nas skrojono, niemniej, jednak, możemy wypróżnić pospołu parę buteleczek. Chodźcie z nami, kolego, stawiam kolejkę ponczu u Barbette’a na pożegnanie, proszę z nami... zapoznamy się bliżej przy kieliszku.
 I nie dając mi czasu do namysłu, wziął mnie pod rękę i wyprowadził na ulicę.
 Kawiarnia Barbette’a, do której zaprowadzili mnie moi koledzy, mieściła się na Placu Broni. Nawiedzali ją podoficerowie miejscowego garnizonu, to też na pierwszy rzut oka uderzała głównie wielka liczba kasków i szabli, rozwieszonych na szaragach.
 Dnia tego odjazd Serrières’a i jego pożegnalny poncz ściągnęły wszystkich stałych i niestałych bywalców kawiarni... Podoficerowie, którym zostałem przedstawiony przez Serrières’a, powitali mnie bardzo serdecznie. Prawdę powiedziawszy, przybycie Małego przeszło jednak naogół bez wrażenia i wkrótce siedziałem, [ 58 ]zupełnie zapomniany, w kącie, do którego schroniłem się, onieśmielony... W chwili, gdy napełniano szklanice ponczem, Serrières przysiadł się do mnie; był tylko w kamizelce, w zębach trzymał długą glinianą fajkę, na której imię jego wypisane było porcelanowemi literami. Każdy z wychowawców posiadał taką fajkę u Barbette’a.
 — Ot, kolego — powiedział — jak widzicie, bywają i w naszym zawodzie wcale miłe chwile. Dobrze wam się udało, że na początek dostaliście się do Sarlande. Po pierwsze absynt u Barbette’a jest wyśmienity, a i tam, w budzie, nie będzie wam się też źle działo.
 Buda — to koledzy.
 — Będziecie mieli wychowawstwo w oddziale małych; smarkacze, łatwo ich wodzić na pasku. Zobaczycie, jak ja ich wytresowałem! Dyrektor to niezły człowiek; koledzy też dobrzy chłopcy, tylko ta stara... i Viot.
 — Co za stara? — spytałem nie bez drżenia w głosie.
 — O, poznacie ją wkrótce. O każdej porze dnia i nocy włóczy się po kolegjum w swoich wielkich okularach. To ciotka dyrektora, pełni tu obowiązki gospodyni internatu. A łotrzyca! jeśli nie umieramy z głodu, to nie jej zasługa.
 Z rysopisu Serrières’a poznałem wróżkę w okularach i czułem, że się mimowoli rumienię. Z dziesięć razy chciałem przerwać koledze i zapytać: — „A czarne oczy?“ — Ale nie śmiałem. Wspominać „czarne oczy“ w takiem otoczeniu?!..
[ 59 ] Tymczasem poncz lał się strumieniem, puste szklanki się napełniały, napełnione — opróżniały. W powietrzu migały bilardowe kije, potrącano się i ściskano, grzmiały toasty, okrzyki, rozlegał się rubaszny śmiech, krążyły dwuznaczne żarty, zwierzenia.
 Potrochu Mały nabrał śmiałości. Opuścił swój kąt i krążył po kawiarni ze szklanicą w ręku, rozprawiając bardzo głośno.
 W tej chwili uważał wszystkich podoficerów za swoich przyjaciół. Opowiadał bezczelnie jednemu z nich, że pochodzi z bardzo bogatej rodziny i że za jakieś wybryki młodości został wygnany z domu rodzinnego; przyjął więc miejsce nauczyciela, żeby tymczasem zarobić na życie, ale nie miał zamiaru pozostawać długo w Sarlande... — „Bo przecież pan rozumie, że jak się ma taką bogatą rodzinę!...“
 Gdyby tak jego bliscy mogli byli go słyszeć z Lionu!
 Dziwni jednak są ludzie! Kiedy u Barbette’a, rozeszła się wieść, że jestem wyklętym synem zamożnych rodziców, nicponiem, ladaco, a nie, jak można było przypuszczać, biednym chłopcem, skazanym z nędzy na uprawianie belferki, wszyscy zaczęli na mnie łaskawszem okiem spoglądać. Najstarsi nawet podoficerowie raczyli zaszczycić mnie rozmową, co więcej, Roger, fechmistrz, mój przyjaciel od wczoraj, wstał i wzniósł toast na cześć Daniela Eyssette. Możecie sobie wyobrazić, jaki byłem dumny!
 Toast ten stał się hasłem do odwrotu. Było trzy kwadranse na dziesiątą; należało wracać do kolegjum.
 Pan klucznik czekał na nas przy wejściu.
[ 60 ] — Panie Serrières — — zwrócił się do mojego olbrzymiego kolegi, któremu pożegnalny poncz plątał nogi.
 — Po raz ostatni zaprowadzi pan małych na naukę. Jak tylko będą na sali, pan dyrektor i ja przyjdziemy wprowadzić nowego wychowawcę w urzędowanie.
 Istotnie, w kilka minut potem dyrektor i pan Viot uroczyście wkroczyli do sali.
 Wszyscy powstali z miejsc.
 Dyrektor przedstawił mnie uczniom, wygłaszając przytem trochę przydługą, ale pełną powagi mowę, poczem odszedł z panem Serrières, któremu — pożegnalny poncz coraz to silniej dawał się we znaki. Pan Viot pozostał. Nie wyrzekł ani słowa, ale jego klucze — dzyng! dzyng! dzyng! — mówiły za niego tak dobitnie — dzyng! dzyng! dzyng! — tak bardzo groźnie, że wszystkie głowy skryły się pod stołami, a i sam nowy nauczyciel czuł się niezupełnie swobodnie.
 Jak tylko straszne klucze znalazły się za drzwiami, całe mnóstwo przebiegłych twarzyczek wychyliło się natychmiast z pod pulpitów, wszystkie końce piór utknęły w ustach, wszystkie te małe oczęta, błyszczące, figlarne i trochę przerażone, zaczęły mnie świdrować, a od ławki do ławki przebiegał przeciągły szmer.
 Nieco zmieszany, wstąpiłem zwolna na katedrę. Usiłowałem spojrzeć groźnie i jak najgrubszym głosem wykrzyknąłem, uderzając dwukrotnie ręką po pulpicie:
 — Panowie, dalej do roboty!

 Tak to Mały rozpoczął pracę w szkole.

[ 61 ]
VI.
Malcy

 O, malcy nie byli źli; tamci — inni, to co innego! Ale oni nie wyrządzili mi najmniejszej przykrości. Lubiłem ich bardzo, bo nie nasiąkli jeszcze duchem szkoły, a w oczach ich można było wyczytać całą ich duszę.
 Nie karałem ich nigdy. Naco? Czy można karać ptaszki? Gdy za głośno szczebiotały, dość było krzyknąć: — „Cicho!“ — i zaraz moje stadko uciszało się przynajmniej na pięć minut. Najstarszy z nich miał jedenaście lat. Jedenaście lat — pomyślcie tylko! A olbrzymi Serrières chełpił się, że ich prowadzi na pasku!...
 Ja zaś bynajmniej nie wodziłem ich na pasku. Starałem się tylko być dla nich zawsze dobry — nic więcej. Czasami, gdy byli bardzo grzeczni, opowiadałem im bajki. Bajki!... Co za radość! Prędko, prędko składali zeszyty i książki; kałamarze, ołówki, obsadki wrzucali byle jak do kasetek, a potem, skrzyżowawszy ręce na stołach, otwierali szeroko oczy i zamieniali się w słuch. Ułożyłem dla nich kilka fantastycznych powiastek. Pierwszy występ piewika. Smutne przygody królika Jasia i t. d. Wówczas, tak, jak i dziś, La Fontaine był jeszcze moim ulubionym świętym w kalendarzu literackim, to też, opowiadając te bajki, komentowałem tylko jego utwory, ale dodawałem do nich zawsze coś jeszcze z własnych moich dziejów. Występował tam zwykle pewien świerszcz-niebożątko, który musiał zarabiać na życie, tak, jak Mały, i biedronki, które kleiły teczki i pudełeczka, roniąc łzy, jak [ 62 ]Eyssette (Jakób). Dzieciom podobały się bardzo te bajki, a i mnie także. Na nieszczęście pan Viot był zgoła innego zdania.
 Trzy czy cztery razy na tydzień srogi ten jegomość dokonywał przeglądu całego kolegjum, aby się przekonać, czy wszystko odbywało się zgodnie z regulaminem... Otóż dnia pewnego wszedł do naszej sali właśnie w chwili, gdy opowiadałem najpatetyczniejszy ustęp z dziejów królika Jasia. Ujrzawszy pana Viot, wszyscy struchleli. Malcy spoglądali po sobie z przestrachem. Autor uciął nagle opowiadanie. Królik Jaś, spłoszony, został tak jak był — z jedną łapką, podniesioną wgórę, z uszami, nastroszonemi z przerażenia.
 Uśmiechnięty pan Viot stanął tuż przy katedrze i wodził zdziwionym wzrokiem po uprzątniętych pulpitach. Nie mówił nic, ale jego klucze aż trzęsły się ze złości: — „Dzyng! dzyng! dzyng! — a, nicponie, to tak się tu pracuje!“
 Starałem się, drżąc sam ze strachu, ułagodzić rozbestwione klucze.
 — Ci panowie tyle się napracowali w ostatnich dniach — wyjąkałem... — chciałem w nagrodę za to opowiedzieć im bajeczkę.
 Pan Viot nic nie odpowiedział. Skłonił się tylko z uśmiechem i wyszedł, pobrzękując groźnie kluczami.
 Podczas poobiedniej rekreacji zato podszedł do mnie i wciąż z tym samym miłym uśmiechem wręczył mi w milczeniu zeszyt z regulaminem, wskazując stroną dwunastą: Obowiązki wychowawcy wzglądem uczniów.
[ 63 ] Zrozumiałem, że nie wolno opowiadać bajek — i nie opowiadałem ich nigdy więcej.
 Przez kilka pierwszych dni moi malcy byli bardzo markotni. Brakowało im królika Jasia, a mnie serce pękało, że go nie mogę im zwrócić. Tak bardzo lubiłem tych moich malcowi Nie rozstawaliśmy się ze sobą całemi dniami... Kolegjum dzieliło się na trzy zupełnie odrębne oddziały: oddział starszych, oddział średnich i oddział małych. Każdy oddział miał swój własny dziedziniec, swoje sypialnie i pokoje do nauki. Moi malcy należeli więc całkowicie i wyłącznie do mnie. Zdawało mi się, że jestem ojcem trzydzieściorga pięciorga dzieci.
 Poza tymi malcami — ani jednej życzliwej duszy. Pan Viot mógł się uśmiechać do mnie jak najpiękniej, brać mnie pod rękę na rekreacjach i komentować mi regulamin — nie lubiłem go i nie mogłem go polubić, za bardzo bałem się jego kluczy. Dyrektora nie widywałem nigdy. Profesorowie lekce sobie ważyli Małego, spoglądając nań z wysokości swoich biretów. Co do moich kolegów, to zniechęciła ich do mnie sympatja, którą zdawał się okazywać mi jegomość z kluczami. Po za tem od owej pierwszej libacji nie pokazałem się ani razu u Barbette’a — tego również nie mogli mi wybaczyć.
 Wszystkich miałem przeciwko sobie, nawet szwajcara Cassagne i fechmistrza Roger. Szczególnie fechmistrz Roger żywił do mnie jakąś srogą niechęć. Kiedy przechodziłem koło niego, podkręcał wąsa z miną nieobiecującą i toczył groźnie oczyma, jakby miał zaraz wyciąć w pień co najmniej ze stu Arabów. Raz [ 64 ]powiedział do Càssagne’a, spoglądając na mnie z pod oka, że on nie znosi szpiegów... Cassagne nic nie odrzekł na to, ale doskonale widziałem z jego twarzy, że i on szpiegów też nie lubi... O jakimże to szpiegu mogła być mowa?... Dało mi to wiele do myślenia.
 Starałem się pogodzić z temi objawami powszechnej nienawiści. Na facjatce miałem pokój, który dzieliłem z wychowawcą oddziału średniego. Tam to uciekałem zawsze, gdy uczniowie moi byli na lekcjach. Ponieważ mój współlokator spędzał wszystkie swoje wolne chwili u Barbette’a, przeto rozporządzałem całą izdebką; był to mój pokój, moje — „home“.
 Gdy tylko przestąpiłem próg izdebki, zamykałem zaraz drzwi na klucz, przysuwałem kufer — nie było tam bowiem ani jednego krzesła — do starego biurka, zaplamionego atramentem i pociętego scyzorykami, rozkładałem książki — i dalej do roboty!
 Była wiosna... Kiedy podnosiłem oczy, dostrzegałem błękit nieba i liście, zieleniejące na drzewach! Cisza... Od czasu do czasu tylko słychać monotonny głos ucznia, wydającego lekcją, okrzyk zniecierpliwionego profesora albo kłótliwy świegot wróbli w listowiu... I znowu wszystko zapada w ciszę, jakgdyby cała szkoła pogrążona była we śnie...
 Ale Mały nie śpi. Nie pozwala sobie nawet marzyć, co jest rozkoszną odmianą snu. Pracuje, pracuje bez wytchnienia. Kuje grekę i łacinę, że aż mu w głowie trzeszczy.
 Czasami, gdy pogrążył się tak cały w żmudnej swojej pracy, odzywało się nagle tajemnicze pukanie do drzwi.
[ 65 ] — Kto tam?
 — To ja, Muza, twoja dawna przyjaciółka, dziewczę z czerwonego zeszytu, otwieraj!
 Ale Mały wcale nie miał zamiaru otwierać. Nie do Muz mu było teraz, zaiste! Giń, przepadaj, czerwony zeszycie! Obecnie chodziło tylko o to, aby przerobić jak najwięcej tekstów łacińskich i greckich, zdać licencjat, otrzymać nominację na profesora i jak najprędzej odbudować rodzinie Eyssette piękne, nowe ognisko. Myśl, że pracuję dla rodziny, dodawała mi odwagi i uprzyjemniała życie, stroiła radośnie mury izdebki. O izdebko, izdebko na poddaszu! ileż dobrych chwil przeżyłem wśród twoich czterech ścian! Jak mi się tam dobrze pracowało! Czułem się wtedy taki dzielny, taki mocny!
 Bywały zatem i miłe chwile w mojem życiu, ale nie brakło i bardzo przykrych. Dwa razy na tydzień, w czwartki i niedziele, trzeba było prowadzić dzieci na spacer. Ten spacer — to była moja udręka.
 Zazwyczaj chodziliśmy na Błonia; były to rozległa łąki, ciągnące się niby kobierzec u stóp gór, o jakie pół mili od miasta. Sączył się tam wśród zieleni wąski strumyk, ocieniony kępą kasztanów; gdzie niegdzie widniały malowniczo rozrzucone żółte szalety kawiarni. Wszystko to razem tworzyło krajobraz dość pogodny i niepozbawiony wdzięku. Każdy oddział szkoły maszerował oddzielnie, łączono je dopiero na Błoniach, pod opieką jednego wychowawcy, a tym wychowawcą byłem zawsze ja. Obaj moi koledzy udawali się do kawiarni, dokąd zapraszali ich uczniowie najstarszego oddziału. Mnie nikt nigdy nie za[ 66 ]praszał, zostawałem więc zawsze sam jeden z całą szkołą na głowie.... A ciężkie to były obowiązki, szczególniej w tak pięknem ustroniu. Byłoby tak przyjemnie rozciągnąć się na tej zielonej murawie, w cieniu drzew, i odurzać się wonią rozmarynu, przysłuchując się szmerowi strumyka. Zamiast tego, musiałem pilnować uczniów, gniewać się, wyznaczać kary... Całe kolegjum było na mojej opiece... To było wprost okropne...
 Wszakże było coś jeszcze gorszego od tej opieki na Błoniach, mianowicie przeprowadzanie mojego oddziału, oddziału najmłodszych, przez miasto. Inne oddziały maszerowały sprawnie, wybijały takt nogami, jak kolumna starych wiarusów; słychać w tem było rytmiczny warkot bębna, czuło się żelazną karność. Moi malcy natomiast nic a nic się na takich paradach nie rozumieli. Nie pilnowali szeregów, trzymali się za ręce i rozprawiali głośno przez całą drogę. Napróżno wołałem: — „Trzymać się szeregu!“ — Nie rozumieli nawet wcale, o co mi chodzi, i szli dalej, jak im się żywnie podobało.
 Z czoła kolumny byłem jeszcze dość zadowolony. Ustawiałem tam najstarszych, najpoważniejszych, tych, co już nosili kurtki; ale tyły! Pożal się Boże! co za nieporządek, co za niedołęstwo! Rozszalała banda dzieci z potarganemi włosami, brudnemi rękami, majtkami w strzępach... Starałem się wcale nie patrzeć na nich.
 Desinit in piscem — mawiał na to uśmiechnięty pan Viot, Któremu zdarzało się niekiedy być [ 67 ]dowcipnym. Faktem jest, że tyły mojej kolumny przedstawiały się raczej kompromitująco.
 Możecie zrozumieć łatwo, jak mi było przyjemnie ukazywać się z taką czeredą na mieście i to jeszcze w niedzielę... Dzwony dzwoniły, na ulicach było rojno od tłumów; spotykaliśmy pensjonarki, udające się na nieszpory, szwaczki w różowych kapotkach, elegantów w perłowych ineksprymablach. Trzeba było prezentować im się w wytartem ubraniu i z takim oddziałem na śmiech. Wstyd, wstyd!...
 Między wszystkiemi temi rozczochranemi djablętami, które dwa razy na tydzień byłem zmuszony wodzić po mieście, był jeden półpensjonarz, doprowadzający mnie do szczególnej rozpaczy swoim niechlujnym wyglądem i brzydotą.
 Wystawcie sobie szpetnego pokrakę, małego, jak karzełek, a w dodatku niezgrabnego, brudnego, rozczochranego i obdartego, jakby tylko co wytarzał się gdzieś w rynsztoku; wreszcie, żeby mu już na żadnym wdzięku nie zbywało, miał krzywe, zgięte w kabłąk nogi.
 Jak świat światem, nigdy jeszcze taki uczeń, jeśli wogóle można go było nazwać uczniem, nie fig rował na listach akademji. Była to zakała szkoły.
 Nienawidziłem go. Gdy patrzyłem jak z wdziękiem kołysze się na swoich krzywych nogach, niby kaczka, wtyle kolumny, brała mnie niepohamowana chętka przegnać go precz kopnięciem nogi, dla uratowania honoru oddziału.
 „Bambam“ — takeśmy go przezwali dla jego kołyszącego chodu — nie należał bynajmniej d© arysto[ 68 ]kracji. Łatwo to było poznać po jego obejściu, sposobie mówienia i znajomościach, jakie posiadał w okolicy.
 Wszyscy łobuzy z całego Sarlande zaliczali się do jego przyjaciół.
 Dzięki Bambam, ilekroć wychodziliśmy na spacer, mieliśmy za sobą całą chmarę urwisów, którzy wołali na niego po imieniu, wytykali go palcami, obrzucali łupinami kasztanów i wyprawiali inne temu podobne psie figle. Moi malcy bawili się doskonale, ale ja wcale nie miałem ochoty do śmiechu. Co tydzień składałem dyrektorowi obszernie umotywowany raport o Bambam i o nieporządkach, które swoją obecnością powoduje.
 Niestety raporty moje pozostawały bez odpowiedzi i byłem w dalszym ciągu zmuszony pokazywać się na mieście w towarzystwie pana Bambam, który był coraz brudniejszy i miał coraz bardziej krzywe nogi.
 Pewnej niedzieli, między innemi, w śliczną słoneczną pogodę zjawił się na spacer w takim stroju, że na jego widok przeraziliśmy się wszyscy. Było to coś, co przechodziło wszelkie wyobrażenie. Ręce czarne, buciki rozsznurowane, zabłocony po uszy i prawie bez wierzchniego ubrania... Jednem słowem — potwór!
 A co było najpocieszniejszego, to to, że widocznie zanim go przysłano do szkoły, musiał być wcale porządnie ubrany. Głowa zaczesana staranniej niż zwykle, lepiła się jeszcze od pomady, a w sposobie zawiązania krawata było coś, co zdradzało troskliwe [ 69 ]ręce matczyne. Ale cóż, po drodze do szkoły tyle jest tych ścieków!
 Bambam nie omieszkał się wytarzać we wszystkich pokolei.
 Kiedy zauważyłem, że staje wraz z innymi w szeregu, spokojny i uśmiechnięty, jakgdyby nigdy nic, odczułem odruch obrzydzenia i oburzenia.
 Krzyknąłem: — Precz mi stąd!
 Bambam myślał, że żartuję, i uśmiechał się w dalszym ciągu. Widocznie uważał, że dziś wygląda szczególnie nadobnie.
 Krzyknąłem znowu: — Idź precz, idź precz!
 Popatrzył na mnie smutno i pokornie, oczy jego wyrażały nieme błaganie, ale byłem nieugięty i oddział ruszył, zostawiając go samego pośrodku ulicy.
 Myślałem, że udało mi się uwolnić od niego na cały dzień, ale gdyśmy wychodzili z miasta, usłyszałam stłumiony śmiech i szepty w arjergardzie. Obejrzałem się: o parę kroków za nami toczył się poważnie Bambam.
 — Podwoić kroki — zakomenderowałem uczniom, idącym na przedzie.
 Zrozumieli, że chodzi o spłatanie figla koledze i cały oddział puścił się z piekielną szybkością naprzód.
 Od czasu do czasu dzieci oglądały się, czy Bambam nadąża, a widząc, że pozostał daleko wtyle, śmiały się serdecznie; ot, już był nie większy od pięści i gramolił się z trudem po piasku, między straganami owoców i limonjady.
 Uparciuch zdołał przybyć na Błonia prawie rów[ 70 ]nocześnie z oddziałem, tylko był bardzo blady i ledwo powłóczył nogami.
 To mnie wzruszyło i zawstydzony trochę, swojem okrucieństwem, przywołałem go do siebie łagodnie.
 Miał na sobie marną, wypłowiałą bluzczynę w czerwone krateczki, bluzczynę Małego, gdy był w kolegjum liońskiem.
 Poznałem ją odrazu i powiedziałem sobie w duchu: — „O, jakiś ty nikczemny, czyż ci nie wstyd? Ależ to siebie samego skatowałeś tak nielitościwie“. — i do głębi rozrzewniony, poczułem, że z całego serca kocham tego nieszczęsnego potworka.
 Bambam usiadł na ziemi, bo go nogi bolały bardzo. Usiadłem koło niego. Rozmawialiśmy... Kupiłem mu pomarańczy... Byłbym mu chętnie obmył te biedne nożyny.
 Od owego dnia zaprzyjaźniliśmy się z Bambam. Dowiedziałem się o nim wiele wzruszających szczegółów.
 Był synem kowala, który, słysząc wiele o dobrodziejstwach oświaty, pracował aż do krwawego potu, biedaczysko, byle tylko móc posyłać syna do kolegjum. Ale Bambam, niestety, nie nadawał się wcale do szkoły i nie odnosił z niej żadnej korzyści.
 Pierwszego dnia, gdy przybył do kolegjum, dali mu zeszyt, narysowali wzór kresek i powiedzieli: — „Masz, rysuj kreski“. — I od roku Bambam wciąż rysował kreski. Ale co to były za kreski?! pożal się, Boże! — krzywe, koślawa, zamazane, chylące się na [ 71 ]wsze strony, jednem słowem, kreski w rodzaju samego Bambam.
 Nie zajmowano się nim wcale. Nie należał właściwie do żadnej klasy: wchodził zazwyczaj do tej którą zastawał otwartą. Raz znaleziono go, piszącego kreski w klasie filozofji!...[7] Niezwykły to był uczeń!
 Przypatrywałem mu się niekiedy, gdy tak siedział zgarbiony we dwoje, nad zeszytem; pot kapał mu z czoła, sapał, wysuwał język, pióro zaś trzymał całą garścią i naciskał je z całych sił, jakgdyby chodziło o przedziurawienie kajetu... Przy każdej kresce maczał pióro, a na końcu każdego wiersza wsuwał zpowrotem język do ust i odpoczywał, zacierając ręce.
 Odkąd zostaliśmy przyjaciółmi, Bambam pracował o wiele chętniej.
 Zapisawszy całą stronę, śpieszył do mnie; na czworakach gramolił się po schodkach na katedrę i rozkładał przede mną swoje arcydzieło.
 Klepałem go serdecznie po ramieniu, mówiąc:
 — Doskonale!
 Kreski były co prawda obrzydliwe, ale nie chciałem go zniechęcać.
 Powoli jednak pałeczki zaczęły się trzymać prościej, pióro nie rosiło już tyle kleksów, zeszyty były czystsze...
 Myślę, że może udałoby mi się nauczyć go cze[ 72 ]gokolwiek; na nieszczęście los nas rozłączył. Wychowawca średniego oddziału opuścił szkołę. Ponieważ zbliżał się koniec roku, dyrektor nie chciał przyjmować już nowego nauczyciela. Wychowawstwo małych powierzono jakiemuś brodatemu maturzyście, a mnie przeniesiono do średnich.
 Była to dla mnie katastrofa.
 Przedewszystkiem ci nowi pupile przejmowali mnie lękiem. Widziałem, jak się zachowywali na Błoniach; na myśl, że będę zmuszony bezustannie przebywać z nimi, serce mi się ściskało.
 Po drugie trzeba było rozstać się z moimi malcami, z moimi kochanymi malcami... Jakim okaże się dla nich ten brodaty maturzysta? Co się stanie z Bambam? Byłem szczerze zmartwiony.
 A i malcy smucili się, że od nich odchodzę. Ostatniego dnia na dźwięk dzwonka zapanowało wielkie wzruszenie. Wszyscy cisnęli się do mnie, żeby mnie uściskać, a wielu potrafiło powiedzieć mi prze śliczne i przemiłe rzeczy na pożegnanie.
 A Bambam?
 Bambam nie odezwał się ani słowa. Dopiero w chwili, gdy wychodziłem, zbliżył się do mnie mocno zaczerwieniony, i wcisnął mi uroczyście do ręki wspaniały zeszyt, wypełniony kreskami, które specjał nie dla mnie wykonał.
 Biedny Bambam!

VII.
Belfer

 Objąłem tedy wychowawstwo średniego oddziału.
 Wypadło mi mieć do czynienia z pięćdziesięciu [ 73 ]złośliwymi urwisami; wszystko to byli pyzaci górale w wieku od dwunastu do czternastu lat, synowie wzbogaconych gospodarzy, którzy posyłali dzieci do kolegjum na to, aby wychowano ich na panów za sto dwadzieścia franków czesnego na kwartał.
 Chłopcy mówili między sobą gwarą góralską, której ja nie rozumiałem; byli ordynarni, zuchwali, pyszałkowaci i brzydcy tą brzydotą, właściwą wiekowi przejściowemu: wielkie, poodmrażane ręce, głos jak u zachrypniętego koguta, wyraz oczu cielęcy, a na dobitką wszystkiego — tchnęło już od nich obrzydliwą atmosferą naszej szkoły... Znienawidzili mnie, zanim zdążyli nawet poznać. Byłem „belfrem“, a więc byłem ich wrogiem. Od pierwszej chwili, odkąd tylko zająłem miejsce na katedrze, zaczęła się między nami wojna, wojna uporczywa, bez wytchnienia, wojna każdej godziny, każdego dnia.
 Okrutne dzieci, ileż mnie one nadręczyły!
 Chciałbym mówić o nich bez rozgoryczenia. Wszystko to już takie dalekie... A jednak nie — nie mogę. Ot, i teraz, w chwili, gdy to piszę, ręka drży mi jeszcze od gniewu i oburzenia. Zdaje mi się, jakby to było dziś.
 One, przypuszczam, nie myślą już o mnie. Nie pamiętają już Małego, ani tej pięknej lornetki, którą sprawił, żeby sobie dodać powagi.
 Uczniowie moi wyrośli już na ludzi i to ludzi poważnych. Soubeyrol jest zapewne rejentem tam gdzieś wysoko w Sewennach; Veillon (młodszy) — sekretarzem trybunału; Loupi — właścicielem apteki, a Rauzan[ 74 ]quet — weterynarzem. Mają stanowiska i są „przeciętnie zdrowi“ — wszystko, jak należy.
 Czasami jednak, spotkawszy się w klubie lub przed kościołem, wspominają zapewne dawne dobre czasy szkolne i wtedy, być może, zdarza im się mówić i o mnie.
 — A propos, sekretarzu, czy przypominasz sobie tego Małego z kolegjum Sarlande, co to nosił takie długie włosy, taki papinek? Niezłe figle płataliśmy mu, co?
 Oj, zaiste, świetne to były figle, wasz stary belfer dotąd zapomnieć ich nie może.
 Nieszczęsny belfer! Dobrzeście się z niego nieraz naśmieli! dobrze on się przez was napłakał! Tak, płakał przez was, a wasze figle tem więcej was cieszyły.
 Ileż to razy, po całym dniu prześladowań, biedak, leżąc w łóżku, zatykał sobie usta kołdrą, żebyście jego łkań dosłyszeć nie mogli!
 Straszne jest życie, gdy się jest zewsząd otoczonym wrogami, gdy ciągle trzeba się czegoś lękać, ciągle wyglądać napaści, ciągle być opancerzonym, wiecznie się gniewać i wymierzać kary — to straszne! człowiek mimowoli popełnia niesprawiedliwości; straszne to, gdy trzeba ustawicznie podejrzewać, gdy zewsząd widzi się tylko zastawione sieci, gdy człowiek, ani jeść, ani spać nie może spokojnie i nawet w chwilach wytchnienia wciąż zadaje sobie pytanie: — „Boże, co oni mi tam znowu gotują?“
 Nie, stary „belfer“, Daniel Eyssette, choćby miał jaszcze żyć lat sto, nie zapomni wam tego, co wycier[ 75 ]piał w kolegium Sarlande od chwili, gdy objął wychowawstwo waszego ddziału.
 A jednak, nie chcę nic utaić — zmieniając stanowisko, Mały zyskał też coś na tem — mógł widywać „czarne oczy“.
 Dwa razy na dzień, w czasie rekreacyj, widywałem je zdaleka; pracowały przy oknie, wychodzącem na dziedziniec średniego oddziału... takie wielkie, czarne, piękniejsze, niż kiedykolwiek, od rana do nocy pochylały się nad nigdy nie kończącem się szyciem; szyły, szyły bez wytchnienia. Bo do szycia i tylko do szycia wzięła sobie wróżka w okularach z przytułku „czarne oczy“, które ani matki, ani ojca nie znały. Przez ca!y rok, jak długi, musiały one szyć niestrudzenie pod nieubłaganą strażą okropnej wróżki w okularach, która tuż, obok, przędła na kołowrotku.
 A ja przypatrywałem im się zdała. Rekreacje wydawały mi się teraz zawsze takie krótkie!
 Mógłbym całe życie spędzić pod tem błogosławionem oknem. „Czarne oczy“, wiedziały, że na nie patrzę. Od czasu do czasu podnosiły się z nad roboty i zaczynała się nasza bez słów rozmowa:
 — Pan jest bardzo nieszczęśliwy, prawda?
 — A i wy także, moje biedne, „czarne oczy“, czyż nie?
 — Tak, ale my nie mamy ani ojca, ani matki.
 — A moi rodzice są daleko.
 — Pan wie, wróżka w okularach jest okropna!
 — A mnie bardzo dokuczają dzieci.
 — Odwagi, panie Eyssette!
[ 76 ] — Odwagi, piąkne, „czarne oczy“!
 Nigdy nie udawało nam» się powiedzić sobie nic więcej; ją obawiałem się zawsze pana Viot z jego kluczami — dzyng! dzyng! dzyng! a „czarne oczy“ tam, na górze, miały też swojego pana Viot. Po tej króciutkiej rozmowie opuszczały się prędko i zabierały znowu do szycia pod srogiem wejrzeniem okularów w żelaznej oprawie.
 Najmilsze, „czarne oczy“! Dane nam było mówić do siebie tylko zrzadka i ukradkiem, a jednak pokochałem je całą duszą.
 Po za tem kochałem jeszcze księdza Germane.
 Ksiądz Germane był profesorem filozofji. Uchodził za dziwaka; w kolegjum obawiali go się wszyscy, nawet dyrektor, nawet pan Viot. Mówił mało, głosem suchym i stanowczym, do wszystkich zwraca! się per „ty“; głowę nosił wysoko, kroczył zamaszyście z podwiniętą sutanną, stukając obcasami pantofli, jak dragon. Był wysoki, barczysty. Przez dłuższy czas wydawał mi się bardzo pięknym mężczyzną, ale przyglądając mu się pewnego dnia zbliska, dostrzegłem, że to szlaczetne, lwia oblicze było najokropniej zeszpecone ospą. A jednego miejsca na twarzy bez dziobów, szwów, blizn; był to Mirabeau w sutannie.
 Ksiądz prowadził skupione, samotne życie w swoim pokoiku, mieszczącym się na końcu gmachu, w tak zwanem Starem Kolegjum, nikt u niego nie bywał, z wyjątkiem dwóch młodszych braci, nieznośnych urwisów, których miałem w swoim oddziale i na których wychowanie on łożył. Wieczerami, prze[ 77 ]chodząc przez dziedziniec do sypialni, można tyło zawsze zobaczyć tam, wysoko, w mrocznym, opuszczonym gmachu Starego Kolegjum małe, nikłe światełko — to czuwał ksiądz Germane. Nieraz też o szóstej rano, idąc na pierwszą naukę, widziałem poprzez mgłę, jak się tam jeszcze świeciło. Snąć ksiądz nie kładł się wcale tej nocy... podobno pracował nad jakiem! wielkiem dziełem z filozofji.
 Co do mnie, to czułem wielką sympatję do tego księdza-odludka, zanim nawet zdążyłem zapoznać się, z nim bliżej. Pociągała mnie ta groźna, uderzająca inteligencją, twarz. Ale tak mnie nastraszono gawędami o jego dziwactwach i szorstkości, że nie śmiałem podejść do niego. Na swoje szczęście pewnego razu odważyłem się jednak.
 Mianowicie, trzeba wam wiedzieć, że w owym czasie byłem z głową pogrążony w historji filozofji... Ciężka to była praca dla Małego!
 Otóż pewnego dnia przyszła mi ochota poczytać Condillaca. Mówiąc między nami, wcale go czytać nie warto. Taki sobie z niego myśliciel na żarty i cały jego bagaż filozoficzny zmieścićby można w łupinie orzecha. Ale wiadomo, w młodości człowiek wytwarza sobie o rzeczach i ludziach najzupełniej opaczne pojęcia.
 Chciałem tedy czytać Condillaca. Dostać go musiałem za wszelką cenę. Na nieszczęście w bibijotece szkolnej nie było ani jednego jego dzieła, a księgarnie w Sarlande takiej literatury nie trzymały. Postanowiłem zatem udać się do księdza Germane. Jego bracia opowiadali mi, że ma w swoim pokoju dwa [ 78 ]tysiące tomów; nie wątpiłem, że znajdą tam przedmiot moich pożądań. Ale ten straszny ksiądz przerażał mnie i trzeba było całego mojego zapału do pana Condillaca, żebym się wreszcie odważył pójść do niego.
 Nogi mi drżały ze strachu, gdym stanął pode drzwiami... Zastukałem nieśmiało dwa razy.
 — Proszą! — odpowiedział głosem tytana.
 Siedział okrakiem na niskiem krzesełku z podkasaną sutanną i wyciągniętemi nogami, których silne muskuły potężnie naciągały jedwabne pończochy. Wsparłszy się łokciem o poręcz krzesła, czytał wielką księgę in foljo z czerwonemi brzegami; kurzył przytem hałaśliwie krótką glinianą fajeczkę.
 — A, to ty? — powiedział, ledwo podnosząc oczy od swego in foljo. — Dzieńdobry! Jak się masz? Czego chcesz?
 Stanowczy ton jego mowy, surowy wygląd pokoju, założonego od góry do dołu księgami, kawalerska poza, wreszcie fajka, którą trzymał w zębach — wszystko to onieśmielało mnie bardzo.
 Udało mi się wkońcu jako tako wyjaśnić mu cel moich odwiedzin i poprosić go o sławetnego Condillaca.
 — Condillaca, chcesz czytać Condillaca — odpowiedział, uśmiechając się, ksiądz — też pomysł! Czy nie wolałbyś, zamiast tego, wypalić ze mną fajki? Weź ten ładny cybuch, co tam wisi na ścianie, i zapal; zobaczysz, to daleko lepsze od wszystkich Condillaców, razem wziętych.
 Zarumieniony, broniłem się gestem.
[ 79 ] — Co, nie masz ochoty, jak chcesz, mój chłopcze. Masz tam swojego Condillaca na trzeciej górnej półce na lewo; możesz go sobie wziąć, tylko mi go nie zniszcz, bo uszy obetnę!
 Dostałem Condillaca z trzeciej górnej półki na lewo i miałem już odejść, ale ksiądz mnie zatrzymał.
 — Zajmujesz się więc filozofją — powiedział, zaglądając mi w oczy. — Czyżbyś w nią wierzył? Romanse, mówię ci, romanse! I powiedzieć, że oni ze mnie zrobili profesora filozofji! Proszę ja kogo!... Nauczać czego? zera, nicości... Mogli sobie równie dobrze, skoro już im się tak podobało, mianować mnie inspektorem gwiazd albo kontrolerem dymu fajczanego... Biada mi, trzeba niekiedy uprawiać dziwne zawody, zaiste, kiedy się jest zmuszonym zarabiać na życie... I ty już wiesz o tem coś niecoś, co?... O nie masz się czego rumienić. Wiem dobrze, że ci tu jest bardzo źle, mój mały belfrze, i że chłopcy dobrze ci życie zatrawują.
 Ksiądz przerwał na chwilę. Wyglądał, jakby był mocno zagniewany i z furją wytrząsał fajkę, postukując w nią palcem. Ja zaś, widząc, jak tak czcigodny człowiek roztkliwia się nad moim losem, uczułem się mocno wzruszony i zasłoniłem oczy Condillacem, żeby ukryć wielkie łzy, które w nich wezbrały.
 Po chwili ksiądz odezwał się znowu:
 — Aha, zapomniałem się ciebie spytać, czy ty miłujesz Boga? Widzisz, mój drogi, trzeba Go miłować i w Nim tylko pokładać nadzieję i modlić się wytrwale, inaczej nie wydołasz żadną miarą... Na wielkie dolegliwości życia znam tylko troje leków: [ 80 ]pracę, modlitwę i fajkę, fajką gliniastą, krótką — zapamiętaj to sobie... Co do filozofów, te nie licz na nich wcale: nie znajdziesz w nich nigdy pociechy. Przeszedłem przez to wszystko... Mażesz mi wierzyć.
 — Wierzę księdzu dobrodziejowi.
 — A teraz idź już sobie, zmęczyłeś mnie... A jak będziesz potrzebował książek — to przyjdź. Klucz od pokoju jest zawsze we drzwiach, a filozofów znajdziesz zawsze na trzeciej półce na lewo... Nie mów już nic do mnie. Dowiedzenia!
 I zabrał się do czytania, nie spojrzawszy nawet na mnie, kiedym wychodził.
 Od tego dnia miałem do swojego rozporządzenia wszystkich filozofów świata; wchodziłem do księdza bez stukania, jak do siebie. Zazwyczaj profesor był wtedy na lekcjach i pokój był pusty. Mała fajeczka drzemała na stole, wśród czerwonobrzegich in foljo i stosów, maczkiem zapisanego, papieru.
 Zdarzało się też, że zastawałem księdza: czytał, pisał lub przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju.
 Wchodząc, mówiłem nieśmiało:
 — Dzieńdobry księdzu dobrodziejowi!
 Zwykle nic mi nie odpowiadał... Brałem swojego filozofa z trzeciej półki na lewo i wychodziłem. Ksiądz zdawał się nie zauważać nawet mojej obecności.
 Tymczasem zbliżały się już wakacje. Słychać było, jak uczniowie ćwiczyli w sali rysunkowej różne polki i marsze na popis. Dźwięki te przejmowały wszystkich radością. Wieczorami, gdy się już skończyła nauka, na ławkach pojawiało się całe mnóstwo kalen[ 81 ]darzyków; dzieci skreślały na nich dzień, który już minął. — „I znowu o jeden dzień mniej“. — Ma podwórzu leżały stosy desek, przygotowanych na budowę estrady; trzepano fotele i dywany... O karności i porządnej pracy nie było już mowy. Tylko figle i nienawiść do „belfra“ nie ustały aż do samego końca.
 Wreszcie nadszedł ów tyle upragniony dzień. W samą porę: czułem, że dłużej żadną miarą nie wytrzymam.
 Rozdanie nagród odbywało się na moim dziedzińcu średniego oddziału. Dotąd stoi mi jeszcze przed oczyma pasiasty namiot pośrodku; mury, przybrane białą draperją, zielone drzewa, przystrojone różnobarwnemi chorągiewkami, a pod niemi — tłum biretów, kasków, pióropuszów, czapek, cylindrów, kapotek, kwiatów, pomponów, wstęg, piór! W głębi estrada, na której usadowiły się władze szkolne w wielkich karmazynowych, aksamitem obitych, fotelach... O, ta estrada! wobec niej człowiek wydawał się sam sobie taki maleńki! A jakąż to powagą i lekceważeniem przyoblekała ona twarze tych, co na niej zasiedli! Żaden z tych panów nie miał już swojego zwykłego wyglądu.
 Ksiądz Germane był również na estradzie, ale wyglądał tak, jakgdyby wcale nie zdawał sobie z tego sprawy. Rozparty w fotelu, odrzucił wtył głowę i z roztargnieniem słuchał swojego sąsiada; oczyma zaś zdawał się śledzić niewidzialne obłoki dymu nieistniejącej jakiejś fajki.
 U stóp estrady — orkiestra: połyskujące w słońcu [ 82 ]trombony i klarnety; dalej — uczniowie wszystkich trzech oddziałów, stłoczeni na ławach, z wychowawcami u boku; za gromadą rodziców — profesorowie wyższych klas, prowadzący damy i wołający: — „Z dróg! z drogi!“ — wreszcie — zagubione w tłumie, klucze pana Viot, pojawiające się to na jednym, to na drugim końcu dziedzińca: — dzyng! dzyng! dzyng! — to na lewo, to na prawo, to tu, to tam — wszędzie...
 Rozpoczęła się uroczystość. Pod namiotem było duszno, gorąco. Drzemały tam w cieniu swoich marabutów damy, od upału czerwone jak piwonje, i łysi panowie, ocierający co chwila pot z czoła wielkiemi kraciastemi chustkami. Wszystko jarzyło się czerwienią — i twarze, i dywany, i chorągwie, i fotele... Wygłoszono trzy mowy, po których następowały rozgłośne brawa — ale ja ich nie słuchałem. Tam, w oknie pierwszego piętra, „czarne oczy“ szyły, jak zawsze, i dusza moja do nich ulatywała... Biedne „czarne oczy“! Nawet w takim dniu wróżka w okularach nie dała im spokoju.
 Gdy rozległo się nazwisko ostatniego promowanego ucznia z ostatniej klasy, orkiestra zagrała marsza triumfalnego i wszyscy ruszyli z miejsc. Zapanował zamęt ogólny. Profesorowie schodzili z estrady; uczniowie przeskakiwali przez ławki, żeby dotrzeć do swoich rodzin. Uściski, okrzyki: — „Tutaj, tutaj!“ — Siostry laureatów przechodzą, dzierżąc dumnie na rękach wieńce braci; słychać szelest jedwabnych spódniczek, ocierających się o ławki. Ukryty za drzewem Mały przygląda się damom i wstydzi się swej drobnej figurki i wytartego ubrania.
[ 83 ] Powoli dziedziniec opustoszał. U wrót stoi dyrektor z panem Viot.
 — Do przyszłego roku! do przyszłego roku! — powtarza pan dyrektor, uśmiechając się przymilnie... Klucze pana Viot równie przymilnie brzęczą: — „Dzyng! dzyng! dzyng! wracajcie nam malcy, wracajcie na przyszły rok!“
 Dzieci niedbale przyjmują pocałunki i w podskokach zbiegają ze schodów.
 Jedni wsiadają do pięknych karet, ozdobionych herbami, a matki i siostry zbierają fałdy rozłożystych sukien, by im zrobić miejsce. Trzask z bicza — i w drogę! Jedziemy do pałacu! Ujrzymy znowu nasze parki, łąki, huśtawkę pod akacjami, klatki, pełne rzadkiego ptactwa, stawy, łabędzie i wielki taras, wsparty na filarach, gdzie wieczorami jada się sorbety.
 Drudzy sadowią się do wielkich bryk rodzinnych obok ładnych dziewcząt, roześmianych, błyskających białemi zębami z pod śnieżnych skrzydeł czepeczka. Powozi sama gospodyni z wielkim złotym łańcuchem na szyi. W drogę, siwka, w drogę! Wracamy na folwark; tam to dopiero używać będziemy na soczystych gruszkach, na słodkiem, pieniącem winie! zastawiać się będzie sidła na ptaki i spędzać leniwie długie godziny w stogach pachnącego siana.
 Szczęśliwe dzieci! Odjechały wszystkie... O, gdybym i ja tak mógł odjechać!

VIII.
Czarne oczy

 W szkole pustki. Wszyscy się rozjechali... Po sypialniach całe szwadrony szczurów urządzają sobie [ 84 ]w biały dzień kawaleryjskie szarże. W kałamarzach atrament zasycha. Na dziedzińcu wróble się weselą; pospraszały towarzyszów z miasta i tych, z pałacu biskupiego i z prefektury i świegoczą od rana do nocy, że aż w uszach dzwoni.
 Mały przysłuchuje im się, pracując w swojej izdebce na poddaszu. Z litości pozwolono mu spędzić wakacje w szkole. Korzystając z tego, zagłębia się z furją w filozofów greckich. Tylko, że ten pokój jest taki gorący i niski. Duszno, jak w piecu. Słońce pali, jak olbrzymia pochodnia, niecąc wszędzie pożogę. Tynk na belkach trzeszczy i opada płatami... Wielkie muchy, ociężałe od znoju, drzemią, przylepione do szyb. I Mały z trudem broni się od snu. Głowa cięży mu ołowiem, powieki opadają.
 Pracuj, pracuj, Danielu, trzeba odbudować ognisko domowe. Nie, on już nie ma sił... Litery skaczą mu przed oczami, potem zaczyna wirować i książka, a wreszcie — stół wraz z całym pokojem. Chcąc odegnać tę jakąś dziwną senność, Mały wstaje, robi kilka kroków, podchodzi do drzwi — chwieje się i pada rażony snem, jak bezwładna masa.
 Na dworze wróble świegoczą, piewiki wygrywają na swoich skrzypeczkach, co sił; z platanów, omszonych kurzem, opada kora, setkami swoich gałązek przeciągają się na słońcu drzewa.
 Małemu śni się dziwny sen; ktoś do drzwi kołacze i grzmiącym głosem woła nań po imieniu: — Danielu, Danielu!“ — głos to znajomy, tym samym tonem wykrzykiwał niegdyś: — „Osioł z ciebie, Kuba!“
[ 85 ] Kołatania staje się coraz natarczywsze: — „Danielu, mój Danielu, otwórz, to ja, twój ojciec!“
 Co za straszna zmora! Mały chce odpowiedzieć, chce wstać, otworzyć drzwi. Unosi się na łokciu, ale głowa mu ciąży; opada znów całem ciałem na ziemią — traci przytomność...
 Gdy ją odzyskał, zdumiał się niemało; leży sobie oto w czyściutkiem, białem łóżku, zasłoniętem niebieską firanką, od której pada łagodny cień. Słodki półmrok, cichy pokój. Słychać tylko tik-tak zegara i brzęk łyżeczki o porcelanę... Mały nie może zrozumieć, gdzie się znajduje, nie jest mu tu nad wyraz dobrze. Wtem ktoś odsłania firankę. Pan Eyssette z filiżanką w ręku pochyla się nad. nim z serdecznym uśmiechem i oczami, pełnemi łez. Mały myśli, że to wciąż jeszcze tamten sen.
 — To ty, ojcze, ty naprawdę?
 — Tak, Danielu, tak, dziecko, to Ja!
 — A gdzie ja jestem?
 — W infirmerji, od tygodnia... teraz Juiżjesteś zdrów, ale byłeś bardzo chory...
 — A skądże ty się tu wziąłeś, ojcze? Uciśnijże mnie jeszcze... Ot, gdy tak patrzę na ciebie, wciąż mi się zdaje, że to tylko sen.
 Ojciec całuje go.
 — No, no, okryjże się, trzeba być rozsądnym... Doktór nie pozwolił ci rozmawiać.
 I chcąc, żeby dziecko nie mówiło, sam mówi za dwóch.
 Wyobraź sobie, tydzień temu, moja firma wysłała mnie na objazd w Sewenny. Możesz sobie wyobra[ 86 ]zić, jak byłem rad: nadarzała się sposobność widzenia się z tobą. Przychodzę, do szkoły. Wołają ciebie... szukają... Niema Daniela. Kazałem się zaprowadzić do twego pokoju: klucz tkwi w zamku od wewnątrz... Stukam — niema nikogo. Trrach! wysadzam drzwi kolanem i znajduje ciebie na podłodze w piekielnej gorączce... Ciężko byłeś chory, mój biedaku. Pięć dni leżałeś bez przytomności. Nie opuszczałem cię ani na chwilę. Wciąż bredziłeś o odbudowaniu ogniska. Jakiego ogniska, powiedz?... Krzyczałeś: — „Nie chcę kluczy, niech powyjmują klucze z zamkowi“ — Śmiejesz się? Ale mnie się wcale śmiać nie chciało — daję ci słowo. Boże jedyny! żebyś ty wiedział, co ja tu za noce przeżyłem z tobą!.. Wyobraź sobie, ten pan Viot — on się Viot nazywa — nieprawdaż? — nie chciał mi pozwolić nocować w zakładzie. Powoływał się na regulamin. Właśnie, dużo sobie robię z jego regulaminu, czy ja go znam, ten jego regulamin? Ten kiep myślał, że mnie zastraszy, wytrząsając mi swojemi kluczami pod nosem. Osadziłem go z miejsca.
 Mały drży na takie zuchwalstwo ojca, ale natychmiast zapomina o kluczach pana Viot.
 — A matka? — zapytuje, wyciągając ręce, jakgdyby ona tu była i jego pieszczota mogła ją dosięgnąć.
 — Jak się będziesz tak odkrywał, to ci nic nie powiem — odpowiada pan Eyssette, zagniewany.
 — No, zakryj się... Matka zdrowa, jest u wuja.
 — A Kubuś?
 — Osioł z niego! Oczywiście, kiedy mówię osioł, rozumiesz, że to tylko tak, z przyzwyczajenia... [ 87 ]Przeciwnie, dzielny chłopiec z niego... A nie odkrywajże się tak ciągle, do stu djabłów!.. Dobrze mu się dzieje. Naturalnie popłakuje sobie wciąż, tak, jak i dawniej, ale po za tem jest zadowolony. Dyrektor wziął go do siebie na sekretarza... Nic nie robi, tylko pisze pod dyktando... Bardzo przyjemne zajęcie.
 — Więc ten biedny Kubuś skazany jest na pisanie pod dyktando całe życie!?
 Mówiąc to, Mały roześmiał się serdecznie, a za nim pan Eyssette, z radości, że go widzi w tak dobrem usposobieniu; zrzędzi tylko na tę obrzydłą kołdrę, która się wciąż zsuwa.
 O błogosławiona infirmerjo! Ileż szczęśliwych chwil spędził w niej Mały za niebieską firanką! Pan Eyssette nie opuszcza go ani na chwilę; siedzi przy nim cały dzień; Mały chciałby, aby na zawsze tu pozostał. Niestety, to niemożliwe. Towarzystwo wyrobu i sprzedaży win potrzebuje swojego wojażera. Trzeba jechać, dokończyć objazdu po Sewennach.
 Po wyjeździe ojca chłopiec leży sam jeden w cichej infirmerji. Trawi całe dni na czytaniu, siedząc w wielkim fotelu pod oknem. Z rana i wieczorem wyżółkła pani Cassagne przynosi mu posiłek. Mały opróżnia filiżankę buljonu, zjada kawałek kurczęcia i mówi: — „Diękuję pani“. — Nic więcej. Ta kobieta mu się nie podoba, tchnie od niej gorączką; nie raczy nawet na nią spojrzeć.
 Otóż pewnego ranka, gdy jak zwykle, nie podnosząc nawet oczu od książki, rzucił swoje zimne: — „Dziękuję pani!“ — usłyszał miły głosik:
 — Jakże się pan dziś czuje, panie Danielu?
[ 88 ] Mały podnosi głową i zgadnijcie, kogo zobaczył przed sobą?... „Czarne oczy“, „czarne oczy“ we własnej osobie, uśmiechnięte i nieruchome.
 Czarne oczy oznajmiają swemu przyjacielowi, że żona szwajcara jest chora i że od dziś dnia będą mu służyły, a potem dodają, opuszczając się wdzięcznie, że się cieszą z polepszenia zdrowia pana Daniela i — odchodzą, nisko się pokłoniwszy. Powróciły istotnie tego wieczora i nazajutrz rano, i nazajutrz wieczorem, i potem co dnia już przychodziły. Mały jest uszczęśliwiony. Błogosławi swoją chorobę i wszystkie choroby, jakie tylko są na świecie, bo przecież gdy by nie chorował, nie doczekałby się nigdy tych rozkosznych sam na sam z czarnemi oczami.
 O, błogosławiona infirmerjo! Jakież rozkoszne godziny spędza tam teraz Mały na fotelu pod oknem... Z rana czarne oczy iskrzą się mnóstwem złocistych strzałek, które w nich słońce zapala. Wieczorem świecą łagodnym blaskiem gwiazd o zmroku... Mały śni o czarnych oczach całemi nocami; nie dają mu one zasnąć. O świcie zrywa się już, by się na ich przyjęcie przygotować. Ma im tyle do powiedzenia... A gdy się zjawiają — milczy.
 Czarne oczy zdają się dziwić temu milczeniu. Snują się po pokoju, wyszukując najrozmaitsze preteksty, byle dłużej przy chorym pozostać; wciąż żywią nadzieję, że on się zbierze na odwagę i przemówi nareszcie, ale ten szaleniec wcale się na odwagę zebrać nie może.
 Niekiedy wszakże, uzbroiwszy się w męstwo, zaczyna śmiało w te słowa:
[ 89 ] — Pani!...
 Zaraz też „czarne oczy“ płoną i uśmiechają się uroczo. Ale nieszczęsny Mały, patrząc na ten uśmiech, traci głowę i drżącym głosem kończy:
 — Dziękuję za wszystko, co pani dla mnie robi! — albo: — Dzisiaj buljon był doskonały.
 „Czarne oczy“ stroją wówczas minkę, która mówi wyraźnie: — „Tylko tyle!...“ — i odchodzą z westchnieniem.
 A gdy odeszły, Małego ogarnia rozpacz. — „O, jutro to już jej powiem wszystko, powiem na pewno“.
 Nazajutrz jota w jotę powtarza się ta sama historja.
 Wkońcu Mały, wyczerpany walką, czując dobrze, że nigdy nie zdobędzie się na wypowiedzenie „czarnym oczom“ tego, co ma na sercu, postanowił do nich napisać... Pewnego wieczora prosi o papier i atrament, bo ma ważny, bardzo ważny list do napisania... „Czarne oczy“ snąć zgadły, co to ma być za list — o, one są bardzo domyślne, te „czarne oczy!...“ Prędko biegną po papier i atrament, przynoszą je Małemu i odchodzą, śmiejąc się do siebie skrycie.
 Mały zabiera się do listu i pisze, pisze całą noc, ale gdy ranek nadchodzi, spostrzega, że cały ten nieskończenie długi list zawiera tylko trzy wyrazy, nic, tylko trzy wyrazy, ale najwymowniejsze z tych, jakie ludzki słownik posiada, i Mały nie wątpi, że wywrą pożądane wrażenie.
 A teraz baczność!.. Za chwilę nadejdą „czarne oczy“... Mały jest bardzo wzruszony. Trzyma list wpogotowiu i przysięga sobie, że doręczy go natych[ 90 ]miast... Odbędzie sie to w taki sposób: „czarne oczy“ wejdą i postawią obiad na stole: — „Dzieńdobry, panie Danielu!...“ — I wtedy on zaraz śmiało powie: — „Przemiłe „czarne oczy“, jest tu dla was liścik“.
 Ale tsss!... Na korytarzu słychać kroki... To „czarne oczy“ nadchodzą... Mały trzyma list w raku. Serce mu się tłucze w piersiach, jak zraniony ptak; zdaje mu się, że zamiera...
 Drzwi się otwierają... Ach, okropność!...
 Zamiast „czarnych oczu“, zjawia się stara wróżka, wstrętna wróżka w okularach. Mały nie śmie o nic pytać, ale jest przerażony... Dlaczego nie przyszły?!.. Czeka z niecierpliwością wieczora... Biada! ani wieczorem nie powróciły, ani dni następnych, ani nigdy już!...
 Wypędzono „czarne oczy“. Odesłano je do przytułku — będą tam w zamknięciu przez lat cztery oczekiwały pełnoletności... „Czarne oczy“ wykradały cukier!...
 Żegnajcie! piękne dni! „Czarne oczy“ odeszły, a powracają natomiast uczniowie... Cóż to, już rok szkolny się zaczyna?... Jakże te wakacje prędko zleciały!
 Po raz pierwszy od sześciu tygodni Mały schodzi na dziedziniec; jest wynędzniały, blady, więcej „Mały“, niż kiedykolwiek... Cała szkoła budzi się ze snu. Szorowanie na wszystkich piętrach. Korytarze toną pod wodą. Groźnie, jak zawsze, zgrzytają klucze. Straszny pan Viot, korzystając z wakacyj, dodał jeszcze kilka paragrafów do swojego regulaminu, je[ 91 ]szcze kilka kluczy do swojego obmierzłego pęku żelaziwa. Niechaj się Mały ma na baczności.
 Codziennie coraz to więcej uczniów przybywa... Tp.. prr... stój! — przed bramę zajeżdżają bryki i powozy, te same, co w dzień popisu... Brakuje kilku uczniów do apelu, ale zastąpią ich nowi. Oddziały kompletują się powoli. W tym roku, podobnie jak i w zeszłym, Mały będzie miał wychowawstwo średniego oddziału. Biedny belfer drży już zawczasu. A może, kto wie, w tym roku dzieci nie będą już takie przykre?...
 Na rozpoczęcie roku szkolnego w kaplicy zostaje odprawiona uroczysta msza, śpiewana do Ducha Świętego, Veni Creator Spirytus!... Tam oto widać pana dyrektora w uroczystym czarnym stroju i ze srebrną palmą w butonierce. Za nim ustawił się sztab główny profesorów w czarnych togach: wydział nauk ścisłych ma wielkie krezy pomarańczowe, wydział humanistyczny — białe. Jeden z profesorów klasy drugiej, wielki elegant, odważył się ukazać w rękawiczkach cielistego koloru i fantazyjnym birecie; pan Viot nie jest zadowolony! Veni Creator Spirytus!.. Z głębi kościoła, tonąc w tłumie uczniów, Mały spogląda zawistnem okiem na majestatyczne togi i palmy akademickie!... Kiedyż to i on zostanie profesorem?... Kiedy zdoła odbudować ognisko rodzinne? Zanim to nastąpi, ileż to jeszcze wody upłynie, ile trzeba się będzie namęczyć, natrudzić! Veni Creator Spirytus!... Smutek kładzie mu się na duszę cieżkiem brzemieniem; muzyka organów rozrzewnia go... omal, że nie płacze... Ale tam, przy ołtarzu, dostrzega męskie, twardym rylcem zorane oblicze, które się do [ 92 ]niego przyjaźnie uśmiecha. Ten uśmiech dodaje mu odwagi, sam widok księdza Germanè już napełnia go otuchą, hartem i mocą! Veni Creator Spirytus!...
 We dwa dni potem nowa uroczystość — imieniny dyrektora. Dzień ten, świętego Teofila, kolegjum od niepamiętnych czasów obchodzi z namaszczeniem na Błoniach, pochłaniając góry zimnego mięsiwa i beczki pieniących win Limoux. I tym razem, jak zwykle, pan dyrektor nie szczędził niczego, byle nadać jak najwięcej blasku tej rodzinnej uroczystości, czyniąc tym sposobem zadość zarówno szlachetnej potrzebie serca, jak i dobrze pojmowanym interesom szkoły. Skoro świt, uczniowie i nauczyciele sadowią się w wielkich omnibusach, przybranych chorągiewkami miejskiemi, i konwój rusza galopem, ciągnąc na tyłach dwa furgony, pełne koszów z winem i żywnością... Na czele — grube ryby i orkiestra. Trąbony niech grają jak najrozgłośniej! Trzaskają bicze, dzwonią dzwonki, stosy talerzy obijają się o kotły i dźwięcznie pobrzękują. Całe miasto wylęga w nocnych strojach do okien, by zobaczyć wesoły kulig w imieniny dyrektora.
 Przybywamy na Błonia. Murawę zaścielają białe obrusy; uczniowie pękają ze śmiechu na widok panów profesorów, którzy rozsiadają się na trawce, wśród kwiatuszków, niby swawolne chłopięta... Krążą porcje pasztetu, trzaskają wesoło korki, oczy błyszczał Wszyscy krzyczą, śmieją się, żartują. Jeden tylko Mały, na tle tej ogólnej wesołości, odbija zakłopotanym wyrazem twarzy. Nagle oblewa się rumieńcem.. Pan dyrektor wstaje, trzymając jakiś papier w ręku.
[ 93 ] — Panowie, tylko co doręczono mi utwór bezimiennego poety. Okazuje się, że nasz znakomity Pindar, pan Viot, mieć będzie w tym roku rywala. Jakkolwiek autor jest na mnie zbyt łaskawy, pozwolę sobie jednak wiersz jego panom przeczytać.
 — Tak, tak, prosimy!...
 I pan dyrektor, głosem dźwięcznym, jak na popisie, czyta...
 Jest to madrygał, wcale zręcznie wykoncypowany, pełen pochlebnych aluzyj pod adresem pana dyrektora i panów profesorów. Po kwiatuszku dla każdego! Nie pominięto nawet wróżki w okularach. Poeta nazwał ją: — „Aniołem opiekuńczym refektarza“ — czy nie rozczulająco?
 Przeciągłe brawa. Kilka głosów wywołuje autora. Mały wstaje, zapłoniony jak róża, i kłania się skromnie.
 — Wgórę go, wgórę! — brzmią wesołe głosy.
 Mały wyrasta na bohatera dnia. Dyrektor pragnie go uścisnąć, starzy profesorowie potrząsają mu dłoń poufale. Profesor klasy drugiej chce umieścić wiersz w miejscowym dzienniku. Daniel Eyssette jest uszczęśliwiony, cały ten dym kadzidlany uderza mu do głowy, wraz z winem Limoux. Wszelako słyszy, jak ksiądz Germane mruczy coś — zdaje się jedno słowo: — „Dureń“ — a klucze rywala zgrzytają groźnie... Otrzeźwiło go to trochę.
 Gdy pierwsze fale zapału uległy się nieco, pan dyrektor klaszcze w dłonie i prosi znów o chwilę ciszy.
[ 94 ] — A teraz kolej na pana, pana Viot! Po Muzie płochej — Muza poważna.
 Pan Viot z namaszczeniem wyjmuje z kieszeni nader obiecujący, oprawny zeszyt i zaczyna czytać, spoglądając od czasu do czasu z pod oka na Małego.
 Utwór pana Viot to idylla, wirgiljuszowa idylla na pochwałą regulaminu.
 Uczeń Menalk i uczeń Dorylas rzecz o nim wiodą rymowanemi strofy.
 Menalk pochodzi z kolegjum, gdzie kwitnie regulamin; Dorylas — ze szkoły, z której doszczętnie został wygnany... Menalk sławi surowe radości życia, ujętego w karby żelaznej dyscypliny; Dorylas — czcze rozKosze nieokiełznanej swobody.
 Wreszcie Dorylas zostaje pokonany. Wręcza zwycięzcy nagrodę turnieju i obaj zgodnym dwugłosem intonują radosny hymn ku chwale regulaminu.
 Koniec poematu... Cisza śmiertelna! W czasie, gdy go pan Viot odczytywał, uczniowie wynieśli się ze swojemi talerzami na drugi koniec łąki i tam spokojnie rozkoszują się pasztetem, daleko, jak najdalej od ucznia Menalka i ucznia Dorylasa. Pan Viot spogląda na nich z gorzkim uśmiechem... Profesorowie trzymali się mocno, ale żaden z nich nie ośmielił się bić oklasków... Nieszczęsny pan Viot! Porażka na całej linji... Dyrektor próbuje mu ją osłodzić:
 — Poemat niewdzięczny, moi panowie, ale trzeba przyznać, że pan Viot umiejętnie go potraktował!
 — Według mnie, poemat tan jest naprawdę pię[ 95 ]kny — odzywa się z całą bezczelnością Mały, któremu własny triumf zaczyna się wydawać niebezpieczny.
 Daremna nikczemność! Pan Viot nie życzy sobie, aby go pocieszano. Schyla w milczeniu głowę, zachowując uśmiech, pełen goryczy. I zachował go przez dzień cały, a wieczorem, w powrotnej drodze, wśród pieśni chóralnej uczniów i dźwięków orkiestry, wśród turkotu wozów, budzących w ciemności miasto z uśpienia, Mały słyszy tuż koło siebie klucze rywala, jak wydzwaniają złowróżbnie — „Dzyng! dzyng! dzyng! drogo mi jeszcze zapłacisz za to, mój poeto!“

IX.
Sprawa Boucoyran

 Wraz ze świętym Teofilem na dobre kończyły się wakacje. Po tej uroczystości dni wlokły się posępnie, niby popielcowa środa po tłustym czwartku. Nie sporzyła się nikomu robota — ani profesorom, ani młodzieży. Po długich dwóch miesiącach wakacyj szkoła z trudem wchodziła w swoje koleje. Tryby działały źle, jak w starym zegarze, którego długo zaniedbano nakręcać. Powoli jednak, dzięki wysiłkom pana Viot, wszystko się jakoś uregulowało. Codziennie o tej same| porze, na dźwięk tego samego dzwonka, otwierały się furtki dziedzińców i korowody uczniów, sztywnych jak żołnierze, snuły się dwójkami pod sklepieniem drzew; potem dzwonek znów dzwonił — dziń, dziń — — i te same dzieci ciągnęły temi samemi [ 96 ]furtkami. — Dziń, dziń! — wstawajcie! Dziń, dziń! — kładźcie się spać! Dziń, dziń! — uczcie sial Dziń, dziń! — bawcie się! i tak cały rok, jak długi!
 O zwycięski regulaminie! Jakże uczeń Menalk czułby się szczęśliwy pod berłem pana Viot, we wzorowem kolegjum Sarlande!
 Była tylko jedna plama na tym jasnym obrazie, a plamą tą byłem ja! Źle się działo w moim oddziale. Moi — „średniacy“ — wrócili z gór bardziej jeszcze rozwydrzeni, zdziczali i szpetni, niż poprzednio. Ja ze swojej strony byłem też zgorzkniały. Po przebytej chorobie czułem się osłabiony, rozdrażniony — byle co wytrącało mnie z równowagi... O ile w zeszłym roku byłem za pobłażliwy, o tyle teraz stałem się za surowy... Myślałem, że w ten sposób uda mi się ukrócić samowolę moich wychowanków i za najmniejsze przewinienie srożyłem się bez miary; sadzałem cały oddział do kozy, zadawałem wszystkim praca dodatkowe.
 Ten system nie doprowadzał do niczego. Kary, któremi szafowałem bez zastanowienia, spowszedniały, spadły poniżej wszelkiej wartości, jak niegdyś asygnaty roku IV... Aż wreszcie pewnego dnia straciłem zupełnie grunt pod nogami. Cały oddział, jak jeden mąż, podniósł bunt, a ja już nie miałem żadnej amunicji, by stawić czoło rewolcie. Jak opętany, miotałem się na katedrze wśród wrzasków, lamentów, wycia i gwizdania: — „Za drzwi!,., Kukuryku!... Kss! Kss!... Precz z tyranem!... Hańba!... To niesprawiedliwie!...“ — W powietrzu latały kałamarze, gałki papieru sypały się gradem na mój stół, całe stado tych [ 97 ]potworów, pod pozorem skarg, uwiesiło mi się na katedrze, wyjąc, jak małpy.
 Czasami, nie mogąc sobie dać rady, przywoływałem pana Viot na pomoc. Wyobraźcie sobie, co za upokorzenie! Od świętego Teofila żywił on do mnie głęboką urazę i wyczuwałem, że skrycie cieszy się mocno mojem niepowodzeniem...
 Gdy wchodził znienacka do klasy ze swojemi kluczami, w mgnieniu oka wszyscy byli na miejscu, nosy w książkach, cisza — dosłyszałbyś brzęk muchy w pokoju!... Niczem kamień, rzucony w kałużę żab! Pan Viot przechadzał się chwilę po klasie, brzęczał głośno żelastwem wśród ogólnego milczenia, potem spoglądał na mnie ironicznie i — odchodził bez słowa.
 Byłem bardzo nieszczęśliwy. Moi koledzy, wychowawcy, natrząsali się ze mnie. Dyrektor witał ozięble. Ręczę, że to pan Viot tak mi się przysłużył... Na dobitkę wynikła jeszcze sprawa Boucoyran.
 O, ta sprawa! Jestem pewny, że na wieczne czasy pozostała w kronikach szkoły i że mieszkańcy Sarlande do dziś dnia ją wspominają... Niechże i mnie o niej wolno będzie wspomnieć słów parę. Czas już, aby się dowiedziano prawdy.
 Wiek — lat piętnaście, ogromne nogi, wielkie oczy, duże ręce, zupełny brak czoła, obejście parobka — takim oto był markiz de Boucoyran — postrach kolegów i jedyny przedstawiciel krwi rodowej w kolegjum Sarlande. Dyrektorowi zależało bardzo na tym uczniu ze względu na poblask arystokratyzmu, który swoją obecnością nadawał szkole. Nie mówiono nigdy inaczej o nim, jak — „markiz“. — Wszyscy go się obawia[ 98 ]li. Ja sam, ulegając ogólnemu nastrojowi, starałem się z nim nie zadzierać.
 Jakiś czas stosunki nasze układały się nieźle.
 Pan markiz pozwalał sobie wprawdzie od czasu do czasu na takie spojrzenia i odezwania, które, trochę zanadto przypominały epokę feodalną, ale ja wolałem, licząc się z siłami przeciwnika, udawać, że tego nie widzę.
 Pewnego dnia wszakże hultaj ten ośmielił się odpowiedzieć mi tak zuchwale w obecności całego oddziału, że straciłem równowagę.
 — Panie Boucoyran — odparłem, starając się zachować zimną krew — proszę wziąć książki i natychmiast wyjść z klasy!
 Takie dictum wydało się markizowi czemś niesłychanem.
 Oszołomiony, patrzył na mnie swojemi wielkiemi oczami, nie ruszając się z miejsca, — Panie Boucoyran, proszę wyjść natychmiast — ponowiłem rozkaz.
 Uczniowie wyczekiwali niespokojnie, co z tego wyniknie. Po raz pierwszy miałem ciszę w klasie.
 Na moje ostatnie słowa markiz, ochłonąwszy ze zdziwienia, odpowiedział: — „A ja nie wyjdę!“ — I trzeba wam było widzieć z jaką miną!
 Po sali przebiegł szmer podziwu. Wzburzony, zerwałem się na równe nogi.
 — Pan nie wyjdzie? Zobaczymy!
 I zeszedłem z katedry...
 Bóg mi świadkiem, że w owej chwili nie miałem wcale zamiaru uciekać się do przemocy; stanowczą [ 99 ]postawą chciałem tylko onieśmielić markiza, ale on, widząc to, zaczął się śmiać tak pogardliwie, że zrobiłem ruch, jakgdybym go chciał za kark wyrzucić z ławki.
 Nędznik miał żelazną linję pod stołem. Zaledwie podniosłem rękę, gdy wymierzył mi straszny cios w ramię. Krzyknąłem z bólu.
 Cała sala zagrzmiała oklaskami.
 — Brawo, markiz!
 Straciłem głowę. Jednym susem znalazłem się na ławce, a drugim — na markizie, ściskając go za gardło; puściłem tak energicznie w ruch nogi i ręce, i zęby, tak, że wkońcu udało mi się wyrwać go z ławki i z taką siłą rzucić o drzwi, że za jednym zamachem potoczył się na środek dziedzińca... Wszystko to trwało mgnienie oka; nigdy nie byłbym podejrzewał w sobie tyle siły.
 Uczniowie byli skonsternowani. Nie krzyczeli już: — „Brawo, markiz!“ — Zlękli się. Boucoyran, ten siłacz nad siłaczami, pokonany przez tego chrząszcza, tego „belfra“! Co za niesłychana awantura! Zyskałem w ich oczach tyle autorytetu, ile go stracił markiz.
 Kiedy wstąpiłem na katedrę, blady i drżący ze wzruszenia, wszystkie głowy w ławkach pochyliły się. Oddział był opanowany. Ale co powie na to dyrektor i pan Viot? Pozwoliłem sobie podnieść rękę na ucznia, na markiza Boucoyran, na tak wielkiego pana! cóż więcej może mnie tedy czekać, jak nie wydalenie ze szkoły!?
 Te nieco spóźnione rozmyślania zatruły mi radość zwycięstwa. Teraz ja zkolei zacząłem się lę[ 100 ]kać. Mówiłem sobie w duchu: — „Markiz, ani chybi, poszedł się poskarżyć!“ — i co chwila oczekiwałem nadejścia dyrektora. Drżałem do końca godziny, nikt się jednak nie zjawił.
 Podczas rekreacji spostrzegłem ze zdziwieniem, że Boucoyran bawi się i śmieje z kolegami; to mnie trochę uspokoiło, a gdy w ten sposób minął cały dzień, pomyślałem sobie, że nicpoń nie śmiał pisnąć słowa i że niepokoiłem się zbytecznie.
 Ma nieszczęście nazajutrz był czwartek; w ten dzień uczniowie mogli wychodzić na miasto. Wieczorem markiz nie wrócił do sypialni. Zaczęły mnie dręczyć złe przeczucia i przez całą noc nie zmrużyłam oka.
 Nazajutrz na rannej nauce uczniowie szeptali między sobą, spoglądając na pustą ławkę Boucoyrana. Ja umierałem z niepokoju, choć udawałem obojętność.
 Około godziny siódmej drzwi otworzyły się nagle. Wszystkie dzieci powstały z miejsc.
 Byłem zgubiony...
 Pierwszy wszedł dyrektor, za nim pan Ylot, a na końcu jakiś wysoki starzec w surducie, zapiętym po szyję, i czarnym szalu, podpierającym mu wysoko brodę. Nie widziałam go nigdy przedtem, ale zrozumiałem odrazu, że mam przed sobą pana Boucoyran — ojca. Szarpał swoje wielkie wąsiska i mamrotał coś przez zęby.
 Nie starczyło mi nawet odwagi, by zejść z katedry i pokłonić się tym panom; oni również nie przywitali się ze mną wcale. Stanęli wszyscy trzej na [ 101 ]środku sali i do samego odejścia nie raczyli spojrzeć na mnie ani razu.
 Atak rozpoczął dyrektor.
 — Panowie — powiedział, zwracając się do uczniów — przychodzimy tutaj spełnić przykry, bardzo przykry obowiązek. Jeden z naszych nauczycieli dopuścił się tak ciężkiego przewinienia, że jesteśmy zmuszeni publicznie udzielić mu nagany.
 Poczem, jak zaczął mi udzielać publicznie nagany, tak mówił bez przerwy co najmniej przez kwadrans. Wszystkie fakty poprzeinaczał: markiz był najlepszym uczniem w kolegjum, ja brutalizowałem go bez powodu i słuszności. Jednem słowem, popełniłem niedopuszczalne wykroczenie.
 Cóż mogłem na to odpowiedzieć?
 Chwilami próbowałem się bronić: — „Przepraszam, panie dyrektorze!...“ — ale dyrektor nie chciał nic słyszeć i wypowiedział swoją naganę do końca.
 Po nim zabrał głos pan de Boucoyran i to w jaki sposób! istny akt oskarżenia. Nieszczęsny ojciec, któremu omal, że nie zamordowano dziecka. Napadłem na to biedne, bezbronne dziecko, jak jakże się miał wyrazić — jak dzikie zwierzę. Chłopak leży w łóżku już od dwóch dni, czuwa nad nim stroskana matka!... O, gdyby chodziło o mężczyznę z towarzystwa, on sam, Boucoyran, wymierzyłby sobie sprawiedliwość, ale jak się ma do czynienia z takim hołyszem, nad którym człowiek się lituje... „Osoba“ niechaj sobie dobrze jednak zakonotuje w pamięci, że jeśli raz jeszcze poważy się dotknąć choćby włosa na głowie markiza, to „osobie“ uszy obetną!...
[ 102 ] W ciągu tej pięknej przemowy uczniowie śmieli się w kułak, a klucze pana Viot podskakiwały z radości. Biedny Mały, wyprostowany na katedrze, blady z wściekłości, wysłuchiwał tych obelg, połykał upokorzenia w milczeniu; gdyby się odezwał słowem, zwoinionoby go ze służby, a dokąd wówczas pójdzie?
 Wreszcie zabrali się i poszli po godzinnych przemówieniach, gdy się ich elokwencja do cna wyczerpała. Jak tylko drzwi się za nimi zamknęły, powstał ogłuszający hałas. Starałem się uciszyć go trochę, ale napróżno; dzieci śmiały mi się zuchwale w oczy. Sprawa Boucoyrana doreszty podważyła moją powagę.
 O, była to straszna sprawa!
 Całe miasto zostało nią poruszone... W „Małym klubie“, w „Wielkim klubie“, w kawiarniach, na poobiedniej muzyce wciąż tylko o niej rozprawiano. Dobrze poinformowani nowinkarze udzielali publiczności przerażających szczegółów. Okazuje się, że ten wychowawca jest potworem, smokiem z baśni. Torturował dziecko z wyrafinowanem okrucieństwem. Nie nazywano go inaczej, jak „ten zbój“.
 Kiedy wreszcie młodemu Boucoyran uprzykszyło się leżeć w łóżku, rodzice umieścili go na szezlongu w salonie; w ciągu całego tygodnia przez ten salon przeciągały istne procesje. Młodociana ofiara stała się przedmiotem najwyszukańszych czułości.
 Dwadzieścia razy zrzędu musiał opowiadać, jak się to wszystko stało, a za każdym razem nikczemnik nie omieszkał dodawać nowego jakiegoś szczegółu. Stare panny nazywały go „biednym aniołkiem“ i karmiły słodyczami. Dziennik opozycyjny skorzy[ 103 ]stał ze sposobności i zamieścił druzgoczący artykuł przeciwko naszemu kolegjum, przeciwstawiając mu szkołę zakonną, istniejącą w pobliskiej miejscowości...
 Dyrektor trząsł się ze złości i jeśli mnie nie wydalił, to tylko dzięki protekcji rektora... Ale lepiejby mi było, gdyby mnie byli zwolnili odrazu. Życie moje stało się nie do zniesienia. Dzieci nie słuchały mnie wcale; odgrażały się o byle co, że zrobią tak, jak Boucoyran — poskarżą się rodzicom. Wkońcu przestałem zupełnie zajmować się niemi.
 A ciągle prześladowała mnie tylko jedna myśl: zemścić się na Boucoyranie. Wciąż stała mi przed oczami impertynencka twarz starego markiza, a uszy moje dotąd płonęły od groźby, która nad niemi zawisła. Zresztą, gdybym chciał nawet zapomnieć te wszystkie afronty, nie byłoby to możliwe. Dwa razy na tydzień, w czasie spaceru, gdy oddział przeciągał przed kawiarnią de l’Evèché, wiedziałem na pewno, że zastanę markiza, wyczekującego przed drzwiami. Stał w otoczeniu oficerów miejscowego garnizonu; wszyscy, śmiejąc się wesoło, wypatrywali naszego nadejścia, a gdy już oddział zbliżył się na odległość kilkunastu kroków, markiz wołał na cały głos: — „Dzieńdobry, Boucoyran!“.
 — Dzieńdobry, ojcze! — wykrzykiwał z szeregów obmierzły malec. I wszyscy parskali śmiechem: uczniowie, oficerowie, garsoni z kawiarni...
 To „Dzieńdobry, Boucoyran!“ stało się moją udręką, a nie było sposobu od niej się uwolnić. Droga na Błonia prowadziła mimo kawiarni. Wiedziałem zaś, że mój prześladowca nie omieszka się stawić na to rendez-vous.
[ 104 ] Czasami przychodziła mi szalona ochota podejść i sprowokować go; ale powstrzymywały mnie dwa wzglądy: najpierw — obawa, że stracę posadę, a potem — rapier markiza, okropna szablisko, na które on, podobno, wiele ofiar naszpikował, gdy w gwardji służył zamłodu.
 Wreszcie, pewnego dnia, doprowadzany do ostateczności, poszedłem do fechmistrza Roger i z miejsca oświadczyłem mu, że mam zamiar pojedynkować się z markizem. Roger, z którym oddawna nie zamieniłem ani słowa, słuchał mnie z początku z nieufnością, ale gdy mu całą sprawę wyłożyłem, rozczulił się i uścisnął mi ręce.
 — Brawo, panie Danielu! Wiedziałem ja dobrze, że z taką twarzą, nie możesz pan być tchórzem podszyty. Bo też, czemu, u licha, trzymał się pan ciągle tego pana Viot? No, zawrócił pan wkońcu z tej drogi, puśćmy wszystko w niepamięć i uściśnijmy sobie dłonie, ot tak! Zacny młodzieniec z pana!... A teraz przystąpimy do pańskiej sprawy. Został pan obrażony? Dobrze! Chce pan zażądać satysfakcji? Bardzo dobrze! Nie umie pan wcale robić szablą? Dobrze, doskonale, świetnie! Mam pana uchronić od nadziania na rożen przez tego tłustego kapłona. Wyśmienicie! Niech pan przychodzi do mnie na salę, a za pół roku — nie on pana, a pan jego nadzieje!
 Widząc, jak ten poczciwy Roger przejmuje się moją sprawą, zarumieniłem się z radości. Ułożyliśmy się co do lekcyj, które miały się odbywać trzy razy na tydzień, i co da ceny. Roger wyznaczył mi wyjątkową, (istotnie wyjątkową, bo jak się później do[ 105 ]wiedziałem, zażądał ode mnie dwa razy tyle, co od innnych).
 Gdy już wszystkie te punkty zostały ustalone, Roger wziął mnie poufale pod rękę:
 — Panie Danielu, już dziś za późno na lekcję, ale zdążymy jeszcze oblać nasz układ u Barbette’a... No, no, tylko bez głupstw, cóż to, czy się pan kawiarni boi? Chodźmy. Do licha, niechże się pan trochę rozrusza. Znajdzie pan tam przyjaciół-dobrzy chłopcy, daję słowo! Zacne serca, jak mi Bóg miły! Między nimi pozbędzie się pan tego papinkowatego obejścia, które panu ujmę przynosi.
 Przyjaciele Rogera przyjęli mnie z otwartemi rękami. Miał słuszność, to były zacne serca! Gdy się dowiedzieli o mojej sprawie z markizem i o mojem postanowieniu, podeszli wszyscy pokolei, by uścisnąć mi rękę:
 — Brawo, młodzieńcze, doskonale!
 Ja także byłem zacnem sercem. Zamówiłem tedy poncz, piliśmy za powodzenie mojego przedsięwzięcia i w kółku zacnych serc postanowiono nieodwołalnie, że najdalej pod koniec roku mam uśmiercić markiza.

X.
Złe dni

 Nadeszła zima, sucha, sroga, ciemna, jedna z takich, jakie w tej górskiej okolicy bywają. Dziedziniec smutne robił wrażenie, drzewa ogołocone z liści, zle[ 106 ]mia przemarznięta na kamień. Wstawało się pociemku, w miednicach — lód... Uczniowie ubierali się niechętnie, powoli, dzwonek musiał po kilkakroć wzywać na modlitwę: — „Prędzej, prędzej, panowie!“ — wołają wychowawcy, przechadzając się wzdłuż i wszerz sypialni, aby się rozgrzać... Formują się szeregi w milczeniu, byle jak, i spuszczamy się po szerokich, słabo oświetlonych schodach, po długich korytarzach, w których hula zabójczy wicher zimowy.
 Ciężka to była zima dla Małego!
 Przestałem zupełnie pracować. W klasach sztuczne ciepło pieca usypiało mnie. W czasie lekcyj, uciekając od mojej zimnej stancyjki, biegłem się rozgrzać do Barbette’a i przesiadywałem tam, ile się tylko dało. Tam to Roger udzielał mi lekcyj; zimno wygnało nas z sali gimnastycznej; fechtowaliśmy się wciąż w kawiarni, kijami bilardowemi, zapijając poncz. Podoficerowie oceniali cięcia. Wszystkie te zacne serca dopuściły mnie już ostatecznie do konfidencji i codziennie którykolwiek z nich pokazywał mi jakąś niezawodną sztukę, dzięki której miałem uśmiercić markiza Boucoyran. Nauczyli mnie też jak przyrządzać absynt, a gdy grali w bilard, ja im znaczyłem punkty.
 Ciężka zima dla Małego!
 Pewnego ranka owej smutnej zimy, w chwili, gdy wchodziłem do Barbette’a — dotąd mam jeszcze w uszach stuk kul bilardowych i sapanie piecyka — Roger spiesznie podszedł do mnie: — „Dwa słowa, panie Danielu!“ — i z tajemniczą miną wciągnął mnie do dalszych pokojów.
[ 107 ] Zwierzenia miłosne... Możecie sobie wyobrazić, jak byłem dumny, słuchając zwierzeń człowieka tego wzrostu! Podnosiło mnie to we własnych oczach.
 Oto jak się rzecz miała. Ten frant spotkał na mieście, w pewnem miejscu, którego nie mógł mi wymienić, pewną osobę... i zakochał się w niej bez pamięci. Osoba ta należała do tak wysokich kół towarzyskich, hm, hm! — domyślacie się zapewne — do tak nadzwyczaj wysokich sfer, że fechmistrz do tej pory nie mógł dość nadziwić się samemu sobie, że śmiał na nią podnieść oczy. Jednakże, pomimo tak wysokiego stanowiska — hm, hm! — nie wątpił, że uda mu się pozyskać jej względy; uważał nawet, że już nadeszła stosowna chwila, aby listownie wyjawić jej swoje uczucia. Na nieszczęście, fechmistrze niezbyt wprawnie władają piórem. Gdyby to jeszcze chodziło o gryzetkę — mniejsza z tem! ale gdy się ma do czynienia z osobą, tak wysoko postawioną i t. d., prosty język żołnierski nie wystarcza!... tu mógłby jedynie sprostać zadaniu poeta.
 — Już widzę o co chodzi — przemówił Mały z miną wielce kompetentną — chciałby pan posłać swojej wybranej parę rajskich ptaków i pomyślał pan o mnie.
 — Tak właśnie — odparł fechmistrz.
 — A więc, zgoda, jestem do pańskiego rozporządzenia. Tylko, jeśli pan chce, aby wyznania nie wyglądały jak zapożyczone ze Zbioru listów miłosnych, muszę posiadać o tej pani pewne szczegóły.
 — Jest to blondynka z Paryża. Pachnie jak kwiatek, i nazywa się Cecylja.
[ 108 ] Więcej nic powiedzieć nie może, za względu na położenie tej pani, położenie, tak i t. d.... Ale dlà mnie i tego było dosyć, tego samego dnia w czasie wieczornej nauki napisałem pierwszy list do złotowłosej Cecylji.
 Ta szczególna korespondencja między Małym i tajemniczą, nieznaną osobą trwała blisko miesiąc. W ciągu tego czasu pisywałem przeciętnie po dwa listy miłosne na dzień. Jedne z nich były czule i rozbłękitnione, jak listy Lamartina’a do Elwiry, inne tchnące żarem namiętności i brzemienne huraganami piorunów, jak listy Mirabeau do Zofji. Jedne zaczynały się od słów: „O Cecyljo, niekiedy na dzikiej wsparty skale...“ a kończyły się: „...od takich uczuć umiera się podobno... spróbujmy!...“
 Niekiedy i Muza w ten romans swoje strofy wplatała:

„O! twoje usta płonące!
„Nie broń ich, nie broń! o miła!“

 Dziś wspominam o tem z uśmiechem, ale w owe czasy Mały nie żartował wcale; przysięgam! — brał to zupełnie na serjo. Każdy list oddawałem Rogerowi, aby go przepisał swojem pięknem kapralskiem pismem; on ze swojej strony, otrzymawszy odpowiedź (bo odpisywała, nieszczęsna!), przynosił mi ją natychmiast. Na tej podstawie opierałem dalszy plan działania.
 Intryga ta przypadała mi do smaku, mówiąc szczerze — może nawet zanadto. Niewidzialna blondynka, woniejąca wonią bzu białego, nie schodziła [ 109 ]mi z myśli. Chwilami zdawało mi się, że piszę w swojem własnem imieniu; przemycałem w listach najzupełniej osobiste zwierzenia. Złorzeczyłem losowi i tym nędznym, nikczemnym istotom, wśród których żyć mi wypadło: — „Gdybyś wiedziała, Cecyljo, jak bardzo twojej miłości mi trzeba!...“
 Czasami, gdy ten wielki Roger podchodził do mnie, podkręcając wąsa, i mówił: — „Wszystko idzie doskonale, coraz lepiej, pisz pan tak dalej!“ — złość mnie brała: — „Jak ona może przypuszczać, że ten frant, fanfaron potrafi tworzyć takie arcydzieła, z żaru namiętności i melancholji utkane?“
 A jednak ona wierzyła w to, wierzyła tak mocno, że pewnego dnia fechmistrz z triumfem pokazał mi jej odpowiedź, którą tylko co otrzymał: — „Dziś wieczorem, o dziewiątej, za prefekturą“.
 Czy powodzenie swoje Roger zawdzięczał moim listom, czy też długości swoich wąsów? To pozostawiam wam, moje panie, do osądzenia. Jedno jest tylko pewne — że nocy tej Mały w swojej izdebce spał snem bardzo niespokojnym. Śniło mu się, że był bardzo duży, że miał wąsy i że damy z Paryża, z Bóg wie jak wysokiej sfery, naznaczały mu schadzki za prefekturą...
 A co ze wszystkiego najkomiczniejsze, to to, że nazajutrz musiałem napisać list dziękczynny, błogosławiąc w nim Cecylję, za szczęście, którem mnie obdarzyć raczyła: — „Aniele, któryś się zgodził noc jedną spędzić na ziemi...“
 List ten, przyznaję, pisał Mały z wściekłością w sercu. Na szczęście korespondencja urwała się [ 110 ]w tem miejscu i przez pewien czas nie słyszałem nic więcej ani o Cecylji, ani o jej wysokiej pozycji światowej.

XI.
Mój przyjaciel fechmistrz

 W dniu tym, a było to osiemnastego lutego, spadł nocą wielki śnieg — uczniowie nie mogli się bawić na dziedzińcach. Po rannej nauce stłoczono ich wszystkich razem do sali rekreacyjnej, gdzie mieli w zaciszu oczekiwać rozpoczęcia lekcyj.
 Na sali dyżurowałem ja.
 Tak nazwana sala rekreacyjna była to hala gimnastyczna dawnej szkoły morskiej. Wyobraźcie sobie cztery nagie ściany z okratowanemi okienkami; gdzie niegdzie klamry napółpowyrywane, ślady drabinek i bujający się na długiej linie, przyczepionej do głównej belki stropu, żelazny pierścień.
 Dzieci, zdaje sią, czuły się tam doskonale; biegały z krzykiem dokoła ścian, wznosząc tumany kurzu. Niektórzy chłopcy starali się uchwycić pierścień, inni, uwiesiwszy się na nim, wydawali przeraźliwe okrzyki; kilku spokojniejszych jadło śniadanie przy oknie, spoglądając na śnieg, zaścielający ulice, i na uzbrojonych w łopaty robotników, którzy go wywozili w głębokich wozach.
 Ja tego całego gwaru nie słyszałem wcale.
 Stojąc nauboczu ze łzami w oczach, odczytywałem tylko co otrzymany list; dzieci mogły były roznieść dom cały, a byłbym tego nie zauważył. List [ 111 ]był od Kubusia, nosił stempel Paryża... tak, Paryża. Oto co mi pisał brat:

„Kochany Danku!

 „List mój zapewne zdziwi cię bardzo. Nie domyślałeś się, nieprawdaż, że od dwóch tygodni bawię w Paryżu. Opuściłem Lion, nie zawiadamiając o tem nikogo. Tak mi nagle coś przyszło do głowy... Cóż chcesz, smutno mi było w tem ohydnem mieście, szczególniej, odkąd ty wyjechałeś“.
 „Przybyłem tutaj, mając w kieszeni trzydzieści franków i pięć listów polecających od proboszcza z St. Nizier. Na szczęście Opatrzność sama się mną zaopiekowała. Poznałem tu starego markiza, u którego dostałem zaraz posadę sekretarza. Porządkujemy jego pamiętniki; piszę tylko pod dyktando i otrzymuję za to sto franków miesięcznie. Nieświetnie to, jak widzisz, ale porachowawszy wszystko sumiennie, liczą, że będę mógł jeszcze od czasu do czasu posłać cośniecoś do domu.
 „O mój Danku, cóż to za śliczne miasto, ten Paryż! Tu przynajmniej niema tej nieustającej mgły; kiedy niekiedy pada deszcz, ale jest to sobie taki mały, wesoły deszczyk, przesiany słońcem. Nigdzie dotąd nic podobnego nie widziałem.
 „To też zmieniłem się zupełnie, nie płaczą nigdy! — czy uwierzysz?“
 Doczytałem do tego miejsca, gdy nagle rozległ się pod oknami przygłuszony śniegiem turkot powozu. Powóz zatrzymał się przed bramą kolegjum i dzieci zaczęły krzyczeć na całe gardło:
[ 112 ] — Vicprefekt! Viceprefekt!“[8]
 Odwiedziny pana viceprefekta zwiastowały niechybnie coś niezwykłego. Zjawiał się w kolegjum raz lub dwa razy do roku i zawsze było to dla szkoły ważne wydarzenie. Ale w tej chwili obchodził mnie wyłącznie list Kubusia daleko więcej, niż pan viceprefekt, a nawet — całe Sarlande. To też podczas gdy rozweseleni uczniowie roztrącali się łokciami u okna, żeby zobaczyć wysiadającego dygnitarza, ja wróciłem na swoje miejsce i wziąłem się znowu do odczytywania listu.
 „Ojciec jest w Bretanji; zajmuje się tam sprzedażą jabłecznika na rachunek pewnej firmy. Dowiedziawszy się, że jestem sekretarzem markiza, chciał, abym mu umieścił u niego kilka beczek tego trunku. Na nieszczęście markiz używa tylko wina, î to jeszcze — wina hiszpańskiego. Napisałem ojcu o tem; wiesz, co mi odpowiedział? — „Osioł z ciebie, mój Kubusiu!“ — jak zwykle! Swoją drogą nie wątpię, że w głębi kocha mnie serdecznie.
 „Co do mamy, to, jak wiesz, jest sama. Powinieneś do niej pisywać często; uskarża się na twoje milczenie.
 „Zapomniałem ci jeszcze napisać o czemś, co clę ucieszy na pewno: pokój mój znajduje się w dzielnicy Łacińskiej[9]! Pomyśl tylko... Pokój jest naprawdę poetyczny, jak z romansu — z małem okienkiem i wi[ 113 ]dokiem na morze dachów bez końca! Łóżko jest nieduże, ale w razie potrzeby zmieścimy się w niem obaj, a w rogu stoi biurko, przy którem doskonale możnaby pisać poematy.
 „Jestem pewien, że gdybyś to wszystko ujrzał na własne oczy, chciałbyś jak najprędzej przyjechać tu do mnie, a i ja chciałbym być z tobą razem; być może, że niedługo zawezwą cię już do siebie.
 „Tymczasem kochaj mnie mocno i nie zapracowuj się zanadto w tej twojej szkole, żebyś się znów nie rozchorował.

Całuję cię, twój brat
Kubuś“.

 Drogi Kubuś! Ile bólu, zaprawionego radością, sprawił mi swoim listem. Śmiałem się i płakałem naprzemiany. Całe to moje życie w ciągu ostatnich miesięcy — poncze, bilardy, kawiarnia — wszystko to wydało mi się tylko okropnym snem. Mówiłem sobie — K„oniec temu wszystkiemu. Będę pracował, muszę być taki dzielny, jak Kubuś!“
 W tej chwili ozwał się dzwonek. Dzieci ustawiły się w szeregi. Wciąż jeszcze rozprawiały o viceprefekcie i pokazywały sobie powóz, stojący przed bramą. Odprowadziłem je do klas i wolny nakoniec, rzuciłem się na schody. Pilno mi było pozostać w moim pokoju sam na sam z listem Kubusia.
 — Panie Danielu, oczekują tam pana u dyrektora.
 — U dyrektora? Co dyrektor mógł mi mieć do powiedzeni!? — Portjer patrzył na mnie jakoś dziwnie. Nagle przyszedł mi na myśl prefekt.
[ 114 ] — Czy pan viceprefekt jest tam, na górze? — spytałem.
 I z sercem, pełnem różowych nadziei puściłem się, jak strzała, wgórą, przeskakując po kilka schodów naraz.
 Zdarzają się dni, kiedy człowiek bywa, jak szalony. Wiecie, co mi przyszło do głowy, gdy usłyszałem, że czeka na mnie viceprefekt? Ni mniej, ni więcej tylko, że ten pan zwrócił na mnie uwagę, na popisie i że przyjechał zaofiarować mi u siebie posadę, sekretarza. Wcale mi się to nie wydawało nieprawdopodobnem. Bezwątpienia list Kubusia, z jego historją o markizie, zamącił mi w głowie.
 Tak czy owak, dość, że nadzieje moje umocniały się w miarę, jak coraz wyżej wstępowałem po schodach. Na zakręcie korytarza natknąłem się na Rogera. Był bardzo blady; spojrzał na mnie, tak, jakgdyby chciał mi coś powiedzieć — ale ja się nie zatrzymałem; pan viceprefekt nie może przecież czekać.
 Kiedy stanąłem pod drzwiami dyrektora, serce biło mi, jak młotem — zapewniam was. Musiałem odetchnąć chwilę; poprawiłem krawat, przygładziłem włosy ręką i delikatnie nacisnąłem klamkę.
 Gdybym mógł przeczuć, co mnie czekało!
 Pan viceprefekt stał, niedbale wsparty o kominek, i uśmiechał się pod blond faworytami. Koło niego pan dyrektor w szlafroku, z uniżoną postawą, miął w ręku aksamitną szlafmycę, a pan Viot, wezwany naprędce, ukrywał się w jakimś kącie.
 Gdy tylko wszedłem, pan viceprefekt zabrał głos:
[ 115 ] — Czy to ten pan bawi się w uwodzenie naszych pokojówek?
 Wypowiedział to głosem dźwięcznym, zlekka ironicznym i nie przestając się uśmiechać. W pierwszej chwili myślałem, że żartuje i nie odrzekłem nic, ale prefekt wcale nie żartował; po chwili milczenia ciągnął dalej z uśmiechem:
 — Wszak mam zaszczyt mówić z panem Danielem Eyssette? z panem Danielem Eyssette, który uwiódł pokojówkę mojej żony?
 Nie rozumiałem wcale o co chodzi, ale słysząc ten wyraz „pokojówka“, który mi po raz drugi rzucano w twarz, zarumieniłem się ze wstydu i z niekłamanem oburzeniem zawołałem:
 — Pokojówkę — ja!... nigdy nie uwodziłem pokojówek!
 Gdy to powiedziałem, w oczach dyrektora zamigotała iskierka wzgardy, a klucze zabrzęczały z kąta:
 — „Co za bezczelność!“
 Pan viceprefekt zaś ani na chwilę nie przestał się uśmiechać, tylko wziął z tacy na kominku mały plik papierów, których nie zauważyłem przedtem, i zwracając się do mnie, potrząsnął niemi niedbale.
 — Proszę pana, tu są dowody, mocno pana obciążające. Są to listy, które znaleźliśmy u tej panienki. Są wprawdzie niepodpisane, a pokojówka również nie chciała wymienić nikogo, ale w listach tych są częste wzmianki o kolegjum, a po za tem, na nieszczęście, pan Viot poznał pański charakter pisma i pański styl...
[ 116 ] Klucze zgrzytnęły groźnie, a viceprefekt, wciąż uśmiechnięty, dodał:
 — Nie wszyscy są poetami w ko!egjum Sarlande.
 Na te słowa błysnęła mi pewna myśl; chciałem obejrzeć papiery zbliska.
 Rzuciłem się naprzód, ale dyrektor, w obawie skandalu, zatrzymał mnie. Pan viceprefekt jednakże podał mi spokojnie plik.
 — Niech pan sam zobaczy — powiedział.
 ...O nieba! moja korespondencja z Cecylją!...
 ...Były tam wszystkie moje listy, wszystkie bez wyjątku, zaczynając od tego, który brzmiał: „O Cecyljo, niekiedy, wsparty na dzikiej skale...“ aż do hymnu dziękczynnnego: „Aniele, któryś zechciał noc jedną spędzić na ziemi!...“ I powiedzieć, że wszystkie te kwiaty uniesień poetyckich rzuciłem pod stopy — pokojówce. Że ta osoba, zajmująca tak wysokie, tak bardzo wysokie stanowisko i t. d. — czyściła codziennie buty pani viceprefektowej!... Możecie sobie wyobrazić, jak byłem wściekły i skonfundowany!
 — I cóż na to powie jego Donżuańska Mość? — zadrwił viceprefekt po chwili milczenia. — Pan pisał te listy, tak, czy nie?
 Za całą odpowiedź — spuściłem głowę. Jedno słowo mogło mnie oczyścić z zarzutów — ale tego słowa nie wypowiedziałem. Raczej gotów byłam sam ponieść wszystko, niż zdradzić — Rogera... Bo, muszę to zaznaczyć, w ciągu całej tej katastrofy Mały ani na chwilę nie podejrzewał lojalności swojego przyjaciela. Rozpoznawszy listy, powiedział sobie odrazu: — „Rogerowi nie chciało się przepisywać listów, wolał przez [ 117 ]ten czas zagrać sobie partyjkę bilardu, wysyłał więc moje oryginały!“ — Ach, co za dobroduszne stworzenie z tego Małego!
 Viceprefekt, widząc, że nie chcę odpowiadać, włożył listy zpowrotem do kieszeni i zwrócił się do dyrektora i jego akolity:
 — Teraz panowie już wiedzą sami, jak mają dalej postąpić.
 Klucze pana Viot zatańczyły pogrzebową sarabande, a dyrektor odrzekł, kłaniając się aż do ziemi:
 — Że pan Eyssette zasłużył na to, aby go wypędzono natychmiast ze szkoły, ale dla uniknięcia rozgłosu, zatrzymamy go jeszcze przez tydzień.
 Tyle czasu właśnie, ile było potrzeba na sprowadzenie drugiego wychowawcy
 Usłyszawszy to straszne słowo: „wypędzony“ — straciłem doreszty odwagę. Skłoniłem się w milczeniu i wyszedłem pośpiesznie. Za drzwiami nie mogłem powstrzymać łez; pędziłem co tchu do mojego pokoju, tłumiąc chustką głośne łkanie...
 Roger czekał na mnie; minę miał bardzo zaniepokojoną, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju.
 Gdy tylko wszedłem, zbliżył się do mnie:
 — Panie Danielu... — i patrzył na mnie badawczo. Rzuciłem się na krzesło, nic nie mówiąc.
 Płacze, jak dzieciak — ciągnął fechmistrz ostrym tonem — to do niczego nie prowadził No, prędko... co się stało?
 Opowiedziałem mu tedy ze szczegółami okropną scenę, jaka się odbyła w gabinecie dyrektora.
 W miarę, jak mówiłem, twarz Rogera wyjaśniała [ 118 ]się; nie spoglądał już na mnie tak groźnie, a wkońcu, gdy się dowiedział, że nie chcąc go zdradzić, naraziłem się na wypędzenie z kolegjum, wyciągnął do mnie obie ręce i wyrzekł z prostotą:
 — Danielu, zacne z was serce!
 W tej chwili usłyszeliśmy turkot powozu; to pan viceprefekt odjeżdżał.
 — Zacne serce z was — ciągnął dalej mój przyjaciel fechmistrz, ściskając mi dłonie, tak, że aż kości mi trzeszczały — zacne serce z was, tyle tylko wam powiem... Ale chyba wiecie sami, że ja nie pozwolę, aby ktokolwiek się za mnie poświęcał.
 Mówiąc to, skierował się ku wyjściu.
 — Nie płaczcie, Danielu, idę w tej chwili do dyrektora i przysięgam — wam, że nie wy zostaniecie wyrzuceni ze szkoły.
 Zrobił jeszcze jeden krok ku drzwiom, potem wrócił, jakgdyby sobie coś nagle przypomniał.
 — Ale, zanim pójdę, musicie to wiedzieć. — Stary Roger nie jest sam na świecie; ma tam, w jakimś zakątku, chorą matkę... Matkę!... Biedna, święta kobieta! Obiecujcie mi, że do niej napiszecie, gdy już będzie po wszystkiem.
 Powiedział to poważnie, spokojnie, głosem, który mnie przeraził.
 — Ależ co chcecie zrobić?! — zawołałem.
 Roger nic nie odpowiedział; odchylił tylko kurtkę i ukazał mi w kieszeni połyskującą rękojeść pistoletu.
 Rzuciłem się do niego, głęboko wzruszony:
 — Zastrzelić się, nieszczęśniku?! Wy chcecie się zastrzelić!?
[ 119 ] A on na to bardzo zimno:
 — Kiedy jeszcze służyłem w wojsku, dałem sobie słowo, że jeśli kiedykolwiek jakimś głupim wybrykiem zasłużę sobie na degradację — nie przeżyję mojej hańby. Nadeszła chwila, trzeba dotrzymać słowa... Najdalej za pięć minut wypędzą mnie ze szkoły, będę zdegradowany — w godzinę potem — dowidzenia! — połknę ostatnią pigułkę.
 Słysząc to, zagrodziłem mu rezolutnie drogę.
 — Co to, to nie, Roger, nie puszczę was... Wolę stracić miejsce, niż mieć waszą śmierć na sumieniu.
 — Nie przeszkadzajcie, muszę spełnić swój obowiązek — odparł mi surowo i mimo moich wysiłków, udało mu się uchylić drzwi.
 Wówczas przyszło mi na myśl wspomnieć mu o matce, o tej biednej matce, którą miał tam, w jakimś zakątku. Dowodziłem mu, że powinien żyć dla niej, że ja z łatwością znajdę sobie inną posadę, że wreszcie mamy jeszcze cały tydzień przed sobą i że trzeba chyba wyczekać do ostatniej chwili, zanim się poweźmie tak tragiczne postanowienie... Ta ostatnia uwaga wydała mu się słuszną. Zgodził się odłożyć na kilka godzin rozmowę z dyrektorem, jak i to, co miało po niej nastąpić.
 W tej chwili odezwał się dzwonek, uścisnęliśmy się i wyszedłem.
 Dziwna jest natura ludzka! Gdy wchodziłem do pokoju, pogrążony byłem w rozpaczy; opuszczałem go zaś nieledwie wesoły... Mały był taki dumny, że uratował życie swojemu przyjacielowi.
 Wszakże, zataić nie mogę, że gdy znalazłem się [ 120 ]na katedrze, a pierwszy odruch zapału minął, zacząłem się trochę rozważniej sprawie przyglądać. Roger zgodził się żyć — bardzo piąknie! — ale ja sam — co się miało ze mną stać potem, gdy dzięki mojemu szlachetnemu poświęceniu znajdę się na bruku.
 Położenie było niewesołe. Ujrzałem „ognisko domowe“ mocno zachwiane, matkę zapłakaną, a ojca wielce zagniewanego. Na szczęście przyszedł mi na myśl Kubuś; co za dobry pomysł miał ten list, że nadszedł właśnie dziś rano! Cóż, właściwie mówiąc, to bardzo proste, czyż mi nie pisał, że łóżko może pomieścić nas obu? Zresztą, w Paryżu można będzie zawsze coś znaleźć.
 Wtem zatrzymała mnie straszna myśl: ażeby móc wyjechać, trzeba mieć pieniądze na podróż, potem pięćdziesiąt osiem franków, które byłem dłużny portjerowi, dalej — dziesięć franków, pożyczone od jednego ze starszych uczniów, i duża suma, zapisana na moim rachunku w kawiarni Barbette’a. Skąd wziąć tyle pieniędzy naraz?
 — Ba — powiedziałem sobie, rozmyślając nad tem — głupiec ze mnie, że o tem myślę. A od czegóż jest Roger? Roger ma pieniądze, daje lekcje na mieście, będzie na pewno uszczęśliwiony, że może mi dostarczyć tych kilkuset franków, mnie, który mu uratowałem życie.
 Uregulowawszy w ten sposób moje interesy, zapomniałem o całej katastrofie i pogrążyłem się w marzeniach o mojej wielkiej podróży do Paryża. Byłem bardzo wesoły, nie mogłem usiedzieć na miejscu i pan Viot, który zaszedł do mego oddziału, by na[ 121 ]cieszyć się widokiem mojej rozpaczy, mocno się zawiódł, ujrzawszy mnie w rozkosznym nastroju. Przy obiedzie jadłem prędko i dużo, na dziedzińcu darowałem kary, nałożone uprzednio na uczniów. Wreszcie wybiła godzina lekcyj.
 Przedewszystkiem należało zobaczyć się z Roger. Poskoczyłem do jego pokoju — niema nikogo... Dobryś, pewnie zaszedł do Barbette’a!... wcale mnie to, zresztą, nie zdziwiło wobec tak dramatycznej sytuacji.
 W kawiarni nie zastałem go jednak. Powiedziano mi: — „Roger z podoficerami poszedł na Błonia“. — Co, u licha, miał tam do roboty na taki czas? Zaczynałem być mocno niespokojny, to też, odrzucając partję bilardu, którą mi ktoś zaproponował, zawinąłem spodnie i puściłem się po śniegu w stronę Błoni, w poszukiwaniu fechmistrza, mojego najlepszego przyjaciela.

XII.
Żelazny pierścień

 Od bram miasta do Błoń było dobre pół mili, ale pędząc tak, jak pędziłem, musiałem przebyć tę drogę najwyżej w kwadrans. Drżałem o Rogera. Obawiałem się, czy poczciwy chłopak, pomimo danego słowa, nie powiedział wszystkiego dyrektorowi w czasie, gdy ja byłem zajęty w moim oddziale; wciąż przed oczami stała mi połyskująca rękojeść pistoletu. Ta tragiczna myśl dodawała mi skrzydeł.
 Od czasu do czasu natrafiałem jednak na śniegu na liczne ślady nóg; skierowane były ku Błoniom; [ 122 ]myśl, że Roger bądź, co bądź, nie jest sam, dodawała mi trochę, otuchy.
 Wówczas, zwalniając kroku, myślałem o Paryżu, o Kubusiu, o moim odjeździe... Ale po chwili ogarniał mnie znowu lęk.
 Roger postanowił widocznie zastrzelić się. Bo i pocóż wybrałby to pustkowie, zdala od miasta. Jeśli zabrał towarzyszy od Barbette’a, to na pewno tylko dlatego, żeby się z nimi pożegnać, „wypić strzemiennego“--jak się to u nich nazywa... Oh, ci wojskowi! I dalejże naprzód, co sił w nogach, co tchu.
 Na szczęście zbliżałem się już do Błoń, dostrzegałem wyraźnie pokryte śniegiem drzewa... Biedny przyjacielu! — bylebym zdążył na czas!...
 W tym stanie ducha dotarłem po śladach na śniegu do kawiarni d’Esperon.
 Kawiarnia ta była to podejrzana, zażywającą złej sławy, knajpa, gdzie różni obwiesie z miasta zbierali się na hulanki. Bywałem tam nieraz, w towarzystwie „zacnych serc“, ale nigdy jeszcze nie wywarła na mnie tak przykrego wrażenia, jak właśnie tego dnia. Żółta i brudna, na niepokalanej bieli śniegu, skrywała swoje niskie drzwi i okna o niedomytych szybach za kępą nędznych wiązów. Zdawało się, jakgdyby domek wstydził się niecnej profesji, którą w jego ścianach uprawiano.
 Podchodząc, usłyszałem wesoły rozgwar głosów, śmiechy, brzęk kielichów.
 — O Boże — wzdrygnąłem się — oni tam już piją strzemiennego! — i zatrzymałem się, by nabrać tchu.
[ 123 ] Znajdowałem się na tyłach kawiarni; pchnąłem furtkę i stanąłem w ogrodzie.
 Co to był za ogród! Wielki, powyłamywany płot, kępy nagich bzów! na śniegu kupy śmieci i bielutkie altanki, podobne do chat Eskimosów. Wszystko to razem sprawiło na mnie przykre wrażenie.
 Hałas pochodził z sali na parterze i dobrze tam sobie widocznie godność świadczono, gdyż oba okna otwarte były naoścież.
 Już postawiłem nogę na pierwszym stopniu schodków, gdy usłyszałem coś, od czego krew mi się ścięła w żyłach — stanąłem, jak wryty: wśród wybuchów szalonego śmiechu nazwisko moje obiegało stół. Mówił o mnie Roger i rzecz dziwna — ilekroć wymieniał moje imię — wszyscy śmieli się do rozpuku.
 Wiedziony bolesną ciekawością, czując, że dowiem się czegoś niezwykłego, cofnąłem się i — niezauważony przez biesiadników, gdyż śnieg tłumił odgłos moich kroków — ukryłem się w altance, która szczęśliwym trafem znajdowała się tuż, pod oknem.
 Nigdy w życiu nie zapomnę tej altanki; stać mi ona będzie wiecznie przed oczami i ta jej zwiędła zieleń, błoto i śmiecie w niej nagromadzone, stolik pomalowany na zielono, i drewniane ławy, ociekające wodą. Poprzez warstwę śniegu, którą była przywalona, światło przenikało z trudnością; śnieg topniał i kropla po kropli spływał mi na głowę.
 Tam to, w tej altanie, ciemnej i zimnej, jak mogiła, poznałem do jakiego stopnia ludzie mogą być źli i nikczemni; tam to nauczyłem się podejrzewać, [ 124 ]gardzić, nienawidzić... O czytelniku! niech clą Bóg strzeże przed taką altaną!... Z zapartym oddechem, płonąc od gniewu i wstydu, słuchałem, co tam mówiono o mnie na sali.
 Przemawiał wciąż jeszcze mój najlepszy przyjaciel-fechmistrz. Opisywał swoją przygodę, z Cecylja, opowiadał o listach miłosnych, o odwiedzinach pana viceprefekta w szkole, a wszystko to z wielką swadą i ubarwiając opowiadanie mimiką, która musiała być bardzo zabawną, sądząc z wesołości słuchaczy.
 — Domyślacie się, moje baranki — prawił rubasznym głosem — że niedarmo grało się przez trzy lata różne komedje w teatrze żołnierskim u żuawów! Jak mi Bóg miły, była chwila, w której myślałem, że wszystko stracone, że nie będę. już więcej chadzał z wami na winko do Esperona... Mały nie powiedział nic, to prawda, ale pozostało mu dość czasu jeszcze, a mówiąc między nami, zdaje mi się, że chciał mi tylko dać zaszczytną sposobność oskarżenia samego siebie. Rzekłem sobie tedy: — „Baczność, Roger, teraz naprzód! scena tragiczna!“
 I mój najlepszy przyjaciel fechmistrz począł wobec swoich słuchaczy odgrywać to, co nazwał: „sceną tragiczną“ — to jest sceną, która się tego ranka w moim pokoju rozegrała.
 Nikczemnik, nic nie pominął! Wołał z teatralną afektacją: — Moja matka, moja biedna matka — Potem naśladował mój głos: — „Nie, Roger, nie, ja wam pójść nie pozwolę!...“  Tej scenie tragicznej w istocie nie zbywało na komizmie i całe audytorjum trzęsło się od śmiechu.
[ 125 ]Ja zaś drżałem od stóp do głów, w uszach mi szumiało, a po policzkach spływały mi wielkie, gorące łzy... odgadłem jak niecną on odegrał wobec mnie komedję tego ranka; zrozumiałem, że z całym rozmysłem posyłał moje własnoręczne listy, aby samemu uchronić się od podejrzeń, że jego matka, biedna matka, od lat dwudziestu już nie żyła i że owa rękojeść pistoletu, którą mi pokazał — to był tylko futerał od fajki.
 — A nadobna Cecylja? — odezwał się ktoś z grona „zacnych serc“.
 — O, Cecylja nie pisnęła ani słowa — spakowała tylko manatki i wyjechała. To dobra dziewczyna.
 — A co się stanie z Małym?
 — Oh! — odpowiedział Roger i zrobił jakiś gest, który rozśmieszył wszystkich.
 Ten wybuch śmiechu dopełnił miary mego oburzenia. Miałem ochotę wyjść z altany i stanąć między nimi, jak widmo. Ale pohamowałem się: i tak już byłem dostatecznie ośmieszony.
 Na stole pojawiło się pieczyste, zabrzęczały kielichy.
 — Niech żyje Roger! niech żyje Roger! — wiwatowano.
 Było to nad moje siły. Cierpiałem zbyt okrutnie. Nie bacząc, czy mnie kto zobaczy, rzuciłem się przez ogród, jednym susem wyskoczyłem przez furtkę i puściłem się przed siebie, biegnąc, jak szalony.
 Zapadała milcząca noc i bezmierne śnieżne pola przybrały w półmroku zmierzchającego dnia dziwnie cmentarny wygląd.
[ 126 ] Gnałem tak czas jakiś, niby ścigany zwierz, i gdyby serca, które pękają i krwawią, były czemś więcej, niż zwrotem poetycznym, przysięgam wam, że za mną ciągnąłby się na równinie długi szlak krwi.
 Czułem, że jestem zgubiony. Skąd wziąć pieniędzy? Jak odejść stąd? W jaki sposób dostać się do Kubusia? Oskarżyć Rogera? Na nicby się to nie przydało; mógł się teraz zaprzeć wszystkiego, wobec tego, że Cecylja wyjechała.
 Wreszcie, znękany, wyczerpany znużeniem i bólem serdecznym, położyłem się na śniegu u stóp kasztana. Byłbym tak może pozostał całą noc, tonąc we łzach i nie mając sił nawet myśleć, gdyby nagle nie doszedł do moich uszu daleki, daleki dźwięk dzwonu z Sarlande. Był to dzwon szkolny. Zapomniałem o wszystkiem; ten dzwon przywoływał mnie do życia; musiałem wracać i pilnować uczniów w ciągu rekreacji na sali... Na wspomnienie tej sali błysła mi nagle pewna myśl. Natychmiast przestałem płakać, uspokoiłem się i skrzepiłem w sobie. Wstałem i krokiem człowieka, który powziął nieodwołalnie jakieś postanowienie, skierowałem się ku miastu.

 Jeśli jesteście ciekawi, co to za nieodwołalne postanowienie powziął Mały — idźcie za nim poprzez śnieżną równinę do Sarlande, a potem — przez ciemne błotniste ulice miasta; idźcie za nim, gdy wejdzie do bramy, a potem uda się do sali — zwróćcie uwagę, jak dziwnie uporczywie wpatruje się w żelazny pierścień, kołyszący się u stropu; a gdy rekreacja się skończy pójdźcie znów za nim do klasy, wejdźcie z nim razem na katedrę i przez ramię zajrzyjcie do [ 127 ]listu, który pisze wśród hałasu rozwydrzonych uczniów.
Wielmożny Pan Jakub Eyssette,
ul. Bonaparte w Paryżu.

 „Wybacz mi, ukochany Kubusiu, ból, który ci sprawię. Raz jeszcze zapłaczesz przeze mnie, ty, który już płakać przestałeś... Będzie to jednak po raz ostatni. Gdy odbierzesz ten list, twojego biednego Danka nie będzie już na świecie...“
 W tej chwili hałas na sali wzmaga się, Mały przerywa list, zapisuje kilku uczniów na prawo i na lewo do dziennika, ale poważnie, bez gniewu. Potem ciągnie dalej:
 „...Widzisz, Kubusiu, było mi już za bardzo źle. Musiałem odebrać sobie życie, nie mogłem inaczej... Cała moja przyszłość zmarnowana; wypędzono mnie ze szkoły; chodzi tu o kobietę, ale za długo byłoby o tem pisać; w dodatku narobiłem długów, odzwyczaiłem się od pracy, jestem zhańbiony; przykrzy mi się żyć, czuję wstręt do życia i lęk przed niem... Wolę już odejść...“
 Znowu Mały musi przerwać pisanie: — — „Soubeyro! — pięćset wierszy! Fouque i Loupi — do kozy na niedzielę!“ — Poczem kończy list.

 „...Żegnaj, Kubusiu, miałbym ci jeszcze wiele do powiedzenia, ale czuję, że się rozpłaczę, a uczniowie patrzą na mnie. Powiedz mamie, że stoczyłem się w przepaść w czasie wycieczki lub, że lód załamał się pode mną na ślizgawce. Jednem słowem — wymyśl cokolwiek, byle się nieszczęśliwa kobieta nigdy praw[ 128 ]dy nie dowiedziała. Uściśnij ją mocno ode mnie, tę moją ukochaną matkę. Ucałuj ojca i staraj się jak najprędzej stworzyć rodzicom miłe ognisko domowe. Żegnaj, braciszku kochany! Pamiętaj o twoim Dańku!“
 Mały kończy ten list i natychmiast zabiera się do drugiego:
 „Wielce Szanowny Księże Dobrodzieju! Proszę, niech Ksiądz Dobrodziej zechce przesłać bratu memu, Kubusiowi, list, który pozostawiam. Zarazem niech Ksiądz Dobrodziej zachowa trochę mych włosów dla matki.
 „Przepraszam za cały ten kłopot. Odebrałem sobie życie, bo mi tu było za bardzo źle. Jedynie Ksiądz Dobrodziej był dla mnie zawsze bardzo dobry. Dziękuję Mu za to serdecznie.

Daniel Eyssette.“

Poczem Mały wkłada oba listy do jednej wielkiej koperty z napisem: „Ten, kto pierwszy znajdzie moje zwłoki, niech odda, proszę, list ten księdzu Germane“. I po załatwieniu tych wszystkich spraw, oczekuje spokojnie końca nauki wieczornej.
 Nadszedł wreszcie. Kolacja, pacierz, a potem wszyscy rozchodzą się po sypialniach.
 Uczniowie kładą się spać. Mały przechadza się po salach, oczekując aż zasną. Pojawia się pan Viot, odbywający swoją inspekcję wieczorną; słychać tajemniczy chrzęst kluczy i ciche stąpanie pantofli po podłodze. — „Dobranoc panu“ — odzywa się półgłosem Mały. — „Dobranoc panu“ — odpowiada szeptem pan Viot i odchodzi; kroki jego giną powoli w korytarzu.
[ 129 ] Mały pozostał sam. Otwiera cicho drzwi i zatrzymuje się na chwile; czy się aby uczniowie nie pobudzili — ale w sypialni spokój.
 Więc schodzi nadół, skrada się cichutko wzdłuż ściany. Wicher smutno wyje za drzwiami. Z ganku dostrzega dziedziniec, biały od śniegu; czernieją na nim cztery wielkie gmachy kolegjum.
 Tam wgórze pod dachem czuwa jakieś światełko; to zacny ksiądz Germane pracuje nad swojem wielkiem dziełem. Mały posyła mu z głębi serca ostatnie pożegnanie — i wchodzi do sali...
 Starą salę szkoły morskiej wypełniają chłodne, przerażające cienie. Przez kratę jednego z okienek sączy się światło księżyca i pada wprost na gruby żelazny pierścień; o, ten pierścień! o nim to Mały myślał bezustannie całe długie godziny! ...teraz oto on lśni przed nim, jakgdyby był ze srebra ulany... W jakimś kącie sali drzemie stary zydel. Mały wyciąga go, przysuwa pod pierścień i staje na nim, by się przekonać, czy dobrze obliczył wysokość; właśnie tyle, ile potrzeba. Potem zdejmuje krawat, długi krawat jedwabny, fioletowy, którym opasywał szyję, na kształt szarfy. Przywiązuje krawat do pierścienia i robi pętlę. Wybija pierwsza godzina. Mierna rady, trzeba umierać...
 Drżącemi rękami Mały chwyta pętlę. Opanowuje go jakieś gorączkowe uniesienie. Zegnaj, Kubusiu! Zegnaj, mamo!...
 Nagie chwyta go jakaś żelazna dłoń i zestawia z zydla na podłogę, jednocześnie słyszy, tak dobrze znany, szorstki, a zarazem trochę drwiący głos:
 — Też pomysł, gimnastykować się o tej porze!
[ 130 ] Mały odwraca się, zdumiony.
 To ksiądz Germane, ksiądz Germane bez sutanny; w spodniach i kolecie, opadającym na kamizelką. Szlachetna, ospą zeszpecona twarz uśmiecha się smutno w poświacie księżyca... Jedną ręką zestawił samobójcę z zydla, w drugiej trzyma jeszcze karafkę, z którą tylko co chodził do studni.
 Widząc przerażoną twarz Małego i jego oczy, pełne łez, ksiądz przestaje się uśmiechać i powtarza, ale tym razem globem bardzo łagodnym, nieledwie tkliwym:
 — Co za pomysł, mój Danielu, robić ćwiczenia gimnastyczne o tej porze!
 Mały jest czerwony i oszołomiony.
 — Ja się nie gimnastykuję, proszę księdza, ja chcę odebrać sobie życie...
 — Jakto odebrać sobie życie?! Więc jesteś aż tak nieszczęśliwy?!
 — Oh! — woła Mały za całą odpowiedź, a dwie wielkie, piekące łzy spływają mu po policzkach.
 — Danielu, chodź ze mną! — mówi ksiądz.
 Mały przecząco potrząsa głową i wskazuje żelazny pierścień z krawatem.
 Ksiądz bierze go za rękę:
 — No chodź do mojego pokoju, jeśli już tak koniecznie chcesz sobie odebrać życie, to możesz to zrobić tam, na górze: — tam tak ciepło, miło.
 Ale Mały opiera się:
 — Niech mi ksiądz nie broni umierać. Ksiądz nie ma prawa mi przeszkadzać.
 W oczach księdza miga błyskawica gniewu.
[ 131 ] — A, więc to tak! — mówi; chwyta nagle Małego za pasek i unosi go pod pachą, jak jakie zawiniątko, choć chłopiec broni się i błaga, by go pozostawił jego losowi.
 W pokoju księdza Germane na kominku płonie wielki ogień; na stole — zapalona lampa, fajki i stos papierzysków, pokrytych drobniutkiem pismem.
 Mały siedzi u kominka. Jest bardzo podniecony, mówi dużo; opowiada swoje życie, swoje nieszczęścia, dlaczego chciał się zabić. Ksiądz przysłuchuje mu się z uśmiechem, wreszcie, gdy dzieciak już się nagadał, napłakał, ulżył dobrze zranionemu sercu, dzielny ksiądz bierze go za ręce i tłumaczy mu spokojnie:
 — Furda to wszystko, mój Mały. Byłby z ciebie kiep nielada, gdybyś miał sobie dla takich błahostek odbierać życie. Twoja sprawa jest bardzo prosta, wyrzucili cię ze szkoły, a nawiasem mówiąc, nic ci się lepszego zdarzyć nie mogło — więc cóż z tego? Trzeba, żebyś wyjechał natychmiast, nie czekając końca tego tygodnia. Nie jesteś przecież, do licha, jakąś tam kucharką!... O koszta podróży i o długi nie troszcz się — biorę je na siebie. Pożyczę ci te pieniądze, o które chciałeś prosić tamtego łotra. Ułożymy to wszystko jutro.... A teraz — ani słowa więcejl Ja muszę pisać, a ty musisz się wyspać... Tylko nie chcę, abyś wracał do tej twojej okropnej sypialni; byłoby ci tam zimno, straszno... Prześpisz się u mnie na łóżku, czyściutkie prześcieradła dziś rano powleczone! Ja będę pisał całą noc, a jak mi się zechce spać — położę się na sofie... Dobranoc! Masz być cicho...
 Mały już nie protestuje... kładzie się... Wszystko [ 132 ]wydaje mu się tylko snem. Ile przygód w ciągu jednego dnia! Był o włos od śmierci, a teraz leży sobie w wygodnem łóżku, w zacisznym, ciepłym pokoju!... O, jak mu tu dobrze!... Od czasu do czasu otwiera oczy i w przyćmionem świetle osłoniętej lampy widzi jak ksiądz Garmane, paląc fajkę, szybko sunie piórem, zapisując od góry do dołu wielkie białe arkusze papieru.
 Nazajutz zbudził mnie ksiądz Germane, potrząsając za ramię. Przez noc zdążyłem zapomnieć o wszystkiem... Mój wybawca mocno się ze mnie śmieje.
 — Wstawaj, chłopcze — mówi — dzwonek dzwoni, śpiesz się, nikt cię nie zauważy, zaprowadź, jak zwykle, uczniów do klas; podczas wielkiej pauzy — będę cię tu oczekiwał; musimy jeszcze pomówić ze sobą.
 Nagle wróciła mi pamięć wczorajszego dnia. Chciałem księdzu podziękować, ale formalnie wyrzucił mnie za drzwi.
 Że poranna nauka dłużyła mi się bardzo, o tem chyba wspominać nie potrzebuję. Uczniowie nie zdążyli jeszcze wyjść na dziedziniec, gdy ja już stukałem do księdza Germane. Zastałem go przy biurku, szuflady były pootwierane, ksiądz rachował sztuki złota, układając je systematycznie w rulony.
 Usłyszawszy, że wchodzę, odwrócił głowę, ale nie przerwał swojego zajęcia, ani nie odezwał się słowem; gdy skończył — pozamykał szuflady i skinął na mnie ręką, uśmiechając się dobrotliwie:
 — Wszystko to dla ciebie — odezwał się — obli[ 133 ]czyłem ile ci potrzeba. Tu masz na podróż, tu — dla portjera, tu — na uregulowanie rachunku w kawiarni, tu wreszcie — dziesięć franków dla tego ucznia, od którego je pożyczyłeś... Pieniądze te składałem na opłacenie zastępcy w wojsku dla Cadeta; ale on staje do poboru dopiero za sześć lat, a do tego czasu zdążymy się jeszcze zobaczyć.
 Chciałem odpowiedzieć, ale ten despota w sutannie nie dał mi dojść do słowa.
 — A teraz, mój chłopcze, pożegnajmy się... Słyszę już dzwonek, kiedy wrócę z lekcyj nie chciałbym cię już zastać tutaj. To więzienne powietrze nie dla ciebie. Zmykaj więc co prędzej do Paryża, pracuj, jak należy, módl się, pal fajkę i staraj się być człowiekiem. — Słyszysz, bądź człowiekiem! Bo widzisz, mój Mały, straszne jeszcze dziecko z ciebie i obawiam się, abyś całe twoje życie nie pozostał tylko dzieckiem.
 To rzekłszy, otworzył mi ramiona z niebiańskim jakimś uśmiechem, ale ja padłem mu z płaczem do nóg. Podniósł mnie i ucałował w oba policzki.
 Słychać już było drugi dzwonek.
 — Masz! spóźnię się do klasy! — zawołał, zbierając pośpiesznie książki i zeszyty. W ostatniej chwili odwrócił się jeszcze do mnie:
 — Mam tam, w Paryżu, brata, zacnego księdza, do którego mógłbyś zajść... Ale taki z ciebie warjat, że zapomniałbyś na pewno adresu...
 I nie mówiąc nic więcej, zaczął zbiegać ze schodów wielkiemi krokami. Sutanna rozwiewała się za nim, w prawej ręce miął aksamitną czapeczkę, lewą [ 134 ]zaś — przytrzymywał pod pachą stos foljałów i zeszytów... Kochany ksiądz Germane! Przed odejściem rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie na pokój; po raz ostatni patrzyłem na bibljotekę, na mały stolik, na dogasający ogień, na fotel, w którym się tak serdecznie wypłakałem, na łóżko, gdzie zmorzył mnie taki dobry sen. Rozmyślając nad życiem księdza Germane, w którem odgadywałem tyle hartu, okrytej dobroci, poświęcenia i rezygnacji, rumieniłem się za swoją nikczemność i przysięgałem sobie mieć zawsze tego człowieka w pamięci.
 Lecz czas mijał. Musiałem jeszcze spakować rzeczy, popłacić długi, zamówić miejsce w dyliżansie.
 W chwili, gdy miałem opuścić pokój, spostrzegłem na kominku kilka starych, sczerniałych fajek. Wziąłem jedną z nich, najstarszą, najbardziej sczerniałą i najkrótszą, wsunąłem ją do kieszeni jak relikwję i wyszedłem.
 Nadole drzwi starej sali gimnastycznej stały jeszcze otworem Nie mogłem się powstrzymać, aby przechodząc, nie rzucić do niej okiem; na widok tego, co tam ujrzałem, wstrząsnął mną dreszcz.
 Zobaczyłem wielką, mroczną i zimną salę, połyskujący pierścień żelazny i przywiązany do niego mój fioletowy krawat z pętlą u dołu; bujał się on w powiewach wiatru nad wywróconym zydlem.

XIII.
Klucze pana Viot

 Drżąc cały pod wrażeniem okropnego widoku, wielkiemi krokami uchodziłem; kolegjum, gdy nagle [ 135 ]otworzyła się loża portjera i usłyszałem, że mnie ktoś woła:
 — Panie Eyssette, panie Eyssette!
 Byli to — właściciel kawiarni i godny jego kompan, pan Cassagne; mieli wygląd wystraszony, a zarazem zaczepny.
 Pan Barbette zabrał głos pierwszy:
 — Czy to prawda, że pan wyjeżdża, panie Eyssette?
 — Tak, panie Barbette, i to dziś jeszcze — odrzekłem spokojnie.
 Pan Barbette, a za nim pan Cassagne podskoczyli obaj, tylko że pan Barbette podskoczył znacznie wyżej, gdyż byłem mu dłużny znacznie więcej pieniędzy.
 — Jakto, dziś!
 — Tak! właśnie idę zamówić miejsce w dyliżansie.
 Byłem przekonany, że w tej chwili rzucą się na mnie obaj.
 — A moje pieniądze! — krzyknął pan Barbette.
 — A moje! — wrzasnął pan Cassagne.
 Nie odpowiedziałem ani słowa, wstąpiłem tylko do pokoju i wyjmując z całą powagą i całemi garściami z kieszeni piękne sztuki złota księdza Germane, zacząłem odliczać na stole to, co im się należało.
 Wrażenie było zaiste piorunujące! Obie rozwścieczone twarze wypogodziły się, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Gdy zagarnęli już pieniądze, wstyd im się zrobiło nieufności, którą mi okazali, uradowani też byli wielce, że ich spłaciłem; zaczęli tedy rozpływać się w komplementach, ukłonach, wy[ 136 ]rażali mi swoje współczucie, zapewniali o swojej dozgonnej przyjaźni:
 — Więc naprawdę, panie Eyssette, pan nas opuszcza?... Jaka to szkoda! co za strata dla szkoły!
 Poczem nastąpiły westchnienia, uściski dłoni, tłumione łzy!...
 Wczoraj jeszcze mógłbym się dać otumanić tym pozorom przyjaźni, ale teraz znałem się już doskonale na tych farbowanych lisach.
 Tam, w altanie, w ciągu krótkiego kwadransa zdążyłem przejrzeć ludzi do dna — tak mi się przynajmniej wydawało — to też im uprzejmiejsi byli dla mnie ci dwaj pijacy, tem więcej wzbudzali we mnie wstrętu, to też, chcąc z miejsca przeciąć pocieszne wylewy ich czułości, opuściłem szybko szkołę i podążyłem zamówić miejsce w błogosławionym dyliżansie, który miał wieźć mnie precz od tych bestyj.
 Wracając ze stacji, musiałem przejść przed kawiarnią, ale nie wstąpiłem do niej — budziła we mnie obrzydzenie; wszakże, wiedziony jakąś niezdrową ciekawością, zajrzałem do wnętrza przez szyby... Roiło się tam od ludzi, tego dnia bowiem miano rozegrać wielką partję bilardową. W kłębach fajczanego dymu płonęły szkarłatne chwasty czapek i połyskiwały szable, porozwieszane na szaragach. „Zacne serca“ były w komplecie — brakowało tylko fechmistrza.
 Przez chwilę przyglądałem się tym ordynarnym, czerwonym twarzom, odbitym wielokrotnie w zwierciadłach, żółtawemu absyntowi, musującemu w szklankach, poszczerbionym karafkom z wódkami — i na myśl, że mogłem tak długo wytrzymać w tej kloace, [ 137 ]oblałem się rumieńcem... Ot, tam, koło stołu bilardowego, kręcił się bywało Mały, z koszarową piosenką na ustach lub fajką w rękach, znaczył punkty, stawiał kolejki ponczu, pomiatany, upokarzany, deprawując się coraz bardziej z dniem każdym.
 Zjawa ta przeraziła mnie daleko bardziej jeszcze od wizji na sali gimnastycznej, gdy ujrzałem mój mały krawat fioletowy, bujujący się w powietrzu... Uciekałem co prędzej od niej...
 Gdy śpieszyłem dalej do kolegjum, poprzedzany przez człowieka, który miał odnieść na stację mój kufer, spostrzegłem nadchodzącego fechmistrza; miał minę rozradowaną, laseczkę w ręku, kapelusz zawadjacko zsunięty z czoła i przyglądał swoje nadobne wąsy, w butach, wyglansowanych jak lustra. Patrzyłem na niego z podziwem, myśląc w duchu: ...Jaka szkoda, że pod tak piękną postacią kryje się tak szpetna dusza!... On dostrzegł mnie również i podszedł z wyciągniętemi rękami, z miłym, szczerym uśmiechem na twarzy... O, ta altana!...
 — Szukałem was właśnie — odezwał się... — Czego to ja się dowiaduję? Wy...
 I uciął nagle. Spojrzeniem wbiłem mu w gardło kłamliwe słowa. A w moich oczach, które utopiłem w niego twardo, w same źrenice, nędznik musiał wyczytać wiele, gdyż nagle zbladł, wybełkotał coś, stracił pewność siebie — ale trwało to tylko chwilę; natychmiast przybrał znów zawadjacką postawę, utkwił w moich oczach swoje zimne, jak stał połyskujące, oczy i oddalił się, mrucząc, że jeśli ktokolwiek mu [ 138 ]ma co do zarzucenia — może przyjść i powiedzieć mu to osobiście.
 — Ty! Zbóju jeden!
 Gdy wróciłem do szkoły, uczniowie byli w klasach. Weszliśmy do mojej izdebki. Posłaniec wziął kufer na plecy i odszedł. Ja zatrzymałem się jeszcze przez chwilę w tym zimnym pokoiku, spoglądając na nagie brudne ściany, na czarny zniszczony stół i poprzez wąskie okienko — na platany dziedzińca, ukazujące swoje śniegiem pokryte korony... Zegnałem się z tem wszystkiem.
 W tej chwili doleciał z klasy grzmiący, zniecierpliwiony głos: to gniewał się ksiądz Germane. Głos ten rozgrzał mi serce i wycisnął z oczu parę serdecznych łez.
 Potem zeszedłem powoli, rozglądając się uważnie dokoła, jakgdybym chciał unieść w oczach obraz tych miejsc, których już nigdy nie miałem oglądać. I tak przeszedłem długie korytarze, z wysokiemi zakratowanemi oknami, gdzie po raz pierwszy spotkałem „czarne oczy“. Minąłem również gabinet dyrektora, gabinet pana Viot... Tu przystanąłem nagle.
 O radości, o uciecho! klucze, grózne klucze wisiały u zamka, a wiatr potrącał niem leciutko... Patrzyłem na nie z nieomal religijną grozą; wtem błysnęła mi myśl zemsty. Zdradziecko, świętokradczą ręką sięgnąłem do kluczy i ukrywając je starannie pod marynarką, zbiegłem czem prędzej ze schodów.
 Na końcu dziedzińca znajdowała się bardzo głęboka studnia. Pobiegłem do niej co tchu... O tej [ 139 ]porze nie było nikogo wpobliżu. Wróżka w okularach nie zdążyła jeszcze odsłonić okna. Wszystko sprzyjało zbrodniczemu przedsięwzięciu. Wyciągnąłem tedy z pod ubrania klucze, te nikczemne klucze, które mnie tyle nadręczyły i rzuciłem je, całym rozmachem do studni. Dzyng! dzyng! dzyng! słyszałem jak padały w głąb, jak tłukły się o cembrowinę, wreszcie runęły ciężko do wody, która się nad niemi zawarła. Dokonawszy tego przestępstwa, oddaliłem się z uśmiechem na ustach.
 Ostatnią osobę, którą napotkałem, wychodząc ze szkoły, był to pan Viot, ale pan Viot — bez kluczy, nieprzytomny, przerażony, miotający się to tu, to tam. W przejściu rzucił mi strwożone spojrzenie. Biedak chciał się spytać, czy ja ich nie widziałem, ale nie starczyło mu odwagi... W tej chwili właśnie portjer wołał do niego, przechylając się przez poręcz schodów: — „Panie Viot, nigdzie ich znaleźć nie mogę!“ — Dosłyszałem jeszcze, jak zalękniony jegomość westchnął zcicha: — „O, mój Boże!“, i popędził jak szalony na poszukiwanie swoich kluczy.
 Byłbym chciał dłużej jeszcze cieszyć się tym widokiem, ale trąbka pocztowa grała na Placu Broni, a wcale nie wsmakby mi to było, gdyby dyliżans odjechał, beze mnie.
 A zatem — żegnajcie, stare, zaśniedziałe, z żelaza i kamienia wzniesione mury kolegjum! żegnajcie, złe dzieci! żegnaj, srogi regulaminie! Mały odjeżdża i nie wrócł już! A pan, panie markizie de Boucoyran, możesz być pewny, że fortuna ci sprzyja, bo oto oddalam się, nie wypróbowawszy na tobie owego sła[ 140 ]wetnego cięcia, tak długo obmyślanego w gronie „zacnych serc“ u Barbette’a...
 O woźnico, trzaskaj z bicza! graj, trąbko, graj! Dobry, stary dyliżansie, iskry z pod kół krzesz i w galopie twych rumaków wieź Małego, wieź! — Wieź go prędko do rodzinnego miasta, niech uściśnie matkę, a potem steruj na Paryż, aby w porę dotarł do małego pokoiku w dzielnicy Łacińskiej, do pana Eyssette (Jakuba)!

XIV.
Wuj Baptysta

 Dziwny to był człowiek ten wuj Baptysta, brat pani Eyssette. Ani zły, ani dobry, wcześnie ożeniony z wielką, jak żandarm, kobietą, chudą i skąpą i wzbudzającą w nim postrach, pozostał na zawsze dzieckiem; miał tylko jeden nałóg: malowania. Od jakich lat czterdziestu żył obstawiony miseczkami, pendzlami, farbami i wciąż kolorował ryciny w starych czasopismach. W domu pełno było dawnych roczników Tygodnika Ilustrowanego, Koła, Biesiady oraz map geograficznych, a wszystkie jaskrawo pokolorowane/ W chwilach niedostatku nawet, gdy ciotka odmawiała mu pieniędzy na kupno starych ilustracyj, zdarzało mu się kolorować książki. Fakt historyczny. Miałem sam kiedyś w ręku gramatykę hiszpańską, którą wuj pomalował od pierwszej do ostatniej strony; przymiotniki — na niebiesko, rzeczowniki na różowo i t. d.
 Między takim oto manjakiem i okrutną jego poło[ 141 ]wicą pani Eyssette zmuszona była żyć już od sześciu miesięcy. Biedna kobieta spędzała całe dni w pokoju brata, dokładając wszelkich starań, aby mu być użyteczną. Ocierała pendzelki, zmieniała wodę w miseczkach... Ale najsmutniejsze ze wszystkiego było to, że od czasu naszego bankructwa wuj Baptista żywił najwyższą pogardę dla pana Eyssette i biedna matka musiała wysłuchiwać wciąż w kółko: — „Eysette — to człowiek lekkomyślny, Eyssette--to człowiek lekkomyślny“. — A, stary niedołęgo! Trzeba było widzieć z jakiem mamaszczeniem, z jakiem przekonaniem on to powtarzał, malując swoją gramatykę hiszpańską! Od tego czasu zdarzyło mi się nieraz spotykać takich niby wielce poważnych ludzi, którzy spędzali czas na obmalowywaniu gramatyk hiszpańskich, a innym zarzucali lekkomyślność!
 Wszystkich tych szczegółów o wuju Baptyście i o smutnem życiu pani Eyssette dowiedziałem się znacznie później, jednakże od pierwszej chwili po mojem przybyciu zrozumiałem, że matka, wbrew temu co mówi, nie czuje się dobrze w tym domu... Wszedłem w chwili, gdy podawano do stołu. Pani Eyssette aż podskoczyła z radości i jak możecie się domyśleć, wyściskała swojego ukochanego Małego z całych sił. Jednakże biedne matczysko było wciąż jakieś zakłopotane i ledwo śmiało się odezwać tym swoim łagodnym, trochę drżącym głosikiem; oczy trzymała wciąż spuszczone. Żal mi się jej robiło, gdy tak siedziała nieśmiało w swojej czarnej wytartej sukni. Wujostwo przyjęli mnie bardzo chłodno. Ciotka z przestrachem zapytała, czy już jadłem obiad. [ 142 ]Pośpieszyłem ją uspokoić, że już jestem po obiedzie... Odetchęła. A świetny był to obiad: fasola i ryba suszona.
 Wuj Baptysta zapytał, czy to są wakacje, skoro nie jestem w szkole. Odpowiedziałem, że porzuciłem akademję i jadę, do Paryża, gdzie Kubuś wynalazł mi dobrą posadę. Zmyśliłem to wszystko, chcąc uspokoić matkę co do mojej przyszłości i przedstawić się wujowi, jako człowiek poważny.
 Ciotka zrobiła na to wielkie oczy.
 — Danielu, powinieneś co prędzej sprowadzić matkę do Paryża... Biedactwo tak tęskni za dziećmi, a zresztą, rozumiesz przecie, co to za ciężar dla nas, twój wój nie może przecież być dojną krową rodziny.
 — A tak — odezwał się wuj Baptysta, połykając potężny kęs ryby — rzeczywiście jestem dojną krową rodziny...
 To wyrażenie: dojna krowa zachwyciło go widocznie, bo powtórzył je kilkakrotnie z wielką powagą... Obiad, jak zwykle u starych ludzi, ciągnął się długo. Matka jadła mało, spoglądała na mnie ukradkiem i przemówiła do mnie zaledwie parę słów. Ciotka nie spuszczała jej z oka.
 — Spójrz na siostrę — zwróciła się do męża — straciła zupełnie apetyt z radości, że Daniel przyjechał. Wczoraj wzięła dwa kawałki chleba, dziś tylko jeden.
 O, najmilsza pani Eyssette, cóżbym dał za to, gdybym mógł cię zabrać ze sobą dziś jeszcze, wyrwać cię od tej niemiłosiernej dojnej krowy i zacnej ciotki; ale ja sam, niestety, jechałem na los szczę[ 143 ]ścia, mając tyle tylko pieniędzy, ile ich niezbędnie było potrzeba na drogę; zdawałem też sobie dobrze sprawę z tego, że mały pokoik Kubusia nas trojga pomieścić nie zdoła. Gdybym był przynajmniej mógł uścisnąć matkę serdecznie, pomówić z nią swobodnie! ale i na to nie mogłem sobie pozwolić, nie pozostawiono nas samych ani na chwilę... Osądźcie sami: zaraz po obiedzie wuj zasiadł do swojej gramatyki; ciotka czyściła srebra i śledziła nas z podoka... Nadeszła chwila odjazdu, a my nie zdążyliśmy sobie jeszcze nic powiedzieć. To też z ciężkiem sercem opuszczałem progi domu wuja Baptysty; zdążając szeroką ulicą do dworca, poprzysiągłem sobie zachowywać się nadal jak człowiek dojrzały i o niczem innem nie myśleć, jak tylko o odbudowaniu ogniska rodzinnego.


Przypisy[edit]

  1. Mistral — chłodny wiatr północny z gór Sawennów (Przyp tłum.)
  2. Rouget od rouge — po francusku — czerwony. (Przyp. tłum.)
  3. Przypis własny Wikiźródeł Numer rozdziału dodany przez zespół Wikiźródeł.
  4. Oto owe cztery pierwsze wiersze, które oglądałem owego wieczora, pięknie wykaligrafowane rondem na pierwszej stronicy czerwonego zeszytu:

    Religja! Religja!
    Wzniosie i tajemnicze wołanie,
    Głos, z serca płynący. Konanie..
    Miłosierdzia! Miłosierdzia!“

    Nie śmiejcie się. Jego to tyle pracy kosztowało!

  5. We Francji stałymi nauczycielami szkół średnich mianowani są tylko posiadacze dyplomu docenta uniwersytetu. Mały, który nie uzyskał jeszcze nawet matury gimnazjalnej i pracować miał tylko w charakterze wychowawcy, do uniwersytetu bynajmniej nie należał.
    (Przyp. tłum.)
  6. W starych domach we Francji dotąd niema dzwonków, są natomiast ciężkie sztaby z lanego żelaza, jednym koncern przytwierdzone na zawiasach do drzwi, drugim — opadające na małe kowadełko. (Przyp. tłum.)
  7. Ostatnia klasa gimnazjum przygotowuje do t.zw bakalareatu; egzamin ten uprawnia do wstępu na uniwersytet. (Przyp.tłum.)
  8. Prefekt — urzędnik administracyjny, którego zakres działania odpowiada w przybliżeniu władzy starosty w Polsce.
  9. Dzielnica Łacińska — stara dzielnica Paryża, zamieszkała przeważnie przez młodzież akademicka i cyganerje artystyczną.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false