Jump to content

»Starościc ukarany« (Kajetan Węgierski), tragikomedya z czasów Stanisława Augusta, w 4 aktach

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł »Starościc ukarany« (Kajetan Węgierski), tragikomedya z czasów Stanisława Augusta, w 4 aktach
Pochodzenie Dusze z papieru Tom I
Data wydania 1911
Wydawnictwo Towarzystwo Wydawnicze
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tom I
Cały zbiór
Indeks stron
[ 125 ]

»Starościc ukarany« (Kajetan Węgierski), tragikomedya z czasów Stanisława Augusta, w 4 aktach.

 

Nowaczyński uczynił sympatycznym bohaterem swej tragikomedyi — poetę! Ten anormalny u Nowaczyńskiego wypadek jest stąd, że ów poeta, na którego zlał Nowaczyński całą swoją miłość, leży w grobie od bardzo wielu lat. Miłość Nowaczyńskiego ku żyjącym poetom czuć nietyle zapachem chrześcijaństwa, ile zapachem arszeniku lub siarki; więc śmierci jedynie zawdzięcza kancelista departamentu sprawiedliwości i rymopis, Tomasz Kajetan Węgierski, że promień łaski nań padł i że został powołany jako persona główna na teatrum, kędy sam Książę wojewoda wileński w gronie dam, których troska o fryzurę większą była niż o cnotę, — nie wiedząc dobrze, co z sobą na tem teatrum czynić, przypatruje się wśród facecyi uciesznych, jako Imć Węgierski z Imć Nowaczyńskim fajerwerki tęczowe a parzące [ 126 ]puszczają nad warszawskie dachy. A czynią to tak długo, aż się to nawet Starościcowi przydługiem wyda i zachce mu się na odmianę nieco ze smętnej tragedyi, i wszystkich, facecye strojących, językiem przepędzi, znów z Księciem Wojewodą na czele.

A do tej tragedyi, która nikomu na ciele ani duszy krzywdy nie czyni, tylko Starościcowi gotuje wieży in fundo rok i sześć niedziel w ostatnim resorcie — w ten sposób przyszło:

Kancelista w departamencie sprawiedliwości, świetnym rymem piszący, nie ma nadziei, że zostanie kiedy tego departamentu prezydentem. Naraził sobie wszystkich. Za »pięciu Elżbietkami« ujęło się dziesięciu możnych, bo »kawaler de Maison-Nevue, generał Mokronowski, hetman Sosnowski, i Rzewuski, grand-maître, wreszcie sam król Staś, a wreszcie z konieczności i ich małżonkowie...« Oto piękny Starościc wszedł w warszawskie mrowisko i uczynił zamieszanie, zbudził ku sobie nienawiść niezmierną. Dofour, drukarz i muzyk Stefani przynoszą mu w dzień imienin trochę świeżych kwiatów, a madame Sylwia Szolc nieco zwiędłe lilie cnoty. Gorzki jest szlachetny rymopis; samotny się czuje w mrowisku, w którem króluje Stanisław August i pisuje listy do litewskich szlachciców, w każdym rewers dłużny przesyłając. Złość porywa Starościca, kiedy o Minasowiczu [ 127 ]słucha, »rytmozdzierczy kaprawym«, i »starym Epifanie«; gniew go chwyta na słowo o mózgach szlacheckich.

Dla społeczności ma tworzyć? — »Nie dla niej, ale przeciw niej! Przeciw niej całą mocną tężyzną młodości! Przeciw tej dyktaturze głupoty niekształconej niczem, przeciw temu gustowi do ukwaszonych ogórków, do herbów, do pijackich orgii, do święconej a brudnej wody...«

Dookoła Starościca rozpełza się Warszawa, wymalowana jak stara kokota, wstrętna, żyjąca zgniłem życiem, suchotnicza, skazana na powolną śmierć, świecące próchno, na którem zasiadł król Staś i wiedzie z cudną faworytą dyskurs o Crebillonie młodszym; jakiś Włoch ją maluje, jakiś poeta w mozole panegiryk pisze. Kiedy się dyskurs o sztuce miłości wyczerpał i król zmarszczył czoło, wołają czemprędzej Marka Reverdilla, królewskiego bibliotekarza; każą mu wieść do ołtarza Klerwolkę, a potem wołają znów kogoś i żenią go z inną; królowi ubywa miłosnego inwentarza, komuś przybywa żona i szambelańskie klucze. Właśnie madame Zuzanna Dahlke ma je do ofiarowania komuś, kto za łaskę sobie poczyta zjadanie resztek z królewskiego stołu. W imieniu króla przyszli je ofiarować Węgierskiemu — Floryan Drewniewski, sekretarz Rady Nieustającej, »szpetna kreatura ludzka z kobusowatym nosem«, i [ 128 ]Wilczewski, »osławione w tych latach factotum Stanisława Poniatowskiego, człeczyna mizerna, a od natury głuchoniemotą naznaczona«. Krewni jego uczynili napad zbójecki na ziemie ojca Starościca, a on przyszedł jemu ofiarować panią Dahlke »piękne zjawisko, z którego mało raportu, bo nadto okrzyczane. Węgierskiemu bladość wyszła na twarz, kiedy o zbójeckim napadzie słuch go doszedł, a teraz kiedy mu Wilczewski z miną chytrą panią Dahlke pokazał, klucze szambelańskie i zaproszenie na obiady czwartkowe, uderzyła w niego wszystka nienawiść, jaka w nim była, do tej całej pudrowanej czeredy, wiszącej u królewskich gronostajów, między któremi Friese był i Boskanys, Bacciarelli i pani Grabowska i Szydłowska i Wilczewscy, i zapamiętawszy się, chwycił za gardło »niemy symbol dworskiej kabały«, Wilczewskiego.

Węgierski chce pisać memoryał do króla i Nieustającej Rady. Jak Wolter w obronie Calasa chce miażdżyć straszną swoją bronią, piórem. Nadszedł potężny bankier Poniatowskich, Piotr Tepper de Fergusson. Radzi protekcyi szukać w opresyi, w którą Starościc wpadł i jego rodzice. Starościc przeto w gościnę się udał do Gołkowa, do pałacu Tepperów.

Dziwne zebranie. Wielki salon: na środku stoi lubieżna grupa Monoldiego, »Leda z [ 129 ]łabędziem«, a pod Ledą... książę Wojewoda Panie kochanku z factotum swojem, uciesznym wielce Żmudzinem z jakichś Burbiszek czy Mysichkiszek; a dalej madame Dahlke »świetnej rasy brunetka, z piątrową koafiurą«, Niemcewicz podczaszyc, Szydłowski, Stefani; Scholzowa, rozmiłowana w Starościcu do utraty pamięci i cnoty, miecznikowa Borzęcka, Łubieńska. Radziwiłł opowiada facecye, jako mu żony uciekały, panie nieco o romansach Voisenona. Zapowiadają, że poeta przybędzie. Jakby przykra woń się rozlała wśród woniejącego perfumami towarzystwa. Och! »Jakiś sobie kancelarzysta, czy kopista, który dla herostratowej renomy malicyjnym sztychem wszystkich nas oczernia...«, człowiek, co »z satyrą i na damy się ciska«, »co galantomii się zaparł, że i mężatki i panienki kąsa...«

Wszedł piękny, wspaniały Starościc. Latają w powietrzu cudne komplimenty, zginają się kolana w ukłonach, jak w tańcu na wersalskich salach. Od czasu do czasu głosem niedźwiedzim ryknie Imć Rymko Mikuć albo się zaśmieje grzmotem książę Wojewoda, za brzuch się chwyciwszy. A Starościc komplimenty prawi, jakby kwiaty rzucał pod stopy Zuzannom, Idaliom i Sylwiom. Im się wszystkim oczy stają mętne i mgłą zachodzą, a on w środku między nimi, [ 130 ]jak w prześlicznym wieńcu, bujny, żywy, rozkoszny i piękny.

Kamerdyner hotentocką francuzczyzną obwieścił:

Madame la comtesse est servie!
i wszyscy poszli; został Starościc i dworski narybek, wściekły za »estymowanie paskwillanta«. Krótka chwila, potem Starościc rzucił w twarz rękawiczkę szambelanowi Piotrowskiemu:

A vos ordes monsieur... Merci!

Duel w przygotowaniu na koronę dzieła.

Starościc pojechał się bić. Kobiety wszystkie rozkochane, czekają w niepokoju; zaczynają się podjazdy i przekonywania:

— Czy zastanowiłaś się, co znaczy kochać poetę? charakter tak zmienny! impessionable! kapryśny.

Odpowiedź tragiczna:

— Ogień namiętności nie znosi chłodu zastanowień...

Przedmiot namiętności wraca zdrów, cały i zaczyna mówić ogromnie wiele, »z młodzieńczym ferworem«, z zajadłością Nowaczyńskiego, z pozą rewolucyonisty z kabaretu.

— ...Aż zgroza pomyśleć, jak wiele złego, jak wszystko złe pochodzi z hołdowania zużytym formom życia! Reform nam trzeba. reform we wszystkiem i u wszystkich! Zwalenia tego, co jest od fundamentów i fabryki czegoś [ 131 ]nowego! młodszej Polski nam potrzeba, młodszej! młodej!

A następnie długa oracya o chęciach i rzeczywistości, o duszy czynnej, o otrząśnięciu warszawskiego kurzu z nóg i o sybaryckiej ucieczce do Francyi. Więc mu nie w porę namiętne błyski w oczach pani miecznikowej Borzęckiej, które Sylwia Szolc gasi aforyzmem, że »mężczyźni są kreaturami nikczemnemi«; i wieścią, że za nazwanie rządu przez Węgierskiego »kupą Huronów«, grozi mu nieszczęście.

Nieszczęście przychodzi, a kiedy wszyscy o niem mówią, Starościc — śpi. Nie chce protekcyi niczyjej. Plunął na maryaż z szambelańskiemi kluczami; madame Dahlke nie znajdzie drugiego króla, ale książąt jest więcej niż królów. Madame Idalia Borzęcka skwitowała z miłości poety, który miewa miłości i kaprysy. Za Radziwiłłem Starościc drzwiami trzasnął, z Tepperem mówić nie chciał, kiedy go Tepper chciał ocalić. Żandarmi otoczyli dom a Węgierski Węgierskim został i raduje się, że postawiony przed trybunałem powie, co myśli o »sprawiedliwości administrowania«.

»A na upór satiriczny niema mediciny«.

Poszedł tedy Tomasz Kajetan Węgierski do wieży in fundo na rok i niedziel sześć w ostatnim resorcie, aby był — starość ukarany. [ 132 ]Poszedł z miną wielce wesołą, aby była — tragikomedya.

Z pysznej galeryi osób, które na czwartkowych obiadach królewskich zjadały prócz potraw, także i siebie, wyostrzywszy zęby na Bielawskim — nie mógł Nowaczyński wybrać lepiej, jak bohaterem swego utworu czyniąc Kajetana Węgierskiego. Musiało go znęcić to jadowite wolterzątko, cyniczny i wyuzdany poeta, złośliwy i niemiłosierny, nie oglądający się na środki, byle dojść choćby do jednej czwartej drogi Voltaire’a. Bujny umysł, prześliczna figura, której wszystko będzie do twarzy, — nawet rewolucyjne okrzyki w stronę zgniłego społeczeństwa, nawet poza katońska, która u Węgierskiego ze »Starościca« wygląda jak odprasowana koronka żabotu, zmięta w zbyt kordyalnym uścisku dzieweczki, podającej »Pod blachą fałszywego węgrzyna. Postać ta musiała Nowaczyńskiego pociągnąć całą swą naturą, całym swym żywotem, nad którym Lucyan Siemieński z żalem zapłakał.

Tak się ta postać mieni w muzeum zabytków stanisławowskich czasów, jak fałszywy drogi kamień i rwie poetyckie oczy, którym wszystko jedno, czy kamień fałszywy czy prawdziwy. A zresztą, by długo nie szukać powodów miłości Nowaczyńskiego ku Węgierskiemu, powiedzmy sobie — similis simili gaudet. Rzeczy [ 133 ]proste. Jeśli już Nowaczyński wszedł w stanisławowskie czasy, po Kozłowskim poznawszy, że się świetnie w nich żyje dzisiejszemu poecie, bo odłogiem leżą, — któż jeśli nie cyniczny, złośliwy, świetnym dowcipem błyszczący Węgierski, nadawał się do tego, by mógł mówić ze sceny sposobem Nowaczyńskiego, doskonałym językiem a jadowitym dowcipem; któż mógł lepiej wyglądać na tle malowań Byczkowskiego i mebli w stylu Chippendala, w pozie Katona w pysznym fraku, ujadając na społeczeństwo, chodzące jeszcze w kontuszach, jak nie Tomasz Kajetan Węgierski; komuż mógł trafniej powierzyć Nowaczyński mandat urągania w jego imieniu »dostojnej ciżbie«, jakby mu mało »ciżby«, wśród której żyje i trzeba mu było jeszcze ciżby stanisławowskiej? Chyba nie — księciu biskupowi warmińskiemu.

I dlatego, gdyby się Nowaczyński w Wedekinda zabawił, a miał posturę nie chudego poety, lecz pięknego aktora, nie zdziwiłby się nikt, gdyby wyszedł na scenę i zaczął:

»...Prawdziwie nie znoszą nawet porównania liazony cielesne, tylko na rozżarzeniu umysłów fundowane z miłością, w której umysł i dusza i gust wszelki są zaangażowane...«

By do katońskiej pozy przygotować Kajetana Węgierskiego, musiał Nowaczyński przepomnieć coś niecoś ze sprawek [ 134 ]stanisławowskiego poety, aby mu kto z widzów nie wymawiał, że dziwnie to jakoś było z tą katońską oracyą o społeczności, kiedy Węgierski przecież szambelanem został i na utrapienie głupich i nadętych został dopuszczony na pokoje królewskie. Oto Nowaczyńskiemu zajaśniał Węgierski całym blaskiem, bo go przecież nie mierzył miarą surową historyków ani prokuratorem nie zamyślał być dla tego cynicznego poety, ani go za... niewinną »Katarynejdę« odsądzać od czci i wiary. Dla Nowaczyńskiego Węgierski musiał być takim, jakim jest w »Starościcu«, bo jakikolwiek by był, przecieżby go Nowaczyński ułaskawił i do godności poetycką licencyą podniósł choćby za same tylko — »Cztery Elżbietki«. Punkt widzenia, kąt widzenia.

Albowiem inaczej nieco osądzono stanisławowskiego poetę, niż go z miłością namalował Nowaczyński. Nie chce surowy Siemieński w żaden sposób przyjąć za dobrą monetę katońskiego wyrazu w bałamutnych oczach Starościca. »Zawód jego od razu zwichniony«, mówi o poecie Kajetanie. »...Serce co jeszcze nic nie doświadczyło, co nie miało czasu zetrzeć się ze światem, ani się nim nasycić, ...od razu przeczy, bluźni, wyszydza lub filozofuje, lub znowu niby chcąc wszczepić swoją naukę, wpada w suchy morał, w deklamacyę i ogólniki...«

Z tą marką byłby Starościc Węgierski nie [ 135 ]tylko że niemiły jako bohater komedyi, lecz jako komedyant, Katona udający, nie zająłby nikogo. Musiał go przeto Nowaczyński podpierać na wszelkie sposoby, aby poeta nie padł w opinii widza, i aby go osobą swoją zajął, ten nieekonomicznie szafujący talentem, omal że nie genialny Starościc.

I w istocie miłość autora »Starościca« ku Węgierskiemu udziela się w zmniejszonej krytycznej dozie widzowi, którego usposabia dobrze atmosfera przez scenę wiejąca, dobra, miła atmosfera, z której wenę do krotochwilnych anegdot czerpał książę wojewoda Panie Kochanku. Tak się dzieje, że każda z osób tragikomedyi przydana jest jakby na służbę Węgierskiemu; zdawałoby się, że ci ludzie ufraczeni, z koafiurami jak rusztowania, sami siebie oczerniają, aby tylko Węgierski przez kontrast zajaśniał i by można pudrem stanisławowskich zauszników pozacierać na twarzy Starościca prawdziwe jej rysy, kiedy Starościc gromy zechce rzucać na wszystkich, którzy byli i są i na wszystko, co było i jest. Wszystko się w tragikomedyi czyni, aby Starościc w oczach piękniał; świetne słowo Nowaczyńskiego wywabia ze skutkiem plamy z fraka Starościca, których dojrzał Siemieński czy kto inny i o których całe pisali studya.

Węgierski wygląda w tragikomedyi [ 136 ]Nowaczyńskiego na takiego człowieka, który wszystkie promienie z otoczenia w siebie wchłonął, a potem łaskawie udaje słońce i — promieniuje, światłem z twarzy i z oczu i ze słów darząc tych, od których światło wziął. Lecz na dobro umiłowanego przez siebie poety, na udokumentowanie często lekkomyślnych jego słów, na nadanie wagi jego wystąpieniom, robionym z wolteryańską miną i z reformatorską pozą — musiał Nowaczyński nielitościwie, zjadliwie i gwałtownie potępić otoczenie, wśród którego Węgierski ma być świecznikiem. Więc też zgromadził dookoła niego tylko zło, zło, którego negować nie można, które było, lecz nie samo jedno, bo wisiało tylko jak uschła gałąź na zdrowym pniu. W takiem otoczeniu zakutych szlacheckich łbów, królików, metres królewskich i niekrólewskich, głupców sfrancuziałych, szambelanów przez żony, w atmosferze ohydy i błota, duszącej zdrowe płuca, musi poeta Węgierski robić wrażenie, jakby naprawdę oddychać nie mógł i za gardło się chwytał i za piersi. Na widok jego otoczenia, które spłynęło z królewskiego zamku jak brud, wykrzykniki Węgierskiego zdają się mieć siłę i szczerość w sobie, nawet wtedy, kiedy mu, upozowanemu wspaniale, z poza ramienia wygląda chytrze i złośliwie uśmiechnięta twarz bajecznego suflera, Nowaczyńskiego, który się raduje w zbożnej [ 137 ]duszy, że mógł nawymyślać »ciżbie dostojnej«, mniejsza o to, czy chodzi w perukach białych, czy ma we włosach pierze.

Takim sposobem staje się Kajetan Węgierski z pożyczonym od Nowaczyńskiego poglądem na sprawy tego świata, osią tragikomedyi i osobą jedyną, wobec której giną po kątach nawet tak korpulentne figury, jak książę Radziwiłł, zawezwany przez Nowaczyńskiego na salony, w których Węgierski króluje, aby atmosferę — miłą czynił. Tak zaś bardzo Nowaczyński uwagę zwraca wciąż na umiłowanego swego Starościca, pozując go i strojąc, ucząc go przepysznych komplimentów, albo słów zjadliwych, że od czasu do czasu przestaje się w zupełności troszczyć o resztę swego dzieła, tak, że całe prześliczne grono, z Radziwiłłem na czele, samopas chodzi i leni się, nic nie czyniąc na dobro komedyi, której bieg przystaje na chwilę, aż Starościc świetną tyradę wypowiedziawszy do kogoś, kogo nie widzi i przeciw komuś, kogo niema, wraca do roli bohatera utworu i czemprędzej, gorączkowo akcyę naprzód posuwa, aby mógł być ukarany. Chodzą obaj, on i Nowaczyński pod rękę po scenie, nie czyniąc sobie wiele nietylko ze wszystkich, ale i ze siebie. Bawią się świetnym stylem, pysznym językiem, mieszaniem żywych, tęczowych barw na teatralnej palecie, i kąpią się w marzeniach, aż im [ 138 ]przypomni rzeczywistość sapiący z nadmiaru tłustości Książę Wojewoda.

W otoczeniu swojem jest przeto zajmujący rozpustny poeta, na tle tego niezmiernie barwnego roja motyli stanisławowskich; w dyskursie z Radziwiłłem, o którego korpulentną figurę oparł się chudy Starościc, w towarzystwie tych figur, które po scenie chodzą, świetnie przez Nowaczyńskiego malowane, na tle jednej strony epoki, doskonałemi nakreślonej barwami, wśród kilku chwil gorączkowych czasów, oddanych doskonale.

Razem wziąwszy, chwali się bardzo Nowaczyńskiemu odbycie wędrówki wśród ludzi stanisławowskiej epoki, choć »Starościc ukarany« jest tylko zbiorem świetnych szkiców z tej wędrówki; łatwiej bowiem jest Nowaczyńskiemu opisywać ludzi i wypadki i poruszać niemi wedle fantazyi bujnej i barwnej, niż kazać im żyć tą wszystką pełnią życia, którą żyli. Na spełnienie takiego żmudnego zadania, na wymierzanie całości, na budowanie kształtów osób, na wznoszenie rusztowania pod sceniczną budowę — jest autor »Małpiego zwierciadła« zbyt... nerwowym essaistą, fejletonistą zbyt barwnym, indywidualnością tego rodzaju, która ręczyć za siebie nie może, że w ciągu roboty, tej »solidnej«, po dziesięćkroć razy nie odbiegnie od tematu dla wtrącenia uwagi, dla złośliwego »głosu [ 139 ]na stronie«, dla wykpienia swoich własnych bohaterów. Mistrzowskiem będzie migawkowe zdjęcie przez niego robione, lecz jego dramat czy tragikomedya będzie złożeniem całego szeregu takich zdjęć, niezmiernie barwnem, lecz mozajkowem; w przeciwieństwie do solidnej budowy gmachu praca Nowaczyńskiego odbywa się z nerwowym niepokojem wielkiego talentu, patrzącego cyzelatury złotych drobnostek, nie patrzącego dróg ni końca. A następnie ten poetycki, nieekonomiczny, niesprawiedliwy przez kaprys rozdział uczucia twórcy do swego tworu, obdarza nie miłością jednych na szkodę drugich, niemożność spokojnego i bezstronnego patrzenia z boku na swych bohaterów. Nie! Nowaczyński będzie chodził jak Pallas za swoim Achillesem, musi się wmięszać w tłum na scenie i z nim żyć. Ciekawy rozdział psychologii twórczej, w niezgodzie będący z formułami pisarskiego kodeksu, objaw dla widza, który tego dostrzeże, ogromnie sympatyczny.

W całej pełni wyszło to na jaw w »Starościcu ukaranym«, a błąd pisarski może uczynić wiele dobrego bohaterowi tragikomedyi przez rzucanie na niego tylko świateł barwnych reflektorów; może stawanie autora przy boku Węgierskiego pomoże tym, którzy chcą sprostować nieco sądy zbyt surowe o Zoilu warszawskim i oczyścić go o ile można z kalumnii, które na [ 140 ]jego rachunek zapisano, a które może nie wszystkie jemu przynależą. Ulżył obciążonej pamięci Węgierskiego Estreicher, może mu ulży więcej jeszcze błyskotliwa, barwna tragikomedya Nowaczyńskiego, który za duszę pokrewną wojnę wiedzie.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false