ski, »osławione w tych latach factotum Stanisława Poniatowskiego, człeczyna mizerna, a od natury głuchoniemotą naznaczona«. Krewni jego uczynili napad zbójecki na ziemie ojca Starościca, a on przyszedł jemu ofiarować panią Dahlke »piękne zjawisko, z którego mało raportu, bo nadto okrzyczane. Węgierskiemu bladość wyszła na twarz, kiedy o zbójeckim napadzie słuch go doszedł, a teraz kiedy mu Wilczewski z miną chytrą panią Dahlke pokazał, klucze szambelańskie i zaproszenie na obiady czwartkowe, uderzyła w niego wszystka nienawiść, jaka w nim była, do tej całej pudrowanej czeredy, wiszącej u królewskich gronostajów, między któremi Friese był i Boskanys, Bacciarelli i pani Grabowska i Szydłowska i Wilczewscy, i zapamiętawszy się, chwycił za gardło »niemy symbol dworskiej kabały«, Wilczewskiego.
Węgierski chce pisać memoryał do króla i Nieustającej Rady. Jak Wolter w obronie Calasa chce miażdżyć straszną swoją bronią, piórem. Nadszedł potężny bankier Poniatowskich, Piotr Tepper de Fergusson. Radzi protekcyi szukać w opresyi, w którą Starościc wpadł i jego rodzice. Starościc przeto w gościnę się udał do Gołkowa, do pałacu Tepperów.
Dziwne zebranie. Wielki salon: na środku stoi lubieżna grupa Monoldiego, »Leda z łabę-