Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom I/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Duplat osłupiał, posłyszawszy tę propozycye, siedząc niemy, z otwartemi ustami.
Merlin, ściskając w ręku sztylet, oczekiwał odpowiedzi, wreszcie były sierżant podniósł głowę.
— Wszakże Centralny Komitet nasz odrzekł — posyła cię do Wersalu w swojej sprawie? Chodzisz tam służąc niby Kommunie, a powracasz tu dla prowadzenia interesów Wersalskich! Znaczy to, nosić płaszcz na dwóch ramionach, mój stary!
— Wobec ciebie, jako intelligentnego człowieka i godnego zaufania, wyznam, iż tak jest w rzeczy samej!
— Mógłbym cię oskarżyć przed komitetem — szeptał dalej Duplat — a wtedy rozstrzelano by cię w jednej chwili.
— Wiem o tem; zanim jednak byś zdołał mnie zadenuncyować, otrzymałbyś tęgie uderzenie w bok nożem. Zresztą ta denuncyacya nie przyniosłaby tobie korzyści, niema więc nie bezpieczeństwa.
— Mówiłem to tylko dla żartu — odparł kapitan — pokładasz we mnie zaufanie, dowiodłeś mi tego, ja cię więc przekonam nawzajem, że jestem twoim przyjacielem; będziemy mogli, sądzę, porozumieć się z sobą.
— Byłem tego pewny, wiedząc, że jesteś wyższym po nad gminne przesądy.
— Przesądy? — powtórzył Duplat — niema ich tam, gdzie chodzi o przygaszenie pożaru.
— Zwróć także uwagę — zaczął Merlin — że Wersalczykowie, stawszy się panami Paryża, wymierzą straszny odwet tym wszystkim, którzy z bronią w ręku służyli Kommunie, a nadewszystko dowódzcom.
— Duplat zadumał, pomyślawszy o swoich galonach, któremi się tak pysznił przed chwila.
—Ha! odwet!... wyszepnął. Czy przedsięwziąłeś jednak środki ostrożności? Wszak jesteś przezornym?
— Nie chełpię się z tego.
[ 177 ] — Uważam więc, że lepiej usunąć się z tej gry i rentę sobie zapewnić?
— Tak rozum nakazuje, do czarta!
— Pomyślałeś więc o mnie i chcesz mnie wydobyć z tej dzieży, pełnej szumowin? Jak to szlachetnie z twej strony! A więc porozmawiajmy. Z kim się widziałeś w Wersalu?
— Z jenerałem Valentin--rzekł Merlin.
— Naczelnikiem publicznego bezpieczeństwa?
— Tak. Jemu to składam moje raporta o tem co się dzieje w Paryżu.
— I on to obiecał ci trzydzieści tysięcy franków?
— On.
— Chcąc je otrzymać, mówisz, należy otworzyć jedną z bram Paryża?
— Tak.
— Kiedy
— W oznaczonej chwili.
— Zgoda! lecz jak się wziąść do tego?
— Rzecz bardzo łatwa.
— Tak sądzisz?
— Przekonasz się, że mam słuszność. Jest środek ku temu nader prosty.
— Ciekawym?
— W jakich odstępach czasu stajesz na warcie przy bramach ze swoim oddziałem? — pytał Merlin.
— Co pięć dni.
— Do których bram bywasz przeznaczanym?
— Do bramy Romainville, bramy Pantin, Chaumont i Près-Saint-Gervais.
Możesz ze ufać ludziom swojego oddziału?
— Ach! to są idjoci... Zrobią wszystko, co im rozkażę, nie rozumiejąc o co chodzi...
— Doskonale! Zajmiemy się później tymi głupcami, gdy nadejdzie chwila działania. Gdybyś w dniu, w którym zapotrzebuję ciebie nie stał na straży, czy nie mógłbyś zmienić lub przyśpieszyć swojej kolei?
— Mogę z łatwością to uczynić.
— Czy mógłbyć według woli wybrać sobie stanowisko?
— Tak, porozumiawszy się naprzód z którym z kolegów.
[ 178 ] — Zapytuje o to, ponieważ, jak sądzę, trzeba będzie wybrać bramę w Près-Saint-Gervais.
— Zastosuje się do tego.
— Gdy rzecz ta będzie zadecydowaną, powiadomię cię o tem, tymczasem zaopatrz się w cywilne ubranie, ponieważ twój mundur trzeba będzie spalić, a pałasz wrzucić do rzeki.
— Bądź spokojny przygotuję sobie wszystko co trzeba — odparł Duplat. — Ale rzecz najważniejsza. Kiedy nam wypłacą za tę sprawę pieniądze?
— Nazajutrz, skoro wojska wejdą od strony Saint-Gervais, otrzymasz część swoją.
— Nazajutrz dopiero? do pioruna! A gdyby niezapłacono nam po dokonanym fakcie?
— Zapłacą! ja za to ręczę!
Duplat zaczął drapać się po głowie.
— Ty ręczysz? rzekł— to dobrze, ale gdzież jest twoja gwarancya? Gdyby rząd w Wersalu nie wypłacił, pracowalibyśmy dla króla Pruskiego. Nie byłoby nawet gdzie się udać w tym razie. Ja radbym od razu przyłożyć ząb do tego maślanego placka.
— To znaczy, że żądasz zaliczki?
— Tak; choćby nie wielkiej.
— Niepodobna!... Powinieneś to zrozumieć.
— Każą mi więc tylko ufać twemu zapewnieniu?
— Tak, ponieważ ten zamiar mógłby ci się nie udać, mógłbyś stchórzyć w ostatniej chwili, a w takim razie byłyby straconemi wypłacone tobie pieniądze.
— Jest to więc ostatnie twe słowo?
— Ostatnie, a jakiej sumy żądałbyś teraz?
— O! nie byłbym wymagającym, bynajmniej. Zanim bym otrzymał oznaczoną kwotę, zadowolniłbym się taką, któraby mi wystarczyła na przyzwoitą kolacyjkę z dziewczętami.
— A więc ja ci udzielę ową zaliczkę z moich własnych pieniędzy.
— Jesteś więc kapitalista?
— Jeszcze nim nie jestem, wszak mam nadzieję zostać w przyszłości — odrzekł Merlin — zamykając swój nóż i wsuwając go do kieszeni. A wydobywszy portmonetkę:
— Niechaj cię to przekona — dodał — iż nie wątpię ani [ 179 ]na chwilę o wypłaceniu przyobiecanej nam sumy, w razie, gdyby się nam powiodła ta sprawa.
— Och! i ja zarówno, wszak będę wierzył silniej, skoro otrzymam od ciebie nieco monety. Ile mi dasz?
— Równy tysiączek.
— To za mało!
— Nie mam przy sobie więcej.
— Ha! to daj ile możesz.
— Mam więc twoje słowo?
— Słowo uczciwego człowieka!...
Na te wyrazy Merlin wykrzywił twarz komicznie, czego ciemność niedozwoliła dostrzedz jego towarzyszowi, a wydobywszy z portmonetki papier, na osiem części złożony, wsunął go w rękę Serwacego.
— Oto, — rzekł, tysiąc franków.
Duplat, chwyciwszy banknot, przesuwał po nim palcami.
— Czy nie podrobiony przynajmniej? — —pytał zartobliwie.
— Życzę ci takich jak najwięcej! Schowaj i milcz.
— Idźmyż więc teraz na kieliszek...
Zaraz, ponieważ jeszcze mam coś do powiedzenia.
— Mów prędko, bo dyabelnie zimno w tej piwnicy. Wilgoć przejmuje do kości.
— Otóż więc jesteśmy obadwa, nowo zaciężni w służbę Wersalskiego rządu; zaczął Merlin.
— Ułożone i zrozumiane, a jeżeli dobrze zapłaci służyć mu będę dobrze za jego pieniądze.
— Powinieneś czynić tak, jak ja czynię, okazywać najwyższą gorliwość dla Komitetu centralnego Kommuny, ażeby zyskać ich zaufanie, a potem z tego korzystać na inną stronę.
— Bądź spokojny! Potrafię to lepiej od ciebie uczynić.
— I zachowaj w pamięci me słowa. Pozostaw księży w spokoju, a w razie potrzeby stań nawet w ich obronie, jeżeli będziesz miał ku temu sposobność.
Wyrazy te przypomniały Duplat’owi zaszłą scenę z wikarym, gniew jego jednak wkrótce przeminął.
— Zostawić ich w spokoju? — wymruknął niechętni — będzie to rzecz trudna... wszak jeśli takim jest rozkaz rządu [ 180 ]Wersalskiego, będę się starał doń zastosować. Skończyłeś już?
— Skończyłem.
— Wychodźmy więc.. Drżę cały z zimna.
Wyszli obadwaj, udając się do składu win, gdzie kazali sobie podać obfita wieczerzę, skropioną najlepszemi gatunkami Burgunda i wypróżniali butelki za zdrowie rządu Wersalskiego.
∗ ∗
∗ |
Pomimo, że artylerya niemiecka z całą świadomością popełnianego okrucieństwa wymierzała swoje armaty na szpitale Paryża, a pruskie kartacze paliły i w szczątki rozszarpywały służbę francuzkich ambulansów, którą wszelako obronić powinna była biała chorągiew z czerwonym krzyżem Stowarzyszenia Genewskiego dla ratowania ranionych, znalazł się niemiec potępiający te czyny niecnej dzikości, a był nim znany nam dobrze doktór Blasius Wolff, ów chirurg major, służący jako dowódzca w jednym z korpusów pruskiej armii.
Potępiał on wojnę, starając się złagodzić jej opłakane następstwa.
Wiedziony szlachetnym poczuciem ludzkości musiał walczyć ciężko przeciw zaciekłemu oporowi współziomków, zanim zdołał urządzić służbę w ten sposób, ażeby ranni Francuzi na równi traktowaнi z Niemcami, otaczani byli temże samem co oni staraniem i opieką.
Usuwał ze służby ambulansowej tych wszystkich, którzy w swej nienawiści w ranionym francuzie widzieli jedynie wroga.
Szczególniej w okolicach Paryża najbardziej walczyć mu przychodziło ze złą wola jenerałów, którzy skutkiem zdenerwowania wywołanego długiem oblężeniem, wybuchali Teutońską prawdziwie brutalnością.
Doktor Wolff, pokonawszy te wszystkie przeszkody, urządził ze szczególną pieczołowitością obsługę w niemieckich ambulansach.
Sam osobiście wszystkiem się zajmował, wglądał we wszystko własnemi oczyma, a gdy pod tą szorstką zewnętrz[ 181 ]ną jego powłoką uderzało serce pełne uczuć humanitarnych, ocalił znaczną liczbę ranionych Francuzów, którzy bez jego pomocy, napewno byliby zginęli.
Po podpisaniu pokojowego traktatu, gdy armia niemiecka opuściła Wersal, pozostawiając swoje garnizony jedynie w głębi fortów, doktór Wolff oddał w ręce francuzkich chirurgów obsługę szpitalną, i ambulanse, gdzie się mieścili razem ranieni z różnych oddziałów piechoty kawaleryi, gwardyi ruchomej i narodowej, pomieszani z ranionymi niemcami, którym stan zdrowia niepozwalał powracać do rodzinnego kraju.
Rząd francuzki zobowiązał się odesłać ich później, gdy wyzdrowieją. Wszyscy ranieni wychwalali jednogłośnie pieczołowitość starań udzielanych im przez francuzkich lekarzy.
W dniu 18-ym Marca, gdy wybuchnęła Kommuna, szpitale i ambulanse były już nieco opróżnione, próżne jednak te łózka zostały wkrótce zapełnione żołnierzami wojsk regularnych, ranionemi kulami Kommunistów. Ich liczba zwiększała się prawie z dniem każdym.
Bitwa pod Mont-Valerien, i ciągłe utarczki ze związkowymi powiększały liczbę przybywających ranionych, która wreszcie dosięgnęła takiej cyfry jak w końcu wojny.
Wersal przedstawiał natenczas szczególny a niezapomniany widok.
Uczciwi ludzie, mogący uciec z Paryża dla uchronienia się od prześladowań i wyroków Kommuny, zjeżdżali tu, osiedlając się bądź w mieście, bądź w jego okolicach. Wiele żon oficerów wraz z dziećmi przybywało ze czterech stron Francyi dla połączenia się z mężami, po sześciu miesiącach bolesnego rozdziału. W każdym okręgu tworzyły się stowarzyszenia dam dobroczynnych, do których przyłączali się księża emigranci z Paryża, ażeby nieść pomoc i pociechę ranionym żołnierzom.
Stowarzyszeni, odwiedzali codziennie chorych w szpitalach i ambulansach, znosząc im przysmaki wraz z dobrem słowem, którym się ich pokrzepić starali.
Okrzykiem radości powitali mieszkańcy Wersalu wiadomość o przybyciu tamże księdza d’Areynes. Mniemano, że zo[ 182 ]stał uwięzionym przez Kommunistów i zamkniętym w la Roquette wraz z innymi zakładnikami
Wikary z parafii świętego Ambrożego, słynny z kazań miewanych u świętego Sulpicyusza był znaną zaszczytnie osobistością, zarówno ceniony przez wyższe klasy społeczne Paryża, jako i czczoną przez ubogich okręgu Pepincourt. Uwielbiano jego prawy charakter, jego serce pełne litości i wysokie ukształcenie umysłu.
Widziano go bezustannie na stanowisku, gotowego do walki, gdzie chodziło o przyniesienie ulgi niedoli i pozyskanie dusz dla Stwórcy.
Widziano w nim to prawdziwe a godne podziwu wcielenie kapłana, gdy kapłan jest zarazem apostołem. Gromadzono się tłumnie w około niego, proszono o radę, a rada przezeń wydana stawała się prawem dla wielu!
Ksiądz d’Areynes dołączył do swojej tarczy herbowej rozsiane promieniście gwiazdy miłosierdzia i stał się założycielem Stowarzyszenia, które w kilka lat później powstało pod piękną nazwą:
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |