Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom I/XXIX

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 169 ]
XXIX.

 Drzwi tego budynku były na oścież otwarte, we wszystkich oknach światło gorzało. Czuwano wewnątrz pośród ogólnego nieładu w przewidywaniu blizkiej katastrofy.
 Podwórza, wschody i sale, napełnione były żołnierzami różnych oddziałów, noszących najróżnorodniejsze nazwy. Wygalonowani oficerowie w pióropuszach, jak muły hiszpańskie, przechodzili się dumnie, uderzając z hałasem przypasanemi pałaszami o bruk dziedzińca i marmurową posadzkę salonów.
 Widać tu było również grupy mężczyzn w mieszczańskich ubiorach i kobiety o podejrzanem zachowaniu się.
[ 170 ] Całe to zbiorowisko, chodziło, paliło tytuń, krzyczało, dyskutowało nad wypadkami dnia i rezultatami potyczki stoczonej z wojskiem w Wersalu.
 Tłumy szpiegów krążyły pośród nich, nasłuchując pilnie i zbierając wygłoszone zdania.
 W chwili, gdy Serwacy Duplat wchodził do merostwa, jakiś mężczyzna za pomocą kułaków wymierzanych tłumowi rękoma, usiłował torować sobie drogę ku wschodom, znajdującym się wprost niego
 Mężczyzna ów wygolony, bez zarostu, mógł mieć lat trzydzieści. W bawełnianej błękitnej bluzie, burką odziany, miał na głowie płaski pilśniowy kapelusz z szerokiemi brzegami, a w prawej ręce trzymał gruba pałkę drewnianą.
 Można go było wziąść tak dobrze za jakiego wieśniaka z okolic Paryża, jak za ogrodnika, lub właściciela winnic z Argenteuil. Powracał z bióra zajętego przez delegatów Komitetu centralnego, gdzie jak mówiliśmy, czuwano dniem i nocą, zmieniając się kolejno, w oczekiwaniu na instrukcye drugiego Komitetu, osadzonego w ratuszu.
 — Jak się masz! — zawołał, chwytając za rękę Duplat’a — spotykamy się nareszcie.
 Były sierżant chciał mu się wymknąć.
 — Niezatrzymuj mnie, Merlin! — odpowiedział — idę do biura w bardzo ważnym i pilnym interesie.
 Merlin wszelako trzymał go silnie, a pochyliwszy się, wyszepnął cicho:
 — Ja również mam bardzo ważny i pilny interes, pilniejszy na pewno od twojej sprawy. Musisz mnie wysłuchać!
 — Później... później!... jestem bardzo zajęty.
 — Czem takiem?
 — Chce zesłać pewnego nicponia do Roquette!
 Merlin chwycił go za rękę.
 — Nie czyń tego! — wyszepnął tejemniczo.
 — Jakto... dla czego? Masz w tem widocznie jakieś wyrachowanie.
 — Niech Bóg uchowa! Ten hultaj zobelżył mnie... rozbroił... chciał mnie zabić.
 — Tem lepiej, że tego nie uczynił. Zawdzięczasz mu życie, a razem i korzystanie z pewnego świetnego interesu, [ 171 ]jaki nadarza się własnie. Nie jesteś głupim, potrafisz więc zdobyć piękną sakwę, zaiste nie do pogardzenia! mówił Merlin coraz cichszym głosem.
 — Piękna sakwę? — powtórzył Duplat a co w niej będzie?
 — Złoto! do pioruna! złoto, spływające jak deszcz do jej wnętrza!
 Ostatnie słowa wywarły silne wrażenie na byłym sierżancie. Jego zaciekłość przeciw Gilbertowi i wikaremu znikła. Złociste miraże błysnęły mu przed oczyma.
 — Złoto będzie jak deszcz spływało? — wyjąknął z cicha.
 — Tak..
 — Trzeba zatem urządzić jakieś odwiedziny w domostwie?
 — Nie.
 — Cóż więc u czarta? Wytłumacz?
 — Dobrze, ale nie tu.
 — Dla czego?
 — Ponieważ mógłby ktoś podłuchać, a ja niechcę być słyszanym.
 — A więc pójdź do mnie.
 — Za dużo jest lokatorów w twojem nowem mieszkaniu. Przepierzenia są tam tekturowe.
 — Chcesz mi więc powierzyć jakąś wielką tajemnice?
 — Nie inaczej. Przyniesie ona nam świetną korzyść... Nagroda jest pociągającą!
 — Idźmy więc! rzekł Duplat, uprowadzając wraz z sobą Merlin’a. — Niedaleko ztąd znam pewien zakątek, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać, nie obawiając się podsłuchania.
 I wyszedłszy z merostwa, kroczyli ulicą Parmentier, ku Chemiu-Vert. Merlin postępował w milczeniu.
 W owym czasie, na rogu tej ulicy wznosił się dom świeżo wybudowany, wykończony na zewnątrz, ale przy którym wewnętrzne roboty wstrzymanemi zostały skutkiem wojennych wypadków. W stronę tego też domostwa zaprowadził Duplat swego tajemniczego towarzysza.
 — Wejdźmy tu-rzekł — porozmawiamy i nikt nam nie przeszkodzi.
[ 172 ] Żadne ogrodzenie nie wzbraniało wejścia do budynku. To, które niegdyś istniało, zostało zniszczone podczas oblężenia.
 Duplat znając dobrze wejście do tego domu, prowadził Merlin’a, wziąwszy go pod rękę i tak oba szli na dół schodami do piwnicy, macając w ciemności.
 Poniżej schodów, potknęli się o kupę złożonych tu gruzów.
 — Stój! — zawołał Duplat, jesteśmy w miejscu; są i fotele, siadajmy!
 Merlin siadł na kamieniach nazwanych przez jego towarzysza pompatycznie, „fotelami“.
 Obu przybyłych, otaczała ciemność głęboka. Żaden szmer nie mięszał tu grobowego milczenia. Siedząc obok siebie, dotykali się prawie nawzajem, nie widząc się jednak.
 Korzystając z owych ciemności, Merlin, sięgnął do kieszeni, a wydobywszy z niej długi nóż Kataloński, otworzył go cicho i trzymał w lewej ręce.
 — No! teraz mów! rzekł Duplat.
 — Posłuchaj-zaczął Merli — a nie brykaj, jak znarowiony, osioł na to co powiem, lecz naśladując mnie, załóż potrójną kłódkę na usta.
 — Rzeczywiście więc jest to coś tak bardzo tajemniczego? — pytał były sierżant.
 — Ma się rozumieć! obywatelu kapitanie!
 — Raz... dwa!... słucham więc!
 Merlin zadumał przez kilka sekund, jak gdyby zbierając myśli, a potem:
 — Otóż takie są rzeczy... wyszepnął. Przybywam z Wersalu.
 — Nie dziwi mnie to bynajmniej przerwał Duplat.-Ponieważ wiem dobrze, iż dwa lub trzy razy w tygodniu zachodzisz tam przebrany za wieśniaka, ażeby wywąchać co się dzieje u reakcyonistów i zdać następnie o tem zaport centralnemu komitetowi Kommuny.
 — To poświęcenie! wielkie poświęcenie z mej strony! rzekł Merlin.
 — Wierzę temu i mówię wraz z tobą, że czynisz to z poświęcenia dla sprawy. Zresztą, znają cię dobrze! Jesteś odważnym, wytrwałym, a bardziej przebiegłym i chytrym [ 173 ]niźli najdoświadczeńszy z policyjnych agentów. Wiernie służysz Kommunie!
 — Narażam dla niej mą skórę!
 — To prawda, że ja narażasz i skończysz na tem, że przedziurawią ci ją dziś lub jutro.
 — Mniejsza z tem!
 — Co się dzieje w Wersalu?
 — Nie wesołe rzeczy!
 — Dla kogo?
 — Dla tych, którzy walczą przeciw władzy spółecznego porządku.
 — Co?... co?.. przeciw władzy porządku? — wykrzyknął Duplat z oburzeniem, podnosząc głos.
 — Milczenie! — wyszepnął Merlin, ściskając rękojeść sztyletu, gotów uderzyć nim w towarzysza, gdyby jakieś nierozważne słowo wybiegło z ust tegoż.
 — Tak, rzeczy niewesołe! dodał dla tych, którzy pobrali zakładników.
 — To znaczy, dla nas?... dla wszystkich tych, którzy służą Kommunie?
 — Ma się rozumieć, nie kryję tego przed tobą, lecz mówię otwarcie, że strasznie jest zdyskredytowana i poszarpana ta nasza Kommuna!
 — Widziałeś to ze swego okna? pytał szyderczo Duplat.
 — Tak, z mego okna, niepotrzebując go nawet otwierać!
 — Cóż oni układają więc, ci rozbójnicy w Wersalu?
 — Mają szturm przypuścić do Paryża.
 Duplat zaczął chrapliwie, jak to czynić miał w zwyczaju, będąc niezadowolonym.
 — Raz się tylko umiera!
 — Ha! ha! — zawołał — niechaj spróbuja! Przyjmiemy ich dobrze tych szpagaciarzów, tak, że będą zmuszeni porzucić swoje bagnety, gdy nasze kartaczownice pluć im w twarz zaczną!
 — Dotąd się jednak to nie udało...
 — Bo złą była nasza komenda. Niech tylko wynajdą dzielnego dowódzcę, a zobaczysz jaki obrót przybieraą rzeczy natenczas!
 — Być może... Lecz zkąd wziąść takiego? Musimy go odnaleźć.
[ 174 ] — Czy wiesz jednakże, że w Wersalu znajduje się sto tysięcy ludzi?
 — Aż tyle?
 — Mniej więcej.
 — Do djabla! — mruknął Duplat, drapiąc się w głowę — to wiele!
 — Ponówmy dalej; jesteś rozumniejszym niż to stado bydląt, który mi dowodzisz.
 — Dzięki za szczerość.
 — Niema za co! Otóż mówmy otwarcie... Powiedz według twoich zapatrywań, jak długo przeciągnąć się może obecne położenie?
 — Czy ja wiem... do czarta!
 — Jak ci się zdaje? Czy Kommuna zmieni się w rząd stały, rząd, który kierować będzie Francyą i zostanie uznanym przez wszystkie europejskie mocarstwa?
 — Duplat osłupiał spostrzegłszy jaki obrót bierze rozmowa i drapał się w głowę coraz bardziej.
 —Zadajesz mi — wyrzekł głupie zapytania.
 — Czy przypuszczasz wreszcie — mówił dalej Merlin — ażeby tłuszcza pijaków, hultajów, mogła stanowić prawa, rządzić finansami, dowodzić armiją, i że wszystko dobrze iść będzie, jeżeli postawią łotrów ostatniego rodzaju w miejscach jakie zająć powinni uczciwi ludzie? Podyskutujmy nieco w tej mierze. Odpowiedz mi, czy wierzysz?
 — O czem mamy dyskutować? rzekł Duplat — ja na tem wszystkiem nieznam się wcale. Stawiasz mi kwestye, jakiej rozwiązać nie umiem. Otóż ci powiem, że ja drwię sobie z Kommuny!
 — Dla czego więc jej służysz?
 — Służę jej dopóki coś wyskrobać z niej można, jak można było coś wydrapywać podczas oblężenia Paryża! Służę Kommunie ponieważ ona daje mi galony i stopień kapitana! Niechaj tak będzie do czasu. Wszak gdyby upaść miała ta klika, dobranoc!... Odwracam na druga stronę mój paltot i szukam innego dla siebie rzemiosła, z którego od czasu do czasu kapnęło by mi do kieszeni kilka sztuk monety... Ja niemam uprzedzań ani przesądów, mój stary! Czyściłbym buty papie Thiers’owi i wycierał do wieczności szkła jego okularów, gdyby mi dobrze chciał za to płacić! [ 175 ]Dla mnie mają wartość tylko pieniądze, to moje bożyszcze, to jedyny cel mojego życia! Gotów byłbym rozstrzelać wskazana sobie osobistość, gdyby za to stawiono przedemną worek napchany monetą.
 — Otóż co chciałem właśnie wiedzieć! — zawołał Merlin. — A więc taki worek złota ja tobie ofiaruję!
 — Ty??
 — Tak, ja! a raczej jeżeli wolisz ofiaruję ci go przezemnie rząd z Wersalu.
 Duplat na te słowa uczuł, iż mięsza mu się w głowie. Co śpiewa mu przebiegły ów Merlin? Byłoż by to na serjo?
 — Rząd Wersalu ofiaruje mi przez ciebie nagrodę? — powtórzył
 — Nie inaczej.
 — Czy podobna? Nie!... ty chcesz mnie w pole wyprowadzić... To żart.
 — Przedmiot jest nazbyt poważnym, ażeby było można zeń żartować — odpał Merlin.
 — W jakim celu i za co miałby mi to proponować rząd Wersalski?
 — Później ci to wyjaśnię. Na teraz to tylko powiem, iż trzydzieści tysięcy franków zostały przeznaczone między nas dwóch do podziału.
 Duplat zerwał się nagle. Oczy zaiskrzyły mu się w ciemności, jak ślepie u wilka. — Trzydzieści tysięcy franków? — powtórzył chwytając za ramię Merlin’a.
 — Tak! każdemu z nas po połowie. Podzielimy się jak bracia.
 — A więc po piętnaście tysięcy dla każdego? Mów! do kroć piorunów! co trzeba zrobić ażeby wypaproszyć tę żabę?
 — Nic więcej. jak tylko otworzyć armii Wersalskiej jedną z bram Paryża — wyszepnął Merlin — przykładając usta do ucha byłego sierżanta.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false