Ułamki z opisu podróży po Szwajcaryi/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ułamki z opisu podróży po Szwajcaryi |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wydania | 1912 |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Download as: |
Indeks stron |
Z OPISU PODRÓŻY PO SZWAJCARYI.
O milę jeszcze przed Lozanną[1] odkrył się mojemu oku widok, zawierający wszystko, co tylko przyrodzenie stworzyć może wzniosłego i pięknego. Jezioro Leman, zdające się być małym oceanem, błyszczało przy promieniach jesiennego słońca, jak masa nieprzeliczonych dyamentów. Wzruszone fale snuły się jedna za drugą, nakształt splotów ognistego węża, a części jeziora, na które padał cień gór nadbrzeżnych, podobne były do roztopionego lapis lasuli[2]. w którego łonie osadzono świetniejące farbami tęczy kamienie. Ten ogromny obszar wody, lekkim wiatrem wzdymanej, przedstawił zachwycający obraz, co chwila zmienny, co chwila piękniejszy. Światło, igrając w zwierciadłach Lemanu, zamieniało je to na szyby lodu, to znowu na fałdowane przestrzenie, w których każda kropla przybierała jasny blask srebra. Kiedy wiatr, unoszący się nad wodą, zwalniał, odbite w jej toniach góry i skały nowy tworzyły widok. Każda nadbrzeżna chatka zstępowała ze szczytu góry swojej, by kąpać się w przezroczystych jeziora wodach; każdy szczyt skał niebotycznych opuszczał niebiosa, by się odświeżać w zwierciadlanej toni. Zieloność murawy, dotąd jeszcze mrozami nie ujętej, białość śniegu, wieńczącego wzgórza, mieszały się z niebieskawą Lemanu barwą. Wsie, po bokach rozsypane, pełne były ogrodów i drzew, jesienną szatą okrytych. Tu sosna samotna, przypominająca mi Polskę, wznosiła się nad poziome krzewy; tu lipa zżółkłemi szeleściła liśćmi [ 47 ]za przelotem wiatru, którego skrzydła rozwijały białe żagle statków jeziora; tu modrzew ciemną zielonością ocieniał skał wierzchołki, a po bokach bluszcz i różnobarwne, wijące się rośliny czarodziejskie tworzyły sklepienia. Dalej znowu dziksza poczynała się okolica; naga skała, śmiałe czoło pod chmury dźwigając, wydaje się jak olbrzym, pogardzający kwiatami i murawą; strumień huczący spada z jej urwisk i z pianą biegnie w dolinę, gdzie pośród umajonych wybrzeży spokojniejszem już płynie korytem. Świerki rosną tu i owdzie nad chatą, której białe ściany z daleka jeszcze wzrok przyciągają; ciasna ścieżka kręci się od jej drzwi aż do stóp skały. Czasem człowiek po niej dąży, czasem krowy, dzwonkami, u szyi zawiązanemi, brzęczące, przesuwają się powoli wśród dołów i przepaści i z schyloną głową na wzniesionych gór piętrach żują ostatek jesiennej strawy.
Ale nad wszystkie te obrazy uroczystszy i poważniejszy panuje widok. Pasmo gór, wiecznym lodem skrzepłych, ciągnie się po drugiej stronie jeziora; mgła i wśród najczystszej pogody zaciemnia ich ściany; chmury w fantastycznych kształtach snują się po ich szczytach, to jak czołgające się węże, to znów jak skrzydlate smoki. Śniegi, od wieków na ich barkach złożone, błyszczą przy słońca promieniach, jak sztaby ze srebra, przykute do piątr skały, kiedy gwiazda jasności stoi na połowie niebios; lecz kiedy, zniżona, zapowiada zachód czerwonawą barwą swych promieni, wtenczas trzeba przenieść całą duszę do oka i patrzeć tylko i zdumiewać się nad wielkością przyrodzenia. Niczem są rubinu blaski przy jasnościach, rozlewających się po górach, które otaczają jezioro genewskie, kiedy je barwa zachodu okrywa. Chmury zdają się z płynnego złota ulane, a wierzchołki gór, purpurą i dyamentami strojne, dają, wyobrażenie, o ile to może istnieć na ziemi, [ 48 ]tronu Przedwiecznego. Obłoki, podobne do tęczowych skrzydeł Serafów, to się roztapiają i nikną powoli w czystym błękicie, to znowu, gromadząc się razem, rozwijają pyszny baldachim nad skał szczytami. Do tego dodać potrzeba ukazujące się zewsząd domki wiejskie, Genewę w oddali, lasy i gaje, a utworzy się obraz, który łatwiej uczuć, niż opisać.
Za stopniowem zniżaniem się słońca słabną iskrzące się barwy na szczytach i z purpurowego koloru przechodzą do różanej farby. Wtenczas oko zmęczone mile odpoczywa po tylu świetnościach i każda góra wydaje się narzeczoną, strojną w ślubne suknie, kratowane śnieżnemi pasmami i uwieńczone różami.
Zmrok zapadający miesza z sobą odrębne wprzód kształty i kolory rozmaite zmieniają się w szarą barwę, pięknie przy wodach Lemanu odbijającą; księżyc wschodzi powoli, a wtenczas odnawiają się pyszne dnia widoki, ale słabiej odznaczone. Nie tak rażące światło jaśnieje nad okolicą, milszy czułemu sercu blask rozprasza nocne cienie, zatrzymując wszystkie złudzenia i piękności mroku. Góry i skały, jak gdyby przez sen widziane, zdają się z upodobaniem przezierać się w nurtach Lemanu, którego zwierciadła leżą spokojnie i dopóty za sobą zdziwione przyciągają oko, dopóki w mglistej nie znikną oddali. Urocze Helwecyi[3] wdzięki, opuszczając nieco z swojej wzniosłości i powagi, zstępują do rzędu widoków, między którymi już nie drży, nie uwielbia, ale rozpływa się serce. Księżyc rozsyła srebrne promienie, by uwieńczać gór szczyty niepewną jasnością. Chmury się zwolna przesuwają i, mieszając się do śniegów, zdają się między niemi roztapiać. Błękity niebieskie i wody jeziora, połączone przestrzenią nieznaczną i słabym tylko oświeconą blaskiem, zdają się jedną składać krainę, w której i wielkie wznoszą się ogromy i lekkie snują [ 49 ]się chmury, podobne do statków, żeglujących w otchłani białych śniegów i niebieskich obszarów.
Ale, przyjacielu, nad te wszystkie cuda natury, nad te czarowne Szwajcary i okolice wołałbym widzieć brzeg naszej Wisły lub Narwi, poglądać na Gopła fale. Oko zajmuje się Lemanem i niebotycznemi górami Helwecyi, ale serce wzdycha za Polską — i powtarzam sobie nieraz ów wiersz Mickiewicza:
Wokoło mnie kraina dostatków i krasy,
Nade mną niebo jasne. . .
Dlaczegóż stąd ucieka serce w okolice
Dalekie i, niestety, jeszcze dalsze czasy?
Jezioro tak spokojne i ciche, jak w pierwszym dniu stworzenia. W przezroczystej jego powierzchni odbija się sklepienie niebios. Błękity górnej, powietrznej, i dolnej, wodnej przestrzeni stykają się w niem razem. Tu płynie barka z srebrzystymi żaglami, tam płynie obłok łabędziej białości. Zdaje się ono brzemienne i własnym i cudzym lazurem. Cała piękność przyrodzenia w jego piersiach zamknięta. Wszystko, co nad brzegami stoi, wszystko, co nad falami się wzbija, po raz drugi istnieje w jego toniach. Ono jedno jest sobą samem i całą naturą zarazem. W niem i wód kryształ i niebios obszary i skał wierzchołki razem się malują. Ono zda się być duszą całej okolicy. Każdy jej ruch, uczucie, działanie musi na jego licach odbić się koniecznie. Wodospad w niem po raz drugi spada z urwisk góry, chmura powtórną drogę przelatuje; każdy promień słońca w jego łonie na błyskawicę się [ 50 ]zamienia i górne swe ognisko odzyskuje. W pozostałej naturze wszystko jest raz tylko pięknem; w niem i przez niego wszystko dwa razy jest wzniosłem i, dzięki jego przezroczystym falom, serce z podwójną siłą bije tem samem uczuciem na szczycie zielonego Jamanu.
Słońce było za mną i za jedną z gór jurańskiego pasma[5], która, okryta czarnemi sosnami i opasana wstęgą śniegu, wydawała się jak trumna, bladym całunem otoczona i już mojej głowie grożąca. Tymczasem przede mną wznosił się niebotyczny Mont-Blanc w szacie wiecznej zimy, urągając się dyamentowymi lodami ze wszystkich promieni wiosennego nieba.
Witam cię, góro, witam cię, nieśmiertelności obrazie, na ziemi, przeznaczonej zagubie! Ty jedna wśród zieleniejących się gajów, wśród złotych żniw lata i pomieszanych farb jesieni stoisz niewzruszona i nieodmienna, jak bohater, którego duma nie zniża się do śmiertelnych i nie pozwala twarzy wydawać pomieszania i cierpień duszy.
Oh, witam cię, Mont-Blanc! — Przez długie lata pragnąłem ujrzeć twoje poważne i milczące czoło, podobne do grobowca, i widzieć twój orszak, złożony ze skał, zdających się cichą cześć ci składać w głębokiem poszanowaniu. Ty jeden, wylatując nad krańce ziemskiej wielkości, pysznym wierzchołkiem roztrącasz fale błękitów. Panujesz nad wszystkiem, co cię otacza, jako pan wszechmocny w płaszczu purpurowym, uwitym z ostatnich dnia gasnącego promieni. Przykuty do ziemi, zdajesz się jednak należeć do nieba. Równina u stóp twoich, [ 51 ]oświecona słońcem, żegnającem się z światem, zdaje się być oceanem ognistym, nad którym królujesz, podobny do piramidy z marmuru, postawionej na wieki Wszechmocnego ręką dla ludzi, błądzących po ziemi przestworzu. Za mną ponura ciemność otacza przepaść i urwiska, nad któremi rosną posępne lasy, jak wijące się bluszcze wokoło grobowców cmentarza.
Już nie zdołam dojrzeć słońca, ale przede mną jego promienie igrają na wierzchołku Mont-Blanc, jak wspomnienia ubiegłych rozkoszy; fale błękitu tłoczą się wokoło, podobne do bałwanów morza, konającego u nadbrzeżów srebrnej wyspy. Duch Twórcy unosi się nad tą krainą i Jego ręka wyryła na opoce Mont-Blanc nadzieję nieśmiertelności.
Oh, jeśli ziemia tyle ma uroku, jeśli ogromy prochu, zmieszane z kłębami śniegu, zdolne podnieść tak wysoko uczucia człowieka i, oderwawszy myśl od kurzawy, rzucić ją pomiędzy niebios przejrzenie, jakże wyższemi muszą być marzenia duszy! Zdaje mi się w tej chwili, że Mont-Blanc jest świetnym korabem, na który rzuca się moja dusza dla przepłynienia nieskończoności chwały Wszechmocnego. Opasujące go skały rosną stopniowo, dopóki nie zbliżą się do swojego monarchy, a wtenczas schylają czoła, jakby z żalu, że nie mogły dosięgnąć nadprzyrodzonej wielkości.
Ale już cienie pochłaniają światło, nie wiele już mi chwil zostaje do ubóstwiania tej natury, tak wywyższonej nad pospolite czucia ludzkości. O słońce, dobądź sił ostatnich i zalej równinę promieńmi!
O góry, ożywcie się dla mnie, pożyczcie głosu od szumu waszych potoków i od grzmotu śniegowych zamieci! . . .
Mont-Blanc, odpowiadaj na moje wołanie! Czyś bliższy nieba od mojego umysłu?. . czyż tonie wieczności stoją otworem przed tobą?. . . lub czy [ 52 ]gwiazdy, zakochane w białej szacie twoich wierzchołków, zostawiły wraz z promieńmi tajemnice niebios na niedostępnych twych śniegach?. . . Milczysz! . . . boś zanadto dumny, abyś się miał zniżyć do mowy śmiertelnych! . . .
Coraz czarniejsze otaczają mnie cienie. Różane gór barwy konają powoli w nienawistnych uściskach ciemności. Odwracając się, dostrzegam tylko ponurą jurańską opokę, która zdaje się mnie przestrzegać, że wszystko na ziemi kończy się prochem. Drzewa jej, chyląc się ku mojej głowie, poruczając wiatrom szelest liści, podobny do odgłosu śmierci. Domagałem się odpowiedzi od piękności i od światła i nie otrzymałem żadnej, nie rzekłem słowa do ciemności i zaguby, a jednak powiew wieczora przyniósł mi ich odpowiedź.
W potrójną przepaść połamana skała dźwiga na sobie sypiące się Aary potoki. Wokoło dzika, pustynia: nagie skały, ciemne sosny, mech szary. Fale rzeki skaczą po urwiskach, łamią się na ostrzach i, zaokrąglenie wody płynnej straciwszy, w zdruzgoconą zamienione pianę, ulatują w powietrze, opadają z szumem, przedzierają się przez zapory z rykiem i z niezmiernej wysokości lecą w głąb czarnej otchłani, gdzie błyszczące z tęcz śmigają wieńce i wiązki z światła igrają. Zdaje się patrzącemu, że ogrom spadającej wody wszystko za sobą porywa, że twarde łono góry, po której płynie, drży pod jej popędem. Huk piorunu, przemijający na niebie, tu trwa ciągle i w każdej panuje chwili. Krople, oderwane od bałwanów Aary, kołują po przestrzeni, to raz zamglewają powietrze, to znów w lśniącej się chmurze uciekają z korytem. Trzy mosty, [ 53 ]ne nad trzema przepaściami, zaginają się w wątłe łuki i drżą od gwałtowności i szumu potoków. W głębi para z roztrzaskującej się rzeki snuje się po jarze i po ścianach skały, jak kłęby dymu. Zewsząd sterczą głazy o rozmaitych kształtach; wiją się po nich krzewy i rośliny, a burza nieustanna pokrapia je mgłą świeżą. I tak płynie straszliwa Aara z łoskotem piorunu i szybkością awalanszy[7].
Przypisy
[edit]- ↑ Lozanna, miasto szwajcarskie.
- ↑ Lapis lasuli — kamień barwy błękitnej.
- ↑ Helwecya — Szwajcarya.
- ↑ Mont Blanc (cz. Mą-blank) najwyższy szczyt alpejski.
- ↑ Jurańskie pasmo górskie stanowi granicę między Szwajcaryą a Francyą.
- ↑ Aar, rzeka szwajcarska, płynie między Jurą a Alpami i wpada do Benu.
- ↑ Awalansze — lawiny, masy śniegu zmarzłego staczające się z gór.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |