Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom IV/XXXII

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 144 ]
XXXII.

 — Skończyliśmy już doktorze? pytał Lucyan de Kernoël.
 — Nie! — odparł Giroux. — Wszak jeśli bardzo ważne okoliczności nie znaglają mnie do użycia pomocy lekarzy asystentów, nie powierzam kuracyi z oddziału odosobnionych nikomu. Jeżelim dziś przekroczył mój zwyczaj, to jedynie, ażeby ciebie wybrać do tej służby specyalnej i zastąpienia mnie podczas nieobecności.
 Lucyan zadumał zmarszczywszy czołu.
 Dla czego ta tajemnica?
 Dla czego doktór Giroux wizytował sam oddział odosobnionych?
 Potrzeba było coś ukrywać?
 A może tu chodziło o samowolne uwięzienie osób krepujących pewne rodziny? Gdyby tak było, młodzieniec jednej godziny dłużej nie pozostałby w Zakładzie.
 Infirmerka otworzyła drzwi korytarza, na który wychodziły drzwi całego szeregu cel położonych po obu jego stronach.
 Wchodząc w korytarz, doktór Giroux wziął ze stołu księgę.
 — Oto — rzekł — spis odosobnionych chorych i wizyt u nich doktora. Ta księga nie wychodzi ztąd, jak tylko do aptekarza, który z zapisywanych w niej recept przyrządza lekarstwa. Nikt czytać jej niepowinien.
 Lucyan słuchał tych słów z niepokojem.
 — Niech cię nie zadziwia ta ostrożność — mówił doktór Giroux. — Jest ona konieczną w interesie rodzin, jakie powierzyły mi opiekę po nad choremi. Te księgę kontrolują w razie potrzeby inspektorowie zdrowia. Zresztą przekonasz się, że tajemnica ta jest tylko pozorną. Gdybym mógł, zniósłbym to prawo z roku 1838.
 — Wstrętne prawo! — zawołał Lucyan — prawo zbrodni[ 145 ]cze!... dozwalające zamieniać Domy zdrowia na więzienia i tortury niewinnych ludzi!
 — Cieszę się słysząc twe zdanie — odparł doktór Giroux — i jeżeli znajdziesz się kiedy w położeniu dającem ci możność do walki z tym prawem, ja pierwszy dostarczę ci de niej argumentów.
 Infirmerka otworzyła drzwi pierwszej celi w korytarzu.
 Doktor wszedł wraz z Lucyanem.
 Cela jak zresztą wszystkie inne była w przyzwoity sposób umeblowaną. Ogrzewana za pomocą koloryferu miała poddostatkiem łagodnego ciepła.
 Światła i powietrza nie brakowało, słowem niepodobną była wcale do więzienia.
 Pacyentka zamieszkująca w niej, była kobietą dwudziestopięcioletnią. Blada i bardzo smutna, miała oczy bezprzestannie zapełnione łzami.
 — Obłąkana z powodu doznanego zawodu w miłości — objaśnił doktór Giroux. — Nieuleczalna! Biedna kobieta cierpi srodze. Śmierć byłaby dla niej dobrodziejstwem.
 Było to prawdą.
 Przeszli do drugiej celi, następnie do trzeciej.
 Lucyan widząc wszędzie wzorowy porządek i łagodne obchodzenie się z choremi, aprobował w zupełności sposób kuracyi doktora.
 Wreszcie infirmerka otworzyła drzwi celi noszącej numer 4.
 Podwójne firanki u ukna, hermetycznie zapuszczone, powstrzymywały tu wszelką jasność.
 — Zapalić światło!... rozsunąć te firanki! — zawołał doktór Giroux.
 Infirmerka pośpieszyła spełnić polecenie.
 Blady promień zimowego słońca, oświecił nagle cele i pozwolił ujrzeć znajdującą się w niej młodą dziewczynę.
 Leżała ona na łóżku, ale nie spała. Głowa jej spoczywała na poduszkach olśniewającej białości.
 Utkwiony wzrok w daleką przestrzeń był bez wyrazu, nawet bez życia. Drobne ręce wychudłe do przezroczystości, przesuwała bezwiednie po splotach swych włosów.
[ 146 ] Doktor postąpił naprzód.
 Lucyan szedł za nim.
 Nagle młodzieniec cofnął się z okrzykiem przestrachu, przerażony, chwiejący tak, iż musiał wesprzeć się na ramieniu pana Giroux.
 — Co panu jest... panie de Kernoël? — pytał tenże osłupiały tem niespodziewanem przerażeniem Lucyana.
 Drżący na całym ciele, ze ściśnionym gardłem, zmienionemi rysami twarzy, oczyma nadmiernie otwartemi, a wlepionemi w oblicze nieszczęśliwej, która patrzyła nań zdając się go nie widzieć, młody lekarz asystent nie był w stanie przez kilka chwil przemówić i słowa.
 Wreszcie wyjąknął złamanym głosem:
 — Marya-Blanka!... Marya-Blanka!
 — Pytam, co panu jest? — powtórzył doktor.
 Lucyan wskazał ręką w stronę łóżka i z nadludzką siła zdołał wyjąknąć:
 — Ta młoda dziewczyna...
 — To cóż?
 — Jak ona jest tu dawno? Powiedz mi doktorze... a spiesz z odpowiedzią, bo inaczej zwarjuję... Czuję, iż mięszać mi się w mózgu poczyna!
 — Uspokójże się rzekł Giroux, przestraszony tym gorączkowym wzburzeniem jakiego nie odgadywał przyczyny.
 Lucyan chwyciwszy go za ręce, ściskał je w palcach, jak w kleszczach, wołając:
 — Odpowiadaj mi!... odpowiadaj! Od jak dawna to dziewczę jest w twoim domu?
 — Od miesiąca — odparł Giroux, usiłując wyswobodzić pokaleczone swe ręce.
 — Od miesiąca?... mylisz się pan!
 — Ależ...
 — Mówię, że się pan mylisz... bo to niepodobna!
 — Dla czego?
 — Mówisz pan, że to dziewczę jest tu od miesiąca, kiedy przed wczoraj, na kilka godzin przed moim wyjazdem z Paryża spotkałem ją na wschodach kościoła św. Sulpicyusza, a skoro przemówiłem do niej:
 — Ach! on wyraźnie jest obłąkanym! — pomyślał do[ 147 ]któr, poczem rzekł głośno:
 — Pan stałeś się ofiarą złudzenia, nie de Kernoël. Przekonam pana w sposób niezachwiany, że to młode dziewczę pozostaje tu od miesiąca. Wskażę panu dzień i godzinę jej wejścia do Zakładu.
 — Nazwisko jej panie!... Wymień jej nazwisko!
 — Zapisana jest w księgach pod nazwą Alin-Eugenii Partuiset.
 — Pomyłka lub fałsz! — wykrzyknął Lucyan. —Ona się nazywa Marya-Blanka.
 — Marya-Blanka? — powtórzył doktór, zapytując siebie, czy Kernoël znajdował się w posiadaniu zdrowych zmysłów.
 — Tak! Marya-Blanka-powtórzył młodzieniec. — Przysięgam panu na honor, iż się nie mylę. Ona jest córką Gilberta Rollin i jest, a raczej była moją narzeczoną. Wątpisz pan o moich zdrowych zmysłach, jak ja sam o sobie wątpiłem przed chwila. A więc pan to się mylisz. Wiem, to co mówię... i wiem co widzę! Nie jestem igraszką złudzenia, ani podobieństwa. To ona!... to Marya-Blanka!
 Na wyrzeczone głośno imię: „Marya-Blanka“, chora drgnęła widocznie, a w jej oczach zwróconych ku młodzieńcowi, słabe światełko zabłysło.
 Przypuszczenie, iż to wszystko mogło być prawdą, przebiegło błyskawicą umysł doktora.
 Widząc to drgnięcie nieszczęśliwej, pochwyciwszy w jej wzroku owe światełko o jakim wspomnieliśmy, Lucyan podbiegł ku niej, a uklęknąwszy przy łóżku, pochwycił jej ręce wołając:
 — Maryo-Blanko!... ukochana Maryo! czy poznajesz mnie? czy słyszysz?... odpowiedz!
 Usta dziewczyny otworzyły się i głosem słabym jak westchnienie, powtórzyła:
 — Marya-Blanka!...
 Uszczęśliwiony tym drobnym objawem niewygasłego rozumu, mówił dalej:
 — Tak! Maryo-Blanko!... ty to... ty jesteś, którą kochałem i kocham. Ty! moja narzeczona!... Zbierz wszystkie siły, moja uwielbiana, zbudź swoją pamięć uśpiona... Przypomnij sobie swą matkę, tak dobrą, tkliwą, a tak nie[ 148 ]szczęśliwa!... Przypomnij księdza Paula d’Areynes .. przypomnij wszystkich, którzy cię kochają, o i tę miłość jaka mi zaprzysięgłaś!... Przypomnij sobie... przypomnij!...
 Łzy stłumiły głos młodego lekarza.
 Szybkim, niespodziewanym ruchem, Marya-Blanka uniosła obie ręce i przyłożyła je do czoła naciskając palcami jak gdyby rozsunąć pragnęła ciemną zasłonę przysłaniającą jej myśli.
 Z taką gwałtownością natężała siły ku temu, iż dostrzedz można było wzdęte żyły na jej skroniach i szyi.
 Jej twarz obojętna dotąd nagle się ożywiła.
 — Lucyanie! — rzekła wyraźnie — Lucyanie!...
 Poczem jej głowa opadła na poduszki, oczy się przymknęły, uśmiech jednak pozostał na twarzy.
 — Ha! cóż? widzisz doktorze? — zawołał młodzieniec. I wstając tryumfujący, widzisz, iż się nie omyliłem. Ona sobie przypomina... poznała mnie... nazwała po imieniu!...
 — Tak — odrzekł Giroux — widzę jasno teraz. Intelligencya w niej nie zamarła, była tylko uśpioną i wkrótce ta biedna ofiara naprowadzi nas na ślad morderców.
 — Morderców? — powtórzył Kernoël. Wierzysz pan wiec w zbrodnie?
 — Więcej niż wierzę. Jestem jej pewien!
 — W rzeczy samej, w jaki sposób to dziewczę znajdować się tu może od miesiąca, gdym sądził, że wyjechała z ojcem na południe?
 — Znasz pan wicehrabiego de Grancey? — zagadnął doktór w miejsce odpowiedzi.
 — Nie znam.
 — A Gastona Deprèty?
 — Nie znam także.
 — A więc ci dwaj ludzie są jedną osobą. Ów nędznik były galernik, otruł to dziewczę przy wspólnictwie jej ojca.
 — Otruł? — powtórzył Lucyan bledniejąc z przerażenia.
 — Tak, Belladoną, aby znieczulić jej mózg i uczynić ją obłąkaną.
 — Ależ to straszne!... to potworne!... Lecz gdyby tak było, nierozumiem wszystkiego — wołał młodzieniec. Odzyskując krew zimną, odzyskuje jednocześnie przytomność [ 149 ]umysłu. Któż jest natenczas ta młoda dziewczyna, którą Mazatem za Maryę-Blankę, tak jest uderzającą do niej podobną, że odgrywa rolę tej męczennicy jaką tu na śmierć zesłano?
 — Tłumaczy się to właśnie tym dziwnym podobieńawem, z którego panowie Rollin i Grancey skorzystali ze zręcznością wykwalifikowanych zbrodniarzów. Bądź przekonanym, że ów plan piekielnie osnuty miał przynieść im wiele, ale się zawiodą w swoim wyrachowaniu. W miejscu ostatecznego sukcessu, znajdą dla siebie karę. Chcieli i zemnie uczynić swego wspólnika, tymczasem będę ich oskarżycielem!... Uzdrowimy Marye-Blankę i pomścimy ją oba!... Kończmy wizytę, potem rozmawiać będziemy.
 W godzinę później, doktór Giroux zamknął się z Lucyanem w swoim gabinecie pracy.
 Rozmowa między niemi bardzo długo trwała i postanowiono, że Kernoël wyjedzie do Paryża, ażeby czuwać ponad pałacem przy ulicy Vaugirard.
 Jakoż w parę dni potem wyjechał powierzając z ufnością staraniom doktora w Joigny Maryę-Blankę, który poręczył za jej uzdrowienie.

∗             ∗

 Nadszedł 10 Stycznia.
 Dwa tygodnie upłynęły od chwili, w której Grancey dał cios nożem księdzu d’Areynes na stopniach ołtarza kaplicy.
 Tak samo, jak po pamiętnej nocy 28 Maja 1871 roku sztuka lekarska powtórnie dokonała cudu.
 Od ośmiu dni ksiądz d’Areynes miał się znacznie lepiej, życiu jego nie zagrażało już niebezpieczeństwo.
 Za upoważnieniem chirurgów prokurator Rzeczyposplitej i sędzia śledczy przyszli badać ranionego, który nie mógł im udzielić żadnych wskazówek jakieby śledztwo ułatwić zdołały.
 Przypominał sobie, że dostrzegł księdza modlącego się [ 150 ]w kaplicy, w chwili gdy został nożem uderzony. Lecz oprócz tego nic niemógł powiedzieć, nie zauważywszy twarzy tęgo księdza.
 Nie ulegało wątpliwości, że ta zbrodnia musiała mieć cel jakiś, ale jakim był ów cel?
 Ksiądz d’Areynes nie chciał sobie stawiać tego zapytania. Lękał się odpowiedzi jaka wypaść mogła!... Obawiał się, aby nieubłagana logika nie wskazała mu zabójców!
 Tego zbrodniarza urzędnicy odkryć postanowili.
 — Wpadnie sam w rece nasze — mówili sobie, ale potrzeba, aby nie wiedział o polepszeniu się zdrowia swojej ofiary.
 Proszono więc chirurgów, aby niewydawali bulletynów powtarzanych przez dzienniki.
 Zaległo głuche milczenie, zkąd publiczność była przekonaną, że ksiądz d’Areynes już został straconym nieodwołalnie.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false