Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom I/XX

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 116 ]
XX.

 Dzień 19 Stycznia był dniem pamiętnym w dziejach Francyi z czasów oblężenia Paryża.
 Bitwa została rozpoczęta od godziny siódmej rano.
 Tym razem zamiast oznajmiać, w którą stronę ma być zwróconą przewaga francuzkiej siły wojennej, przedsięwzięto [ 117 ]wszelkie środki ostrożności do zatajenia tego, jak nakazywała przezorność.
 Ażeby odwieść uwagę Niemców od powziętego planu, liczne bataljony Gwardyi Narodowej zwróciły się ku zachodowi, gdy jednocześnie podczas nocy, sto czterdzieści tysięcy francuzkiego zołnierza zebrało się na Wschodniej stronie.
 Złudzeni tą taktyką Prusacy, widząc liczne oddziały gromadzące się po nad brzegami Marny, uwierzyli w atak natychmiastowy, a zebrawszy tu całą swą armię, rozpoczęli silny ogień działowy.
 Pogoda nieszczęściem nie sprzyjała francuzkim oddziałom koncentrującym się na Zachodzie. Głęboka ciemność, mgliste niebo i grunt ślizki, utrudniały wielce pochód żołnierzom.
 Ta armia podzielona na trzy części, miała jednocześnie zaatakować wskazane sobie nieprzyjacielskie pozycye.
 Fatalny czas przeszkadzał od początku powziętym planom. Oddziały prawego skrzydła zostającego pod dowództwem jenerała Ducrot’a, nieprzybywały, a im to poruczoną była część najważniejsza działania. Wyszedłszy w nocy z Saint-Dénis, powinny były stanąć równo z świtem w Gennevilliers.
 Nieprzewidzana przeszkoda zatrzymała je wśród marszu. Pruska baterya, ustawiona na wyżynach Saint-Denis. zasypywała drogę na przestrzeni dwóch tysięcy siedmiuset metrów kartaczami, jakie francuzka artylerya napróżno przygasić usiłowała.
 Przejść przez to piekło ziejące ogniem i rozpalonym ołowiem, zdawało się niepodobieństwem, przejść było jednak trzeba!
 Zdala dochodzi! trzask wystrzałów ręcznej broni i ostry huk kartaczownic.
 Głównodowodzący wydal rozkaz sprowadzenia z poblizkiej drogi żelaznej lokomotywy uzbrojonej działami potężnego kalibru, których straszliwy ogień ziejący przez godzinę, zmusił nareszcie do zamilknięcia niemieckie armaty.
 Droga została oswobodzoną. Francuzcy żołnierze przejść mogli, lecz dwie godziny czasu straconemi zostały, a to wystarcza w czasie wojny na rozstrzygnięcie losu walki.
 Jak mówiliśmy, bitwa rozpoczęła się równo ze świtem. Lewe skrzydło, sformowane z Żuawów i jednego linjowego pułku, [ 118 ]a podtrzymywane licznemi bataljonami pieszemi Gwardyi Narodowej, dokonywało cudów waleczności.
 Odebrano wrogowi wzgórza Montretout, wyparto go z Saint-Cloud, zabrano mu jedenaście dział i znaczną liczbę jeńców.
 Było to niezaprzeczonem zwycięstwem, ale niestety nierozstrzygającem.
 Podczas, gdy lewe skrzydło opanowywało Saint-Cloud i Montretout, centrum, wyruszywszy dla zaatakowania pozycyi nieprzyjacielskich, jako pierwszą zaporę napotkało folwark la Fouilleuse znajdujący się pomiędzy Garche i fortem Mont-Valérien, a nader silnie osadzony przez wroga.
 Wojska francuzkie z wrodzoną sobie zaciekłością dwukrotnie rzuciły się na te zaporę i po dwakroć cofnąć się musiały.
 Przybywały coraz świeże bataljony Gwardyi Narodowej, a w ich liczbie bataljon 57, w którym znajdował się oddział Gilberta Rollin, gdy nagle pułkownik zawołał:
 — Na bagnety! dalej na bagnety!
 Ze wszystkich piersi wybiegł okrzyk, tysiąckrotnie wtórzony:
 — Na bagnety!
 I owi zaimprowizowani żołnierze rzucili się z taką odwaga na wroga, jak starzy Afrykańcy bojownicy.
 Gilbert pobladły, lecz niewzruszenie spokojny, szedł naprzód, wiodąc za sobą swój oddział. Paweł Rivat postępował tuż za nim, z zaiskrzonym wzrokiem, pełen patryotycznego zapału. Serwacy Duplat, ów łotr, szedł w tyle, drżac cały, z kroplami potu na czole. Nogi uginały się podnim, jak pod pijanym człowiekiem.
 Sciśniony tłum walczących, uniósł go z sobą mimo jego woli.
 Chciał się zatrzymać, wymknąć się... uciec, niemógł tego jednakże uczynić.
 Straszliwy ogień karabinowy, przyjął tych walecznych synów Paryża. Owładnięci szałem bojowym szli naprzód. Nic nie zdołało powstrzymać tego bohaterskiego uniesienia i wkrótce środkowe oddziały, były wstanie przyjść z pomocą kolumnom lewego skrzydła.
 Powodzenie wzrastało!
 Zamek i park de Bunzeval, zostały wrogowi odebrane, [ 119 ]jak równie lasek Beranger’a, wodotrysk Villarmoins i lasek de Quatres-Vents.
 Nieprzyjaciel cofał się, opuszczając zajęte poprzednio stanowiska.
 Francuzcy żołnierze rozentuzjazmowani, upojeni powodzeniem: „Do Wersalu! na Wersal!“ — wołali. I wszystkie siły zebrano w jednym głównym punkcie, na wzgórzach Bergérie.
 Zostawszy panami tych wzgórz, panujących po nad krzyżującemi się drogami ku Saint-Germain, mogli teraz zasypywać kulami Bougival, Louveciennes, Sain-Cloud, i otworzyć sobie przejście przez Roqueucourt.
 Upragniony ów otwór, stawał się możebnym, łatwym prawie do zdobycia.
 Była godzina trzecia po południu.
 Zapał wojsk francuzkich nie zmniejszał się wcale, ale od rana Niemcy, którzy przez całą kampanje liczbą tylko zwyciężali, mieli czas do sprowadzenia sobie znacznych posiłków i stawili nieprzełamany opór oblegającym Bergérie.
 Groźna artylerya, ustawiona w bateryach na płaskowzgórzu, zmiatała francuzkich żołnierzy.
 I otóż powtórnie wy biegł krzyk ze wszystkich piersi:
 — Na bagnety!
 Rzucono się w bitwę olbrzymów.
 Od chwili wejścia w linje walczących, oddział Gilberta Rollin bił się nieustannie i wkrótce przerzedziły się jego szeregi. Przystępując do oblężenia Bergerie, zetknął się z Bawarskim oddziałem. Owładnięty gorączką wojenną, Gilbert był wspaniałym. Nie szedł, lecz pędził naprzód, trzymając w jednej ręce szablę, a w drugiej rewolwer.
 Głos jego porywał i wiódł w bój bezwiednie żołnierzy.
 I oto ten człowiek wykolejony, występny, zniszczony rozpustą zdolny do najhaniebniejszych czynów, jakeśmy to poznali, posiadał odwagę bohatera w obec nieuniknionej śmierci.
 — Paweł Rivat, biegł tuż za nim, dyszący, błotem pokryty i nagle jak gdyby natchniony jakąś wyższą siłą:
 — Niech żyje Francya! — wykrzyknął.
 — Niech żyje Francja! — zawtórzyło dwadzieścia tysięcy głosów.
[ 120 ] Serwacy Duplat, pobladły i drżący cierpiał niewysłowione katusze. Jego nikczemne tchórzostwo nabawiało go kolek w żołądku i mdłości.
 Nagle Paweł Rivat, wydał krzyk rozdzierający. Wybuch pruskiego granatu, strzaskał mu prawa nogę. Upadł na ziemie.
 Tłum szturmujących, których nic w biegu powstrzymać nie było w stanie, przeszedł po jego ciele. Rzucił się nieszczęśliwy jękając.
 — Joanno! moja zono! Moja ukochana Joanno!
 Nadbiegł Serwacy Duplat, pchany naprzód bezwiednie.
 Spostrzegł Pawła, usłyszał i pochnął go noga wołając:
 — Giń! podły świętoszku! Pójdziesz prosto do nieba, bo wszakże dziś byłeś w kościele!
 Głos Pawła przygasły, zmienił się w chrapanie, a francuzkie oddziały pchane przez prusaków deptały w biegu nogami po jego martwem prawie już ciele.
 Wzgórza Mont-Valerien, huczały bezprzestannie wystrzałami z dział. Rozciągająca się poniżej tych wzgórz równina, miała stać się teatrem ostatniej potyczki, nie mniej bohatersko stoczonej przez francuzów, jak poprzedzające.
 Szczęście wszelako wojenne i tym razem okazało się dla nich nieprzychylnem. Pozycye, rano zdobyte, wpadły powtórnie w moc wroga i cała nadzieja połączenia się z armiją prowincjonalną straconą została.
 Fakt straszny rzucał się w oczy nieodwołalnie. Francuzi na nowo zwyciężonymi zostali.
 W szybkim odwrocie pozostawili oni mnóstwo ranionych na polu bitwy, których niepodobna im było zabrać podczas nocy, ponieważ niemieckie patrole przebiegały wszystkie punkta na których tak zacięta walka otoczoną została.
 Około północy służba pruskich ambulansów przy blasku latarki, przeglądała płaskowzgórze zapełnione trupami.
 Na czele tej służby, znajdował się major chirurg doktór Blasjus Wolff, któregośmy dwukrotnie spotkali, w zamku de Fenestranges, i w de Ferrières.
 Przeglądano ściśle te pola krwawej rzezi. Ranieni, bez różnicy umundurowania, zostawali zabierani, po czem po długich a cierpliwych poszukiwaniach zwrócono się na drogę [ 121 ]obwodową, zkąd wyjeżdżające ambulansowe furgony miały przewieźć ranionych bądź do Wersalu, bądź do Saint-Cloud.
 Nagle chirurg niemiecki zatrzymał się. Słaby jęk dobiegł jego uszu. Przystanął i słuchał.
 Ludzie dźwigający nosze, również się zatrzymali.
 Tym razem nie była to już cicha skarga, lecz krzyk ponury, rozpaczliwie w przestrzeń rzucony.
 — Do mnie! ratujcie! jęczał glos złamany. — Nie puszczajcie mnie!...
 — Blasius Wolff, przedłszy między trupami, zbliżył się do miejsca zkąd głos dochodził. Przyświecał mu służący z ambulansów z latarnią w ręku.
 — Ratujcie! powtarzał głos coraz słabiej i rozróżnić można było wzniesioną w górę poruszająca się rękę.
 Doktór zbliżył się do ranionego.
 — Francuz, gwardzista! — wyszepnął, pochylając się nad nieszczęśliwym, którego i czytelnicy poznali bezwątpienia.
 Był to Paweł Rivat. Po długiem omdleniu, wiedziony gorącym pragnieniem życia, zaczerpnął w nim ostatnie siły, aby przywołać na ratunek ludzi, których dostrzegł chodzących między trupami, przy drżącym blasku latarni.
 — Ha! pies... francuz! — mruknął półgłosem służący z pruskich ambulansów, obrzucając Pawła spojrzeniem pełnem zawiści.
 Dosłyszał to doktór Wolff, a pochwyciwszy za kark służącego, wstrząsnął nim gwałtownie, wołając:
 — Ty jesteś sam psem podłym! Czyliż francuzi nie są tak ludźmi, jak my niemi jesteśmy? Czyliż nie mają tak jak my, żon, matek i dzieci? Obelga, jaką rzuciłeś bez przyczyny ranionemu, a może i umierającemu, jest czynem zwierzęcym! Precz z moich oczu, szubrawcze!
 Niemiec cofnął się o kilka kroków wstecz z opuszczoną głową.
 — Podnieście tego biedaka i połóżcie go na nosze z najwyższą ostrożnością mówił doktor Wolff do otaczającej go służby — Ma prawą nogę strzaskaną, ale żyć może. Należy mu udzielić takie starania i opiekę, jak naszym własnym współziomkom, francuzcy albowiem chirurgowie obchodzą się bardzo troskliwie z naszymi ranionymi. Dalej śpieszcie się... i w drogę!
[ 122 ] Doktór mówił to wszystko w języku niemieckim, Paweł Rivat słów jego nierozumiał, lecz z wyrazu twarzy Bawarczyka, odgadł myśl jego
 — Ratuj mnie pan, och! ratuj! — prosił błagalnie. — Mam młodą żonę, którą kocham nad wszystko! Wkrótce zostanę ojcem.
 Tu chciał się podnieść, lecz upadł obezwładniony.
 Położono go na noszach, poczem i doktór Wolff dał znak do wyruszenia w drogę.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false