Mały/Część pierwsza/XII

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 121 ]

XII.
Żelazny pierścień

 Od bram miasta do Błoń było dobre pół mili, ale pędząc tak, jak pędziłem, musiałem przebyć tę drogę najwyżej w kwadrans. Drżałem o Rogera. Obawiałem się, czy poczciwy chłopak, pomimo danego słowa, nie powiedział wszystkiego dyrektorowi w czasie, gdy ja byłem zajęty w moim oddziale; wciąż przed oczami stała mi połyskująca rękojeść pistoletu. Ta tragiczna myśl dodawała mi skrzydeł.
 Od czasu do czasu natrafiałem jednak na śniegu na liczne ślady nóg; skierowane były ku Błoniom; [ 122 ]myśl, że Roger bądź, co bądź, nie jest sam, dodawała mi trochę, otuchy.
 Wówczas, zwalniając kroku, myślałem o Paryżu, o Kubusiu, o moim odjeździe... Ale po chwili ogarniał mnie znowu lęk.
 Roger postanowił widocznie zastrzelić się. Bo i pocóż wybrałby to pustkowie, zdala od miasta. Jeśli zabrał towarzyszy od Barbette’a, to na pewno tylko dlatego, żeby się z nimi pożegnać, „wypić strzemiennego“--jak się to u nich nazywa... Oh, ci wojskowi! I dalejże naprzód, co sił w nogach, co tchu.
 Na szczęście zbliżałem się już do Błoń, dostrzegałem wyraźnie pokryte śniegiem drzewa... Biedny przyjacielu! — bylebym zdążył na czas!...
 W tym stanie ducha dotarłem po śladach na śniegu do kawiarni d’Esperon.
 Kawiarnia ta była to podejrzana, zażywającą złej sławy, knajpa, gdzie różni obwiesie z miasta zbierali się na hulanki. Bywałem tam nieraz, w towarzystwie „zacnych serc“, ale nigdy jeszcze nie wywarła na mnie tak przykrego wrażenia, jak właśnie tego dnia. Żółta i brudna, na niepokalanej bieli śniegu, skrywała swoje niskie drzwi i okna o niedomytych szybach za kępą nędznych wiązów. Zdawało się, jakgdyby domek wstydził się niecnej profesji, którą w jego ścianach uprawiano.
 Podchodząc, usłyszałem wesoły rozgwar głosów, śmiechy, brzęk kielichów.
 — O Boże — wzdrygnąłem się — oni tam już piją strzemiennego! — i zatrzymałem się, by nabrać tchu.
[ 123 ] Znajdowałem się na tyłach kawiarni; pchnąłem furtkę i stanąłem w ogrodzie.
 Co to był za ogród! Wielki, powyłamywany płot, kępy nagich bzów! na śniegu kupy śmieci i bielutkie altanki, podobne do chat Eskimosów. Wszystko to razem sprawiło na mnie przykre wrażenie.
 Hałas pochodził z sali na parterze i dobrze tam sobie widocznie godność świadczono, gdyż oba okna otwarte były naoścież.
 Już postawiłem nogę na pierwszym stopniu schodków, gdy usłyszałem coś, od czego krew mi się ścięła w żyłach — stanąłem, jak wryty: wśród wybuchów szalonego śmiechu nazwisko moje obiegało stół. Mówił o mnie Roger i rzecz dziwna — ilekroć wymieniał moje imię — wszyscy śmieli się do rozpuku.
 Wiedziony bolesną ciekawością, czując, że dowiem się czegoś niezwykłego, cofnąłem się i — niezauważony przez biesiadników, gdyż śnieg tłumił odgłos moich kroków — ukryłem się w altance, która szczęśliwym trafem znajdowała się tuż, pod oknem.
 Nigdy w życiu nie zapomnę tej altanki; stać mi ona będzie wiecznie przed oczami i ta jej zwiędła zieleń, błoto i śmiecie w niej nagromadzone, stolik pomalowany na zielono, i drewniane ławy, ociekające wodą. Poprzez warstwę śniegu, którą była przywalona, światło przenikało z trudnością; śnieg topniał i kropla po kropli spływał mi na głowę.
 Tam to, w tej altanie, ciemnej i zimnej, jak mogiła, poznałem do jakiego stopnia ludzie mogą być źli i nikczemni; tam to nauczyłem się podejrzewać, [ 124 ]gardzić, nienawidzić... O czytelniku! niech clą Bóg strzeże przed taką altaną!... Z zapartym oddechem, płonąc od gniewu i wstydu, słuchałem, co tam mówiono o mnie na sali.
 Przemawiał wciąż jeszcze mój najlepszy przyjaciel-fechmistrz. Opisywał swoją przygodę, z Cecylja, opowiadał o listach miłosnych, o odwiedzinach pana viceprefekta w szkole, a wszystko to z wielką swadą i ubarwiając opowiadanie mimiką, która musiała być bardzo zabawną, sądząc z wesołości słuchaczy.
 — Domyślacie się, moje baranki — prawił rubasznym głosem — że niedarmo grało się przez trzy lata różne komedje w teatrze żołnierskim u żuawów! Jak mi Bóg miły, była chwila, w której myślałem, że wszystko stracone, że nie będę. już więcej chadzał z wami na winko do Esperona... Mały nie powiedział nic, to prawda, ale pozostało mu dość czasu jeszcze, a mówiąc między nami, zdaje mi się, że chciał mi tylko dać zaszczytną sposobność oskarżenia samego siebie. Rzekłem sobie tedy: — „Baczność, Roger, teraz naprzód! scena tragiczna!“
 I mój najlepszy przyjaciel fechmistrz począł wobec swoich słuchaczy odgrywać to, co nazwał: „sceną tragiczną“ — to jest sceną, która się tego ranka w moim pokoju rozegrała.
 Nikczemnik, nic nie pominął! Wołał z teatralną afektacją: — Moja matka, moja biedna matka — Potem naśladował mój głos: — „Nie, Roger, nie, ja wam pójść nie pozwolę!...“  Tej scenie tragicznej w istocie nie zbywało na komizmie i całe audytorjum trzęsło się od śmiechu.
[ 125 ]Ja zaś drżałem od stóp do głów, w uszach mi szumiało, a po policzkach spływały mi wielkie, gorące łzy... odgadłem jak niecną on odegrał wobec mnie komedję tego ranka; zrozumiałem, że z całym rozmysłem posyłał moje własnoręczne listy, aby samemu uchronić się od podejrzeń, że jego matka, biedna matka, od lat dwudziestu już nie żyła i że owa rękojeść pistoletu, którą mi pokazał — to był tylko futerał od fajki.
 — A nadobna Cecylja? — odezwał się ktoś z grona „zacnych serc“.
 — O, Cecylja nie pisnęła ani słowa — spakowała tylko manatki i wyjechała. To dobra dziewczyna.
 — A co się stanie z Małym?
 — Oh! — odpowiedział Roger i zrobił jakiś gest, który rozśmieszył wszystkich.
 Ten wybuch śmiechu dopełnił miary mego oburzenia. Miałem ochotę wyjść z altany i stanąć między nimi, jak widmo. Ale pohamowałem się: i tak już byłem dostatecznie ośmieszony.
 Na stole pojawiło się pieczyste, zabrzęczały kielichy.
 — Niech żyje Roger! niech żyje Roger! — wiwatowano.
 Było to nad moje siły. Cierpiałem zbyt okrutnie. Nie bacząc, czy mnie kto zobaczy, rzuciłem się przez ogród, jednym susem wyskoczyłem przez furtkę i puściłem się przed siebie, biegnąc, jak szalony.
 Zapadała milcząca noc i bezmierne śnieżne pola przybrały w półmroku zmierzchającego dnia dziwnie cmentarny wygląd.
[ 126 ] Gnałem tak czas jakiś, niby ścigany zwierz, i gdyby serca, które pękają i krwawią, były czemś więcej, niż zwrotem poetycznym, przysięgam wam, że za mną ciągnąłby się na równinie długi szlak krwi.
 Czułem, że jestem zgubiony. Skąd wziąć pieniędzy? Jak odejść stąd? W jaki sposób dostać się do Kubusia? Oskarżyć Rogera? Na nicby się to nie przydało; mógł się teraz zaprzeć wszystkiego, wobec tego, że Cecylja wyjechała.
 Wreszcie, znękany, wyczerpany znużeniem i bólem serdecznym, położyłem się na śniegu u stóp kasztana. Byłbym tak może pozostał całą noc, tonąc we łzach i nie mając sił nawet myśleć, gdyby nagle nie doszedł do moich uszu daleki, daleki dźwięk dzwonu z Sarlande. Był to dzwon szkolny. Zapomniałem o wszystkiem; ten dzwon przywoływał mnie do życia; musiałem wracać i pilnować uczniów w ciągu rekreacji na sali... Na wspomnienie tej sali błysła mi nagle pewna myśl. Natychmiast przestałem płakać, uspokoiłem się i skrzepiłem w sobie. Wstałem i krokiem człowieka, który powziął nieodwołalnie jakieś postanowienie, skierowałem się ku miastu.

 Jeśli jesteście ciekawi, co to za nieodwołalne postanowienie powziął Mały — idźcie za nim poprzez śnieżną równinę do Sarlande, a potem — przez ciemne błotniste ulice miasta; idźcie za nim, gdy wejdzie do bramy, a potem uda się do sali — zwróćcie uwagę, jak dziwnie uporczywie wpatruje się w żelazny pierścień, kołyszący się u stropu; a gdy rekreacja się skończy pójdźcie znów za nim do klasy, wejdźcie z nim razem na katedrę i przez ramię zajrzyjcie do [ 127 ]listu, który pisze wśród hałasu rozwydrzonych uczniów.
Wielmożny Pan Jakub Eyssette,
ul. Bonaparte w Paryżu.

 „Wybacz mi, ukochany Kubusiu, ból, który ci sprawię. Raz jeszcze zapłaczesz przeze mnie, ty, który już płakać przestałeś... Będzie to jednak po raz ostatni. Gdy odbierzesz ten list, twojego biednego Danka nie będzie już na świecie...“
 W tej chwili hałas na sali wzmaga się, Mały przerywa list, zapisuje kilku uczniów na prawo i na lewo do dziennika, ale poważnie, bez gniewu. Potem ciągnie dalej:
 „...Widzisz, Kubusiu, było mi już za bardzo źle. Musiałem odebrać sobie życie, nie mogłem inaczej... Cała moja przyszłość zmarnowana; wypędzono mnie ze szkoły; chodzi tu o kobietę, ale za długo byłoby o tem pisać; w dodatku narobiłem długów, odzwyczaiłem się od pracy, jestem zhańbiony; przykrzy mi się żyć, czuję wstręt do życia i lęk przed niem... Wolę już odejść...“
 Znowu Mały musi przerwać pisanie: — — „Soubeyro! — pięćset wierszy! Fouque i Loupi — do kozy na niedzielę!“ — Poczem kończy list.

 „...Żegnaj, Kubusiu, miałbym ci jeszcze wiele do powiedzenia, ale czuję, że się rozpłaczę, a uczniowie patrzą na mnie. Powiedz mamie, że stoczyłem się w przepaść w czasie wycieczki lub, że lód załamał się pode mną na ślizgawce. Jednem słowem — wymyśl cokolwiek, byle się nieszczęśliwa kobieta nigdy praw[ 128 ]dy nie dowiedziała. Uściśnij ją mocno ode mnie, tę moją ukochaną matkę. Ucałuj ojca i staraj się jak najprędzej stworzyć rodzicom miłe ognisko domowe. Żegnaj, braciszku kochany! Pamiętaj o twoim Dańku!“
 Mały kończy ten list i natychmiast zabiera się do drugiego:
 „Wielce Szanowny Księże Dobrodzieju! Proszę, niech Ksiądz Dobrodziej zechce przesłać bratu memu, Kubusiowi, list, który pozostawiam. Zarazem niech Ksiądz Dobrodziej zachowa trochę mych włosów dla matki.
 „Przepraszam za cały ten kłopot. Odebrałem sobie życie, bo mi tu było za bardzo źle. Jedynie Ksiądz Dobrodziej był dla mnie zawsze bardzo dobry. Dziękuję Mu za to serdecznie.

Daniel Eyssette.“

Poczem Mały wkłada oba listy do jednej wielkiej koperty z napisem: „Ten, kto pierwszy znajdzie moje zwłoki, niech odda, proszę, list ten księdzu Germane“. I po załatwieniu tych wszystkich spraw, oczekuje spokojnie końca nauki wieczornej.
 Nadszedł wreszcie. Kolacja, pacierz, a potem wszyscy rozchodzą się po sypialniach.
 Uczniowie kładą się spać. Mały przechadza się po salach, oczekując aż zasną. Pojawia się pan Viot, odbywający swoją inspekcję wieczorną; słychać tajemniczy chrzęst kluczy i ciche stąpanie pantofli po podłodze. — „Dobranoc panu“ — odzywa się półgłosem Mały. — „Dobranoc panu“ — odpowiada szeptem pan Viot i odchodzi; kroki jego giną powoli w korytarzu.
[ 129 ] Mały pozostał sam. Otwiera cicho drzwi i zatrzymuje się na chwile; czy się aby uczniowie nie pobudzili — ale w sypialni spokój.
 Więc schodzi nadół, skrada się cichutko wzdłuż ściany. Wicher smutno wyje za drzwiami. Z ganku dostrzega dziedziniec, biały od śniegu; czernieją na nim cztery wielkie gmachy kolegjum.
 Tam wgórze pod dachem czuwa jakieś światełko; to zacny ksiądz Germane pracuje nad swojem wielkiem dziełem. Mały posyła mu z głębi serca ostatnie pożegnanie — i wchodzi do sali...
 Starą salę szkoły morskiej wypełniają chłodne, przerażające cienie. Przez kratę jednego z okienek sączy się światło księżyca i pada wprost na gruby żelazny pierścień; o, ten pierścień! o nim to Mały myślał bezustannie całe długie godziny! ...teraz oto on lśni przed nim, jakgdyby był ze srebra ulany... W jakimś kącie sali drzemie stary zydel. Mały wyciąga go, przysuwa pod pierścień i staje na nim, by się przekonać, czy dobrze obliczył wysokość; właśnie tyle, ile potrzeba. Potem zdejmuje krawat, długi krawat jedwabny, fioletowy, którym opasywał szyję, na kształt szarfy. Przywiązuje krawat do pierścienia i robi pętlę. Wybija pierwsza godzina. Mierna rady, trzeba umierać...
 Drżącemi rękami Mały chwyta pętlę. Opanowuje go jakieś gorączkowe uniesienie. Zegnaj, Kubusiu! Zegnaj, mamo!...
 Nagie chwyta go jakaś żelazna dłoń i zestawia z zydla na podłogę, jednocześnie słyszy, tak dobrze znany, szorstki, a zarazem trochę drwiący głos:
 — Też pomysł, gimnastykować się o tej porze!
[ 130 ] Mały odwraca się, zdumiony.
 To ksiądz Germane, ksiądz Germane bez sutanny; w spodniach i kolecie, opadającym na kamizelką. Szlachetna, ospą zeszpecona twarz uśmiecha się smutno w poświacie księżyca... Jedną ręką zestawił samobójcę z zydla, w drugiej trzyma jeszcze karafkę, z którą tylko co chodził do studni.
 Widząc przerażoną twarz Małego i jego oczy, pełne łez, ksiądz przestaje się uśmiechać i powtarza, ale tym razem globem bardzo łagodnym, nieledwie tkliwym:
 — Co za pomysł, mój Danielu, robić ćwiczenia gimnastyczne o tej porze!
 Mały jest czerwony i oszołomiony.
 — Ja się nie gimnastykuję, proszę księdza, ja chcę odebrać sobie życie...
 — Jakto odebrać sobie życie?! Więc jesteś aż tak nieszczęśliwy?!
 — Oh! — woła Mały za całą odpowiedź, a dwie wielkie, piekące łzy spływają mu po policzkach.
 — Danielu, chodź ze mną! — mówi ksiądz.
 Mały przecząco potrząsa głową i wskazuje żelazny pierścień z krawatem.
 Ksiądz bierze go za rękę:
 — No chodź do mojego pokoju, jeśli już tak koniecznie chcesz sobie odebrać życie, to możesz to zrobić tam, na górze: — tam tak ciepło, miło.
 Ale Mały opiera się:
 — Niech mi ksiądz nie broni umierać. Ksiądz nie ma prawa mi przeszkadzać.
 W oczach księdza miga błyskawica gniewu.
[ 131 ] — A, więc to tak! — mówi; chwyta nagle Małego za pasek i unosi go pod pachą, jak jakie zawiniątko, choć chłopiec broni się i błaga, by go pozostawił jego losowi.
 W pokoju księdza Germane na kominku płonie wielki ogień; na stole — zapalona lampa, fajki i stos papierzysków, pokrytych drobniutkiem pismem.
 Mały siedzi u kominka. Jest bardzo podniecony, mówi dużo; opowiada swoje życie, swoje nieszczęścia, dlaczego chciał się zabić. Ksiądz przysłuchuje mu się z uśmiechem, wreszcie, gdy dzieciak już się nagadał, napłakał, ulżył dobrze zranionemu sercu, dzielny ksiądz bierze go za ręce i tłumaczy mu spokojnie:
 — Furda to wszystko, mój Mały. Byłby z ciebie kiep nielada, gdybyś miał sobie dla takich błahostek odbierać życie. Twoja sprawa jest bardzo prosta, wyrzucili cię ze szkoły, a nawiasem mówiąc, nic ci się lepszego zdarzyć nie mogło — więc cóż z tego? Trzeba, żebyś wyjechał natychmiast, nie czekając końca tego tygodnia. Nie jesteś przecież, do licha, jakąś tam kucharką!... O koszta podróży i o długi nie troszcz się — biorę je na siebie. Pożyczę ci te pieniądze, o które chciałeś prosić tamtego łotra. Ułożymy to wszystko jutro.... A teraz — ani słowa więcejl Ja muszę pisać, a ty musisz się wyspać... Tylko nie chcę, abyś wracał do tej twojej okropnej sypialni; byłoby ci tam zimno, straszno... Prześpisz się u mnie na łóżku, czyściutkie prześcieradła dziś rano powleczone! Ja będę pisał całą noc, a jak mi się zechce spać — położę się na sofie... Dobranoc! Masz być cicho...
 Mały już nie protestuje... kładzie się... Wszystko [ 132 ]wydaje mu się tylko snem. Ile przygód w ciągu jednego dnia! Był o włos od śmierci, a teraz leży sobie w wygodnem łóżku, w zacisznym, ciepłym pokoju!... O, jak mu tu dobrze!... Od czasu do czasu otwiera oczy i w przyćmionem świetle osłoniętej lampy widzi jak ksiądz Garmane, paląc fajkę, szybko sunie piórem, zapisując od góry do dołu wielkie białe arkusze papieru.
 Nazajutz zbudził mnie ksiądz Germane, potrząsając za ramię. Przez noc zdążyłem zapomnieć o wszystkiem... Mój wybawca mocno się ze mnie śmieje.
 — Wstawaj, chłopcze — mówi — dzwonek dzwoni, śpiesz się, nikt cię nie zauważy, zaprowadź, jak zwykle, uczniów do klas; podczas wielkiej pauzy — będę cię tu oczekiwał; musimy jeszcze pomówić ze sobą.
 Nagle wróciła mi pamięć wczorajszego dnia. Chciałem księdzu podziękować, ale formalnie wyrzucił mnie za drzwi.
 Że poranna nauka dłużyła mi się bardzo, o tem chyba wspominać nie potrzebuję. Uczniowie nie zdążyli jeszcze wyjść na dziedziniec, gdy ja już stukałem do księdza Germane. Zastałem go przy biurku, szuflady były pootwierane, ksiądz rachował sztuki złota, układając je systematycznie w rulony.
 Usłyszawszy, że wchodzę, odwrócił głowę, ale nie przerwał swojego zajęcia, ani nie odezwał się słowem; gdy skończył — pozamykał szuflady i skinął na mnie ręką, uśmiechając się dobrotliwie:
 — Wszystko to dla ciebie — odezwał się — obli[ 133 ]czyłem ile ci potrzeba. Tu masz na podróż, tu — dla portjera, tu — na uregulowanie rachunku w kawiarni, tu wreszcie — dziesięć franków dla tego ucznia, od którego je pożyczyłeś... Pieniądze te składałem na opłacenie zastępcy w wojsku dla Cadeta; ale on staje do poboru dopiero za sześć lat, a do tego czasu zdążymy się jeszcze zobaczyć.
 Chciałem odpowiedzieć, ale ten despota w sutannie nie dał mi dojść do słowa.
 — A teraz, mój chłopcze, pożegnajmy się... Słyszę już dzwonek, kiedy wrócę z lekcyj nie chciałbym cię już zastać tutaj. To więzienne powietrze nie dla ciebie. Zmykaj więc co prędzej do Paryża, pracuj, jak należy, módl się, pal fajkę i staraj się być człowiekiem. — Słyszysz, bądź człowiekiem! Bo widzisz, mój Mały, straszne jeszcze dziecko z ciebie i obawiam się, abyś całe twoje życie nie pozostał tylko dzieckiem.
 To rzekłszy, otworzył mi ramiona z niebiańskim jakimś uśmiechem, ale ja padłem mu z płaczem do nóg. Podniósł mnie i ucałował w oba policzki.
 Słychać już było drugi dzwonek.
 — Masz! spóźnię się do klasy! — zawołał, zbierając pośpiesznie książki i zeszyty. W ostatniej chwili odwrócił się jeszcze do mnie:
 — Mam tam, w Paryżu, brata, zacnego księdza, do którego mógłbyś zajść... Ale taki z ciebie warjat, że zapomniałbyś na pewno adresu...
 I nie mówiąc nic więcej, zaczął zbiegać ze schodów wielkiemi krokami. Sutanna rozwiewała się za nim, w prawej ręce miął aksamitną czapeczkę, lewą [ 134 ]zaś — przytrzymywał pod pachą stos foljałów i zeszytów... Kochany ksiądz Germane! Przed odejściem rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie na pokój; po raz ostatni patrzyłem na bibljotekę, na mały stolik, na dogasający ogień, na fotel, w którym się tak serdecznie wypłakałem, na łóżko, gdzie zmorzył mnie taki dobry sen. Rozmyślając nad życiem księdza Germane, w którem odgadywałem tyle hartu, okrytej dobroci, poświęcenia i rezygnacji, rumieniłem się za swoją nikczemność i przysięgałem sobie mieć zawsze tego człowieka w pamięci.
 Lecz czas mijał. Musiałem jeszcze spakować rzeczy, popłacić długi, zamówić miejsce w dyliżansie.
 W chwili, gdy miałem opuścić pokój, spostrzegłem na kominku kilka starych, sczerniałych fajek. Wziąłem jedną z nich, najstarszą, najbardziej sczerniałą i najkrótszą, wsunąłem ją do kieszeni jak relikwję i wyszedłem.
 Nadole drzwi starej sali gimnastycznej stały jeszcze otworem Nie mogłem się powstrzymać, aby przechodząc, nie rzucić do niej okiem; na widok tego, co tam ujrzałem, wstrząsnął mną dreszcz.
 Zobaczyłem wielką, mroczną i zimną salę, połyskujący pierścień żelazny i przywiązany do niego mój fioletowy krawat z pętlą u dołu; bujał się on w powiewach wiatru nad wywróconym zydlem.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false