Mały/Część pierwsza/XIII

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 134 ]

XIII.
Klucze pana Viot

 Drżąc cały pod wrażeniem okropnego widoku, wielkiemi krokami uchodziłem; kolegjum, gdy nagle [ 135 ]otworzyła się loża portjera i usłyszałem, że mnie ktoś woła:
 — Panie Eyssette, panie Eyssette!
 Byli to — właściciel kawiarni i godny jego kompan, pan Cassagne; mieli wygląd wystraszony, a zarazem zaczepny.
 Pan Barbette zabrał głos pierwszy:
 — Czy to prawda, że pan wyjeżdża, panie Eyssette?
 — Tak, panie Barbette, i to dziś jeszcze — odrzekłem spokojnie.
 Pan Barbette, a za nim pan Cassagne podskoczyli obaj, tylko że pan Barbette podskoczył znacznie wyżej, gdyż byłem mu dłużny znacznie więcej pieniędzy.
 — Jakto, dziś!
 — Tak! właśnie idę zamówić miejsce w dyliżansie.
 Byłem przekonany, że w tej chwili rzucą się na mnie obaj.
 — A moje pieniądze! — krzyknął pan Barbette.
 — A moje! — wrzasnął pan Cassagne.
 Nie odpowiedziałem ani słowa, wstąpiłem tylko do pokoju i wyjmując z całą powagą i całemi garściami z kieszeni piękne sztuki złota księdza Germane, zacząłem odliczać na stole to, co im się należało.
 Wrażenie było zaiste piorunujące! Obie rozwścieczone twarze wypogodziły się, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Gdy zagarnęli już pieniądze, wstyd im się zrobiło nieufności, którą mi okazali, uradowani też byli wielce, że ich spłaciłem; zaczęli tedy rozpływać się w komplementach, ukłonach, wy[ 136 ]rażali mi swoje współczucie, zapewniali o swojej dozgonnej przyjaźni:
 — Więc naprawdę, panie Eyssette, pan nas opuszcza?... Jaka to szkoda! co za strata dla szkoły!
 Poczem nastąpiły westchnienia, uściski dłoni, tłumione łzy!...
 Wczoraj jeszcze mógłbym się dać otumanić tym pozorom przyjaźni, ale teraz znałem się już doskonale na tych farbowanych lisach.
 Tam, w altanie, w ciągu krótkiego kwadransa zdążyłem przejrzeć ludzi do dna — tak mi się przynajmniej wydawało — to też im uprzejmiejsi byli dla mnie ci dwaj pijacy, tem więcej wzbudzali we mnie wstrętu, to też, chcąc z miejsca przeciąć pocieszne wylewy ich czułości, opuściłem szybko szkołę i podążyłem zamówić miejsce w błogosławionym dyliżansie, który miał wieźć mnie precz od tych bestyj.
 Wracając ze stacji, musiałem przejść przed kawiarnią, ale nie wstąpiłem do niej — budziła we mnie obrzydzenie; wszakże, wiedziony jakąś niezdrową ciekawością, zajrzałem do wnętrza przez szyby... Roiło się tam od ludzi, tego dnia bowiem miano rozegrać wielką partję bilardową. W kłębach fajczanego dymu płonęły szkarłatne chwasty czapek i połyskiwały szable, porozwieszane na szaragach. „Zacne serca“ były w komplecie — brakowało tylko fechmistrza.
 Przez chwilę przyglądałem się tym ordynarnym, czerwonym twarzom, odbitym wielokrotnie w zwierciadłach, żółtawemu absyntowi, musującemu w szklankach, poszczerbionym karafkom z wódkami — i na myśl, że mogłem tak długo wytrzymać w tej kloace, [ 137 ]oblałem się rumieńcem... Ot, tam, koło stołu bilardowego, kręcił się bywało Mały, z koszarową piosenką na ustach lub fajką w rękach, znaczył punkty, stawiał kolejki ponczu, pomiatany, upokarzany, deprawując się coraz bardziej z dniem każdym.
 Zjawa ta przeraziła mnie daleko bardziej jeszcze od wizji na sali gimnastycznej, gdy ujrzałem mój mały krawat fioletowy, bujujący się w powietrzu... Uciekałem co prędzej od niej...
 Gdy śpieszyłem dalej do kolegjum, poprzedzany przez człowieka, który miał odnieść na stację mój kufer, spostrzegłem nadchodzącego fechmistrza; miał minę rozradowaną, laseczkę w ręku, kapelusz zawadjacko zsunięty z czoła i przyglądał swoje nadobne wąsy, w butach, wyglansowanych jak lustra. Patrzyłem na niego z podziwem, myśląc w duchu: ...Jaka szkoda, że pod tak piękną postacią kryje się tak szpetna dusza!... On dostrzegł mnie również i podszedł z wyciągniętemi rękami, z miłym, szczerym uśmiechem na twarzy... O, ta altana!...
 — Szukałem was właśnie — odezwał się... — Czego to ja się dowiaduję? Wy...
 I uciął nagle. Spojrzeniem wbiłem mu w gardło kłamliwe słowa. A w moich oczach, które utopiłem w niego twardo, w same źrenice, nędznik musiał wyczytać wiele, gdyż nagle zbladł, wybełkotał coś, stracił pewność siebie — ale trwało to tylko chwilę; natychmiast przybrał znów zawadjacką postawę, utkwił w moich oczach swoje zimne, jak stał połyskujące, oczy i oddalił się, mrucząc, że jeśli ktokolwiek mu [ 138 ]ma co do zarzucenia — może przyjść i powiedzieć mu to osobiście.
 — Ty! Zbóju jeden!
 Gdy wróciłem do szkoły, uczniowie byli w klasach. Weszliśmy do mojej izdebki. Posłaniec wziął kufer na plecy i odszedł. Ja zatrzymałem się jeszcze przez chwilę w tym zimnym pokoiku, spoglądając na nagie brudne ściany, na czarny zniszczony stół i poprzez wąskie okienko — na platany dziedzińca, ukazujące swoje śniegiem pokryte korony... Zegnałem się z tem wszystkiem.
 W tej chwili doleciał z klasy grzmiący, zniecierpliwiony głos: to gniewał się ksiądz Germane. Głos ten rozgrzał mi serce i wycisnął z oczu parę serdecznych łez.
 Potem zeszedłem powoli, rozglądając się uważnie dokoła, jakgdybym chciał unieść w oczach obraz tych miejsc, których już nigdy nie miałem oglądać. I tak przeszedłem długie korytarze, z wysokiemi zakratowanemi oknami, gdzie po raz pierwszy spotkałem „czarne oczy“. Minąłem również gabinet dyrektora, gabinet pana Viot... Tu przystanąłem nagle.
 O radości, o uciecho! klucze, grózne klucze wisiały u zamka, a wiatr potrącał niem leciutko... Patrzyłem na nie z nieomal religijną grozą; wtem błysnęła mi myśl zemsty. Zdradziecko, świętokradczą ręką sięgnąłem do kluczy i ukrywając je starannie pod marynarką, zbiegłem czem prędzej ze schodów.
 Na końcu dziedzińca znajdowała się bardzo głęboka studnia. Pobiegłem do niej co tchu... O tej [ 139 ]porze nie było nikogo wpobliżu. Wróżka w okularach nie zdążyła jeszcze odsłonić okna. Wszystko sprzyjało zbrodniczemu przedsięwzięciu. Wyciągnąłem tedy z pod ubrania klucze, te nikczemne klucze, które mnie tyle nadręczyły i rzuciłem je, całym rozmachem do studni. Dzyng! dzyng! dzyng! słyszałem jak padały w głąb, jak tłukły się o cembrowinę, wreszcie runęły ciężko do wody, która się nad niemi zawarła. Dokonawszy tego przestępstwa, oddaliłem się z uśmiechem na ustach.
 Ostatnią osobę, którą napotkałem, wychodząc ze szkoły, był to pan Viot, ale pan Viot — bez kluczy, nieprzytomny, przerażony, miotający się to tu, to tam. W przejściu rzucił mi strwożone spojrzenie. Biedak chciał się spytać, czy ja ich nie widziałem, ale nie starczyło mu odwagi... W tej chwili właśnie portjer wołał do niego, przechylając się przez poręcz schodów: — „Panie Viot, nigdzie ich znaleźć nie mogę!“ — Dosłyszałem jeszcze, jak zalękniony jegomość westchnął zcicha: — „O, mój Boże!“, i popędził jak szalony na poszukiwanie swoich kluczy.
 Byłbym chciał dłużej jeszcze cieszyć się tym widokiem, ale trąbka pocztowa grała na Placu Broni, a wcale nie wsmakby mi to było, gdyby dyliżans odjechał, beze mnie.
 A zatem — żegnajcie, stare, zaśniedziałe, z żelaza i kamienia wzniesione mury kolegjum! żegnajcie, złe dzieci! żegnaj, srogi regulaminie! Mały odjeżdża i nie wrócł już! A pan, panie markizie de Boucoyran, możesz być pewny, że fortuna ci sprzyja, bo oto oddalam się, nie wypróbowawszy na tobie owego sła[ 140 ]wetnego cięcia, tak długo obmyślanego w gronie „zacnych serc“ u Barbette’a...
 O woźnico, trzaskaj z bicza! graj, trąbko, graj! Dobry, stary dyliżansie, iskry z pod kół krzesz i w galopie twych rumaków wieź Małego, wieź! — Wieź go prędko do rodzinnego miasta, niech uściśnie matkę, a potem steruj na Paryż, aby w porę dotarł do małego pokoiku w dzielnicy Łacińskiej, do pana Eyssette (Jakuba)!


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false