Mały/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wydania | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Górska |
Tytuł oryginalny | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ukończyłem wreszcie ten osławiony poemat. Udało mi się go stworzyć po czterech miesiącach pracy i przypominam sobie, że gdy doszedłem do ostatniego wiersza, nie mogłem już wcale pisać, tak mi drżały ręce z podniecenia, dumy i zapału.
W dzwonnicy St. Germain było to wydarzenie nielada. Kubuś przy tej sposobności wrócił do swoich garnuszków z klejem. Oprawił mi ślicznie zeszyt i własnoręcznie przepisał mój poemat. Przy każdym wierszu wydawał okrzyki zachwytu, tupał z radości... Ja nie żywiłem takiej wiary w swoje dzieło. Kubuś kochał mnie za bardzo — nie mogłem więc całkowicie polegać na jego zdaniu. Pragnąłem odczytać mój poemat komuś, kto byłby bardziej bezstronny i miałby sąd wytrawniejszy. Ale, niestety, nie znałem nikogo takiego.
W kawiarence mogłem był z łatwością zawrzeć znajomości. Odkąd stanęliśmy lepiej materjalnie, jadałem w drugiej sali przy ogólnym stole. Gromadziło się tam ze dwudziestu młodych ludzi, wszystko literaci, malarze, architekci, a właściwie mówiąc, dopiero płonki artystów. Dziś płonki już wyrosły, kilku z pomiędzy tych młodych ludzi okryło się sławą i kiedy widzę ich nazwiska w pismach, serce mi się kraje — mnie, który jestem niczem! Gdy zasiadłem po raz pierwszy przy stole, cała kompanja przyjęła mnie z otwartemi rękami, ale że byłem nieśmiały i nie zabierałem głosu w dyskusjach, zapomniano o mnie [ 224 ]wkrótce i czułem się równie osamotniony wśród nich wszystkich, jak dawniej przy moim małym stoliku w sali ogólnej. Słuchałem, ale nie odzywałem się ani słowem.
Raz w tygodniu zasiadł przy naszym stole sławny poeta, którego nazwiska sobie nie przypominam; w naszem kółku nazywano go Baghawatą, od tytułu jednego z jego poematów. W te dni pijaliśmy bordeaux po szesnaście susów butelka, a przy deserze wielki poeta deklamował poezje indyjskie. Jeden z jego poematów nazywał się Laksamana, inny — Dasaratha, inny jeszcze — Kalaksala, dalej — Bhagi ratha Sudra, Kunosepa, Visvamitra, ale najpiękniejszym z nich wszystkich był Baghavata. Gdy poeta odczytywał Baghavatę, zdawało się, że słuchacze z zachwytu rozniosą całą salę. Wyli, tupali, wdzierali się na stół. Z prawej strony miałem małego budowniczego z czerwonym nosem, który zaczynał łkać od pierwszego zaraz wiersza i przez cały czas wycierał sobie oczy moją serwetką.
Ja przez naśladownictwo krzyczałem głośniej jeszcze od innych, ale w głębi nie umierałem wcale z zachwytu nad Baghavatą. Właściwie wszystkie te poematy indyjskie były do siebie podobne. Zawsze była w nich mowa o lotosie, o kondorze, o słoniu, o bawole; czasem dla rozmaitości lotos nazywał się lotusem, ale po za tem wszystkie te rapsodje były siebie warte — ani namiętności, ani prawdy, ani fantazji, tylko rymy i rymy. Naciąganie... Tak w głębi myślałem o wielkim Baghavacie; byłbym go też może sądził łagodniej, gdyby i mnie poproszono o jaki wiersz — [ 225 ]ale nikt mi tego nie proponował i dlatego bytem taki nieubłagany. Zresztą, był Jeszcze ktoś inny, kto tak samo, jak ja, zapatrywał się na poezję indyjską. Mój sąsiad z lewej strony również jej nie hołdował... Dziwna to była postać z tego mojego sąsiada: obdarty, brudny, wyszarzany, z dużem łysem czołem i długą brodą, w której pływały zawsze kawałki makaronu. Był on najstarszy z nas wszystkich i najinteligentniejszy. Jak wszystkie wielkie umysły mówił mało, nie udzielał się. Wszyscy go szanowali. Mówił o nim: — „O, to mocna głowa... to myśliciel“. — Widząc, jak mu się usta wykrzywiały ironicznie, gdy słuchał wierszy wielkiego Baghavaty, wyrobiłem sobie o nim bardzo wysoką opinję — myślałem: ...Ten człowiek zna się na literaturze... Gdybym mu tak przeczytał mój poemat?...
Pewnego razu, gdy wszyscy wstawali od stołu, kazałem podać butelkę wódki i poprosiłem myśliciela, by zechciał ją ze mną opróżnić. Zgodził się naturalnie — byłem świadomy jego nałogu. Przy kieliszku naprowadziłem rozmowę na wielkiego Baghawatę i zacząłem przedewszystkiem od tego, że zganiłem lotosy, kondory, słonie i bawoły. Była to śmiałość nielada! Słonie są takie zawzięte!... Ja mówiłem, a myśliciel dolewał sobie tymczasem wódki w milczeniu. Od czasu do czasu uśmiechał się i kiwał potakująco głową, mówiąc: — „Uah, uah“. — Ośmielony tem powodzeniem, przyznałem mu się, że i ja też ułożyłem wielki poemat i że pragnąłbym mu go odczytać. — „Uah, uah“ — mruknął znowu myśliciel, niewzruszony. Widząc, że mój towarzysz jest w tek dobrem usposobieniu, powie[ 226 ]działem sobie: — „Teraz albo nigdy“ — i wyciągnąłem poemat z kieszeni. Myśliciel wciąż z tym samym spokojem nalał sobie piąty kieliszek i przyglądał się jak rozkładam rękopis, ale w najważniejszym momencie położył swoją dłoń starego pijaka na moim rękawie:
— Jedno słowo, młodzieńcze, zanim zaczniemy... Jakie jest pańskie kryterjum?
Spojrzałem na niego niespokojnie.
— Pańskie kryterjum!... — powtórzył straszny myśliciel, podnosząc głos... — Jakie jest pańskie kryterjum?
Niestety! moje kryterjum!... ja go wcale nie posiadałem, nawet na myśl mi nie przychodziło, że należy je posiadać, co zresztą, łatwo odgadnąć było można po zdziwieniu, malującem się w moich oczach, po mojem zarumienieniu i kontuzji.
Myśliciel zerwał się, oburzony:
— Jakto, nieszczęsny młodzieńcze, nie posiadasz własnego kryterjum! W takim razie nie ma pan poco czytać mi swojego poematu... już zgóry powiedzieć mogę, co jest wart.
Mówiąc to, nalał sobie raz po razu dwa czy trzy kieliszki wódki, które pozostały jeszcze na dnie butelki, porwał kapelusz i wyszedł, tocząc rozbestwionemi oczami.
Gdy opowiedziałem wieczorem moją przygodę Kubusiowi, wpadł w wielki gniew.
— Twój myśliciel jest idjota — zakrzyknął. — Co tu ma do rzeczy kryterjum? czy mają go słowiki? Kryterjum! Co to jest takiego?... Gdzie to się wyra[ 227 ]bia? Widział to kto? Przekupień kryterjów!... Widzicie go!...
Drogi mój Kubuś, aż łzy mu stanęły w oczach z żalu, że mnie i mój poemat tak spostponowano.
— Wiesz co — powiedział po chwili — mam pewną myśl... Ponieważ zależy ci na tem, aby twój poemat został odczytany, nim pójdzie do druku, możebyś odczytał go którejkolwiek niedzieli u Pierrotte’ów!
— U Pierrotte’ow?... Ależ, Kubusiu?!...
— A czemużby nie? Tam do licha, Pierrotte nie jest orłem, ale też i nie kretem. Ma on zdrowy, jasny pogląd na rzeczy... Kamila byłaby doskonałym sędzią, gdyby nie to, że musi być stronna... Dama wielkich zalet dużo czytała... Nawet ten stary krogulec, Lalouette, nie jest taki tępy, jakby się zdawać mogło... Zresztą, Pierrotte zna wiele osób bardzo wykształconych, które możnaby zaprosić na ten wieczór... Cóż ty na to?... Czy chcesz, żebym z nim o tem pomówił?
Myśl dobierania sędziów w pasażu Saum on niebardzo mi się uśmiechała, ale pałałem taką chęcią przeczytania komukolwiek mojego poematu, że pogrymasiwszy trochę, przyjąłem projekt Kubusia. Już nazajutrz pomówił z Pierrotte’em. Wątpię bardzo, czy ten poczciwiec zrozumiał dokładnie o co chodzi, ale ponieważ nadarzała się sposobność dogodzenia dzieciom „Panienki“, zacny właściciel składu porcelany bez wahania powiedział: — „Tak!“ — i natychmiast rozesłano zaproszenia.
Nigdy jeszcze żółty salonik nie widział wśród swoich ścian takiej uroczystości. Pierrotte, chcąc mnie [ 228 ]uczcić godnie, zaprosił sam ą śmietankę kupiectwa. Na odczycie byli obecni państwo Passajon z synem, weterynarzem, jednym z wybitniejszych słuchaczy szkoły w Alfort; Ferouiilat młodszy, wolnomularz, świetny mówca, który tylko co był odniósł piekielny triumf w loży Wielkiego Wschodu; dalej państwo Fougeroux z sześcioma córkami, siedzącemi rzędem, jak piszczałki organowe, wreszcie Ferrouillat starszy, członek Paweau[1] najkompetentniejszy sędzia w tem gronie. Domyślacie się, jak byłem wzruszony, gdy mi przyszło stanąć wobec tak poważnego areopagu. Ponieważ uprzedzono tych poczciwców, że mają ocenić poemat, przybrali więc wszyscy uroczyste miny, zimne, zgaszone, bez cienia uśmiechu. Mówili do siebie! półgłosem, kiwając poważnie głowami, jak sędziowie. Pierrotte, który brał to wszystko daleko prościej, przypatrywał im się z wielkiem zdziwieniem. Wreszcie wszyscy się zebrali i zajęli miejsca. Siedziałem odwrócony plecami do fortepianu, audytorjum zaś — półkolem przede mną; jedynie pan Lalouette gryzł cukier na zwykłem swojem miejscu. Po chwili zamieszania zapanowało milczenie; wzruszonym głosem zacząłem czytać swój poemat...
Był to poemat dramatyczny, nazwany pompatycznie „Sielskim Dramatem“. W pierwszym okresie swojej niewoli w Sarlande Mały bawił się w opowiadanie uczniom fantastycznych powiastek, których bohaterami były: piewiki, motyle i inne zwierzątka. Z trzech takich powiastek, udramatyzowanych i napisanych wierszem, powstał mój „Sielski Dramat“.
[ 229 ]Poemat był podzielony na trzy części, ale tego wieczoru przeczytałem tylko jedną. Pozwalam sobie przytoczyć ten fragment w całości, nie jako przykład literatury klasycznej, ale poprostu, jako dokument do Dziejów Małego. Wyobraźcie sobie na chwilę, kochani czytelnicy, że siedzicie półkolem w żółtym saloniku, a Daniel Eyssette drżącym głosem odczytuje wam swój poemat.
PRZYGODY BŁĘKITNEGO MOTYLA[2]
Pola. Godzina szósta wieczorem; słońce zachodzi. W chwili, gdy się podnosi zasłona Błękitny Motyl i Biedronka, samczyk, rozmawiają, siedząc okrakiem no źdźble paproci. Spotkali się rano i przepędzili cały dzień razem. Biedronka chce odejść, ponieważ się ściemnia.
Motyl
— Co, już odchodzisz?
Biedronka
— Tak, muszę wracać do domu! Późno już! Trzeba!
Motyl
— Do djaska! zaczekaj chwilkę. Zawsze za wcześnie na powrót do domu...
Ja, przyznam ci się, nudzę się tam srodze, a ty.
Takie to nieciekawe, te drzwi, okna, ściany. A na polach słońce, rosa, maki, wolne przestrzenie...
[ 230 ]
Biedronka
— Ach, panie, ja je uwielbiam!
Motyl
— Więc, niedołęgo, nie odchodź jeszcze. Zostań ze mną. Widzisz, jak ciepło, jak ładnie.
Biedronka
— Tak, ale...
Motyl (spychając Biedronkę w trawę)
— Hejże, a wytarzaj się w trawie, wszak ona do nas należy.
Biedronka (broniąc się)
— Nie, niech mnie pan puści, proszę; słowo daję, muszę już iść koniecznie.
Motyl
— Cicho! Słyszysz?
Biedronka (przerażona)
— Co takiego?
Motyl
— Tę przepióreczkę, co w upojeniu nuci w sąsiedniej winnicy...
Hej, to mi piosenka na letnie przedwieczerze. Jak wdzięcznie ku nam płynie!
Biedronka
— Zapewne, ale...
Motyl
— Cicho bądź!
Biedronka
Motyl
— Idą ludzie.
(Przechodzą ludzie).
Biedronka (szeptem, po chwili milczenia)
— Człowiek-to bardzo złe stworzenie, prawda?
Motyl
— Bardzo złe.
Biedronka
— Boję się zawsze, aby który z nich nie nastąpił na mnie.
Ich nogi — niczem taran, a ciałko moje takie słbe...
Pan też niezbyt jest duży, ale zato ima skrzydła. Co za rozkosz takie skrzydła!
Motyl
— Do licha! jeśli się boisz tych prostaków, siadaj na mój grzbiet.
Jestem bardzo mocny! a skrzydła moje nie z cebulowej są łupinki, jak skrzydła ważek.
Poniosą, gdzie zechcesz i tak daleko, jak ci ssę spodoba.
Biedronka
— Och, dziękuję panu! Nie śmiałbym nigdy...
Motyl
— Czyż nie potrafisz w siąść na mój grzbiet?
Biedronka
— Nie, jednakże...
Motyl
Biedronka
— Ale pan mnie do domu zawiezie, prawda? Bo inaczej...
Motyl
— Tylko z miejsca ruszę, a zdrowo i cało przybędziesz do domu.
Biedronka (sadowiąc się na motylu)
— Bo, rozumie pan, u nas wieczorem odmawia się pacierze...
Motyl
— Rozumie się... Weź się trochę ku tyłowi. Tak... R teraz baczność! puszczam wodze!
(Wzlatują, dialog ciągnie się dalej w przestworzach)
— Mój drogi, to cudowne, jakiś ty leciutki...
Biedronka {przerażona)
— Och, panie...
Motyl
— A co tam?
Biedronka
— Nic nie widzę... W głowie mi się kręci; bardzo chciałbym już być na ziemi...
Motyl
— A to głupiec z ciebie! Jeśli ci się kręci w głowie, to zamknij oczy. Zamknąłeś już?
Biedronka{zamykając oczy)
— Tak...
Motyl
— Lepiej ci teraz?
Biedronka (z wysiłkiem)
Motyl (śmiejąc się na stronie)
— Stanowczo marnych lotników macie w waszym rodzie.
Biedronka
— O tak!...
Motyl
— Nie wasza to wina pewnie, że dotychczas sterowców nie wynaleziono.
Biedronka
— Naturalnie!
Motyl
— Ot, i na miejscu jesteśmy, mój panie!
(Siada na Konwalji)
Biedronka (otwierając oczy)
— Przepraszam, ale ja nie tutaj mieszkam.
Motyl
— Wiem o tem, ale dość wczesna jeszcze pora, zawiozłem cię tedy do Konwalji, to moja znajoma.
Przepłuczemy trochę gardło, wszak tyle wolno nam chyba.
Biedronka
— Ach, ja nie mam czasu!
Motyl
— Bagatelka, co tam jedna chwilka!
Biedronka
— A przytem mnie nie przyjmują w towarzystwie...
Motyl
Biedronka
— I późno już!
Motyl
— Wcale nie późno, słyszysz piewika?...
Biedronka (pocichu)
— Ale... ja nie mam pieniędzy,..
Motyl (ciągnąc go za sobą)
— Chodź, Konwalja ugości nas darmo.
(Wchodzą do Konwalji. Zasłona spada).
W drugim akcie noc już zapadła głęboka... Dwaj towarzysze wychodzą do Konwalji... Biedronka jest trocką podchmielona.
Motyl (nastawiając grzbietu)
— A teraz — w drogę!
Biedronka (wspina się odważnie)
— W drogę!
Motyl
— Jakże ci się moja Konwalja podobała?
Biedronka
— Ależ ona jest zachwycająca, mój drogi. Swoje piwnice i wszystko inne oddaje wspaniałomyślnie nieznanemu przybyszowi.
Motyl (spogląda w niebo)
— Ho, ho, już Febuś przez wrota nieba wyziera! Trzeba się śpieszyć.
Biedronka
— Spieszyć się, a poco?
Motyl
Biedronka
— O bylebym tylko zdążył na pacierz... Zresztą, to niedaleko... Zaraz za tym zakrętem...
Motyl
— Jeśli tobie nie śpieszno, to mnie — tem bardziej.
Biedronka (z zapałem)
— Jaki z ciebie dobry chłopiec! Niewiem, czemu tak mało masz przyjaciół.
Mówią o tobie: — „To cygan, bezbożnik, to poeta, lekkoduch!
Motyl
— No, no, i któż to mnie tak nazywa?
Biedronka
— Moj Boże! Poświętnik...
Motyl
— Ha, ha! ten tłuścioch lekkoduchem mnie nazywa, bo sam ma brzuch zbyt okazały.
Biedronka
— Ale nietylko on jeden ku tobie nienawiścią pała.
Motyl
— O, do licha!
Biedronka
— Tak, wśród Ślimaków niemasz ani jednego przyjaciela, ani też wśród Niedźwiadków, ani wśród Mrówek.
Motyl
Biedronka (poufnie)
— Nie zalecaj się do Pająka; twierdzi, żeś poczwara.
Motyl
— Eh, to tylko mnie tak przed nim spotwarzono.
Biedronka
— Ale kiedy i Liszki myślą mniej więcej tak samo...
Motyl
— Wierzę mocno! Ale powiedz mi, czy i wśród twych krewniaków — boć wszakże do Liszek nie należysz — równie źle o mnie mówią?...
Biedronka
—To zależy. Młodzież wszystka za tobą trzyma.Starzy zaś twierdzą naogół, żeś niemoralny.
Motyl (ze smutkiem)
— Ha, widzę, że mnie nie bardzo lubią... niema na to rady...
Biedronka
— O tak! mój biedaku. Pokrzywy mają do ciebie urazę. Ropucha cię nienawidzi.
Nawet Piewik, kiedy mówi o tobie, to aż zgrzyta — „O ten Mottyl!!“
Motyl
— Czy i ty mnie tak nienawidzisz, jak ta hołota?
Biedronka
— Ja? ja ciebie kocham, tak dobrze mi leżeć w twoich ramionach! A przytem, ty mnie wprowadzasz do Konwalji... Tam tak wesoło! Jeśliś zmęczony, [ 237 ]to powiedz, ale może moglibyśmy jeszcze gdzieś wstąpić po drodze? Wszak chyba nie zmęczyłeś się nadto?
Motyl
— Trochę jesteś za ciężki, ale mniejsza o to.
Biedronka (wskazując Konwalję)
— Chodźmy, odpoczniesz tam sobie.
Motyl
— O, dziękuję za Konwalję! — wciąż jedno i to samo.
(Pocichu, swawolnie)
— Wolałbym wstąpić tu, obok...
Biedronka (rumieniąc się)
— Do Róży?... Przenigdy...
Motyl (ciągnie ją za sobą)
— Chodźże, nikt nas nie zobaczy...
(Wchodzą chyłkiem do Róży. Zasłona spada.)
W trzecim akcie...
Ale nie chciałbym, kochani czytelnicy, nadużywać dłużej waszej cierpliwości. Wiersze w dzisiejszych czasach nie mają, wiem o tem, powodzenia. Więc skończę już czytać i opowiem w skróceniu treść pozostałych części poematu.
W trzecim akcie noc głęboka... Obaj towarzysze wychodzą od Róży... Motyl chce odprowadzić Biedronkę do rodziców, ale ona się opiera; jest zupełnie pijana; koziołkuję po trawie, wydając nieprzystojne okrzyki. Motyl odwozi ją wreszcie do domu... Żegnają się u drzwi i obiecują sobie widywać się czę[ 238 ]ściej... Motyl odchodzi sam w mrok nocy. I on także jest trochę pijany, ale pijany na smutno. Przypominają mu się zwierzenia Biedronki i zadaje sobie gorzkie pytanie, dlaczego go tak wszyscy nienawidzą, jego, który nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy... Niebo bezksiężycowe, wicher dmie; pola czarne i puste. Motylowi robi się zimno i straszno, ale pociesza się myślą, że jego towarzysz spoczywa sobie bezpiecznie na ciepłem, miękkiem posłaniu. Ukazują się wielkie ptaki nocne i krążą bez szelestu nad widownią. Błyska. Złośliwe stworzenia, zaczajone pod kamieniem, chichoczą, pokazując sobie Motyla: — „Mamy go!“ — wołają. Gdy tak nieszczęsny, przejęty trwogą, rzuca się to w tę to w ową stronę, Oset przydrożny przebija go szpadą. Niedźwiadek rozpruwa mu brzuch szczypcami; wielki złotawy Pająk odrywa mu część błękitnego, aksamitnego płaszcza. Wreszcie Nietoperz druzgocze go uderzeniem skrzydeł. Motyl pada, raniony śmiertelnie... Słysząc jego jęki, Pokrzywy wydają okrzyk radości, a Ropuchy rechoczą: — „Dobrze mu tak!... dobrze mu tak!“...
O świcie Mrówki, idące ze szpadlami na robotę, znajdują zwłoki na drodze. Zaledwie raczyły spojrzeć na nie — i idą dalej; ani im na myśl przyjdzie Motyla pochować. Mrówki nigdy nie zwykły trudzić się darmo. Na szczęście przechodzi też tam tędy Bractwo Grabarzy. Są to, jak wiecie, czarne żuki, które ślubowały grzebać umarłych... Nabożnie zaprzęgają się do zmarłego Motyla i ciągną go na cmentarz... Tłumy ciekawych cisną się na drodze i każdy robi głośno uwagi. Małe świerszcze w brunatnem ubraniu, [ 239 ]grzejące się na słońcu przed domem, mówią poważnie: — „On zanadto lubił kwiaty!“ — „Wciąż bujał po nocy!“ — dodają ślimaki, a otyłe Poświętniki, przewalając się w swoich złotych strojach, mruczą: — „Cyganem był i cyganem pozostał!“ — W całym tłumie ani jednego słowa żalu i tylko, na bezkresnych okoliczych równinach, lilje stuliły swoje kielichy a piewiki zapadły w żałobne milczenie.
Ostatnia scena rozgrywa się na cmentarzu motyli. Gdy już Grabarze dokonały swego dzieła, uroczysty Chrabąszcz, który towarzyszył konduktowi, staje nad grobem i wygłasza mowę pogrzebową. Na nieszczęście pamięć mu nie dopisuje. Godzinę całą składa i rozkłada łapki i plącze się w zawiłej oracji. Gdy mówca skończył, wszyscy odchodzą, a wówczas Biedronka wychyla się z za grobu. Tonąc we łzach, klęka nad mogiłą! odmawia serdeczną modlitwę za towarzysza, który w niej spoczywa.
Przypisy
[edit]
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |