Jump to content

Mały/Część druga/VII

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 211 ]
VII.
Ponsowa róża i czarne oczy

 Po tej pierwszej wizycie w firmie Lalouette jakiś czas nie bywałem tam wcale. Kubuś w dalszym ciągu odbywał wytrwale swoje pielgrzymki niedzielne i za każdym razem wymyślał nowy, nieodparcie uroczy sposób zawiązywania krawata. Krawat Kubuś a był to cały poemat miłości, tłumionej a żarliwej, coś w rodzaju selamu wschodniego, tej wiązanki symbolicznych kwiatów, którą baszowie ofiarowują wybranym serca, umiejętnie wyrażając mową kwiatów wszystkie odcienia uczuć.
 Gdybym był kobietą, krawat Kubusia z jego nieskończoną rozmaitością wiązań wzruszyłby mnie więcej od wyznania. Ale, prawdę powiedziawszy, kobiety wcale się na tem nie znają. Co niedziela nieszczęsny wielbiciel mówił mi: — „Ja idę tam. Czy idziesz ze mną?“ — A ja odpowiadałem stale: — „Nie, Kubusiu, będę pracował...“ — Wówczas odchodził szybko, a ja pozostawałem sam, pochylony nad warsztatem rymów.
 Postanowiłem sobie mocno nie chodzić więcej do Pierrotte’ów. Lękałem się „czarnych oczu“. Powiedziałem sobie: — „Zginiesz, jeśli zobaczysz je raz jeszcze!“ — Ale to też nie wychodziły mi z głowy te demony, wielkie czarne oczy. Widziałem je wszędzie. Myślałem o nich wciąż — przy pracy i we śnie. Na wszystkich moich zeszytach były wyrysowane te oczy z rzęsami — ot takiemi! Prześladowały mnie natrętnie.
 A kiedy Kubuś z błyszczącemi radośnie oczami, [ 212 ]w podskokach biegł do pasażu Saumon w najnowszem wydaniu krawata, Bóg jeden wie, jaką szaloną miałem ochotę zbiec za nim ze schodów i zawołać. — „Poczekaj, idę z tobą! — Ale nie! Jakiś głos wewnętrzny przestrzegał mnie, że nie nalegało chodzić tam i znajdowałem w sobie dość hartu, aby pozostać przy moim warsztacie i powiedzieć: „Nie, dziękuję, Kubusiu, będę pracował“.
 Trwało to tak czas jakiś. Wkońcu, zawdzięczając Muzie, byłbym może zdołał wygnać z duszy „czarne oczy“, na nieszczęście pozwoliłem sobie nieopatrznie ujrzeć je raz jeszcze. 1 wszystko zostało stracone. Głowa, zarówno jak serce... A było to tak.
 Od czasu owych zwierzeń nad rzeką, Kubuś nie wspominał mi nigdy więcej o swojej miłości, ale z jego twarzy widziałem, że sprawy nie idą tak, jakby sobie życzył... Smutny był zawsze bardzo, gdy wracał od Pierrette’s. W nocy wzdychał i wzdychał bez końca. Gdy go pytałem: „Co ci jest, Kubusiu? odpowiadał mi szorstko: — „Nic mi nie jest“. — Ale z samego tonu miarkowałem, że nie mówi prawdy. On, taki dobry, taki cierpliwy, bywał teraz dla mnie chwilami przykry. Czasami tak patrzył na mnie, jakgdybyśmy się pogniewali. Domyślałem się naturalnie, że kryje się w tem jakiś ciężki zawód sercowy; ponieważ jednak Kubuś milczał uporczywie, nie śmiałem go zaczepić. Wszakże, gdy pewnej niedzieli wrócił mi bardziej jeszcze chmurny, niż zwykle, postanowiłem postawić sprawę jasno.
 — Powiedz, Kubusiu, co ci jest? — odezwałem się, [ 213 ]biorąc go za rękę... — Więc twoje sprawy tam źle stoją?
 — Tak, zgadłeś, źle stoją... — odpowiedział biedny chłopak ze zniechęceniem.
 — Ależ, powiedz, co się dzieje? Czy może Pierrotte coś zauważył? Czy chce was rozdzielić?
 — O nie, Danku, Pierrette wcale nam nie wchodzi w drogę... Tylko ona mnie nie kocha i nie pokocha nigdy.
 — Co za szaleństwo, skąd możesz wiedzieć, że ona nie pokocha clą nigdy... Czyś jej przynajmniej powiedział, że ją kochasz?... Nie? prawda, że nie?... Więc...
 — Ten, którego ona kocha, nic nie mówił, nic nie potrzebował mówić, a jest kochany...
 — Myślisz naprawdę, że ta fletnia?...
 Kubuś, jakgdyby nie słysząc mojego pytania, powtórzył po raz drugi:
 — Ten, którego ona kocha, nic nie mówił...
 I nic się więcej od niego dowiedzieć nie mogłem.
 Tej nocy sen nie zawitał prawie do dzwonnicy St. Germain.
 Kubuś siedział przez całą noc prawie pod oknem, patrząc w gwiazdy i wzdychając. Ja zaś rozmyślałem. ...Czyby nie pójść tam samem u i nie przyjrzeć się zbliska, jak się rzeczy mają?... Kubuś przecie może się mylić... Panna Pierrotte nie zrozumiała pewnie, ile miłości mieści się w węzłach tego krawata... Kubuś nie śmie wyjawić swoich uczuć, może więc ja przemówię za niego... Tak, właśnie: pójdę, pomówię z tą młodą filisterką i zobaczymy...
[ 214 ] Nazajutrz, nic nie mówiąc o tem Kubusiowi, przystąpiłem do wykonania mojego szlachetnego przedsięwzięcia, Bóg mi świadkiem, że idąc tam, nie miałem żadnej ubocznej myśli. Szedłem dla Kubusia, tylko dla Kubusia. Wszakże, gdym ujrzał na rogu pasażu Saumon dawną firmę Lalouette z jej zielonemi szyldami i napisem nad wystawą: „Kryształy i porcelana”, uczułem lekkie bicie serca, które powinno mi było dać do myślenia... Wszedłem, sklep był pusty; w głębi młody flecista posilał się i nawet przy jedzeniu trzymał swój instrument pod ręką na obrusie. ...Nigdy nie uwierzę, aby Kamila mogła się wahać między tym przenośnym fletem a Kubusiem... — mówiłem sobie, wchodząc na schody — ...wreszcie, zobaczymy!...
 Zasiałem Pierrotte’a z córką i damą wielkich zalet przy stole. Na szczęście „czarne oczy“ były nieobecne! Na mój widok wszyscy troje wydali okrzyk zdziwienia. — „A, mamy go wkońcu! — zawołał Pierrotte tubalnym głosem — że tak słusznie powiedzieć można... Napije się pan z nami kawy“. — Przygotowano mi miejsce za stołem; dama wielkich zalet przyniosła mi ładną wyzłacaną filiżankę i usiadłem koło panny Pierrotte...
 Ładnie wyglądała dnia tego panna Kamila. Zatknęła we włosy powyżej ucha — dziś już tak nie upinają kwiatów — ponsową różyczkę, małą, ale taką ponsową, ponsową! Mówiąc między nami, myślę, że ta różyczka musiała być chyba czarodziejką, tak bardzo upiększyła małą filisterkę.
 — Cóż to, panie Danielu — odezwał się Pierrotte, [ 215 ]śmiejąc się dobrodusznie — pan wcale nas już znać nie chce...
 Próbowałem się zasłonić mojemi pracami literackiemi..
 — To to, znam ja tę waszą dzielnicę Łacińską... — żartował rubaszny Seweńczyk i zaczął się jeszcze głośniej śmiać, patrząc na damę wielkich zalet, która chrząknęła na to porozumiewawczo hm! hm! i trącała mnie nogą pod stołem. Dla tych poczciwców dzielnica Łacińska znaczyła tyle, co orgje, muzyka, maskarady, petardy, brzęk kielichów, szalona noce i tak dalej... Byliby się pewnie zdziwili, gdybym im odmalował moje pustelnicze życie w dzwonnicy St. Germain. Ale młodzi ludzie zazwyczaj nie mają nic przeciwko temu, gdy ich uważają za nicponiów. Wobec tych zarzutów stroiłem tylko skromne minki i broniłem się słabo;
 — Ależ bynajmniej... zapewniam pana... Wcale nie to, co pan przypuszcza...
 Dobrzeby się uśmiał Kubuś, gdyby mnie w tej chwili zobaczył.
 Kończyliśmy właśnie kawę, gdy z podwórza doleciały nas dźwięki fletu. To Pierrotte’a wzywano do sklepu. Zaledwie znikł za drzwiami, gdy dama wielkich zalet wyniosła się do kredensu na partyjkę sześćdziesiąt sześć z kucharką. Mówiąc między nami, zdaje się, że największą zaletą owej damy była wprawa z jaką grała w karty.
 Widząc, że pozostawiono mnie sam na sam z ponsową różyczką, powiedziałem sobie: — „Teraz [ 216 ]nadeszła chwila!...“ — i już miałem imię Kubusia na ustach, ale panna Pierrette nie dała mi mówić. Szeptem i nie patrząc na mnie, zapytała:
 — Czy to panna „Biała Kukułka“ nie dozaala panu bywać u przyjaćiół?
 W pierwszej chwili myślałem, że żartuje, ale nie, mówiła zupełnie poważnie i sądząc po szkarłacie lic i falowaniu staniczka, musiała być nawet bardzo wzrusona. Widocznie mówiono w jej obecności o „Białej Kukułce“ i wyobraziła sobie na pewno coś, czego wcale nie było. Mogłam jednem słowem wyprowadzić ją z błędu, ale nie wiem co za odruch bezsensownej próżności powstrzymał mnie... Wówczas, nie mogąc się doczekać mojej odpowiedzi, panna Pierrotte odwróciła się i podnosząc długie rzęsy, dotychczas opuszczone, spojrzała na mnie. Nie, co mówię! to nie ona na mnie spojrzała, lecz czarne oczy! zamglone łzami i pełne tkliwych wyrzutów. O, ukochane czarne oczy! radości mej duszy!
 Trwało to tylko mgnienie oka; długie rzęsy opadły natychmiast, czarne oczy znikły i miałem znów przy sobie tylko pannę Pierrotte. Prędko, prędko, nie czekając na nowe objawienie, zacząłem mówić o Kubusiu. Powiedziałem przedewszystkiem, jaki on dobry, prawy, dzielny, szlachetny. Opowiadałem o jego niewyczerpanem poświęceniu dla mnie, o jego macierzyńskiej troskliwości, tak czujnej, że mogłaby jej pozazdrościć rodzona matka. To Kubuś żywił mnie i ubierał, jemu zawdzięczałem możność istnienia w Paryżu, kosztem Bóg wie jakiej pracy i wyrzeczeń z jego strony. Gdyby nie on — byłbym wciąż jeszcze [ 217 ]w owem mrocznsm wlezieniu, w Sarlance, gdzie tyle ucierpiałem.
 Gdym doszedł do tego miejsca mojej przemowy, panna Pierrotte wzruszyła się bardzo i zobaczyłem wielkie łzy, spływające po jej policzkach. W prostocie ducha pomyślałem, że ona nad Kubusiem płacze i powiedziałem sobie: — „Wszystko idzie jak najlepiej!“ — Stałem się jeszcze wymowniejszy. Odmalowałem smutek Kubusia i tę głęboką miłość, która mu serce raniła. O, po trzykroć szczęśliwa kobieta, która...
 Tu ponsowa różyczka wysunęła się, nie wiem jakim sposobem, z włosów panny Kamili i upadla u mych stóp. Namyślałem się, jak dać delikatnie do zrozumienia Kamili, że ona jest właśnie tą po trzykroć szczęśliwą kobietą, którą Kubuś umiłował. Mała ponsowa różyczka ułatwiła mi sytuację. Mówiłem wam przecie, że była to czarodziejka nielada! Podniosłem ją szybko, ale bynajmniej nie zwróciłem jej właścicielce.
 — To będzie dla Kubusia od pani! — rzekłem z domyślnym uśmiechem.
 — Dla Kubusia, jeśli pan już tak chce koniecznie odparła z westchnieniem panna Pierrotte.
 Ale w tej samej chwili ukazały się czarne oczy i spojrzały na mnie czule, jakgdyby chciały powiedzieć: — „Nie, nie dla Kubusia, ale dla ciebie!“ i gdybyście mogli widzieć, jak one to mówiły, z jaką żarliwą prostotą, z jak wstydliwem a niepohamowanem uniesieniem! Ja jednak wahałem się jeszcze i czarne oczy musiały mi powtórzyć raz dru[ 218 ]gi i trzeci; — „Tak, dla ciebie!... dla ciebie!...“ — Wówczas ucałowałem ponsową różyczkę i ukryłem ją na piersiach.
 Gdy Kubuś wrócił wieczorem do domu, znalazł mnie pochylonego nad warsztatem rymów. Nie dałem mu nawet poznać, że w ciągu dnia wychodziłem z domu. Na nieszczęście, gdy się rozbierałem, ponsowa różyczka, ukryta na piersiach, wypadła i legła na ziemi przy łóżku: wszystkie te czarodziejki są straszliwie przewrotne. Kubuś podniósł kwiat i przyglądał mu się długo. Nie wiem, kto z nas dwojga był bardziej czerwony, róża — czy ja.
 — Poznałem ją — powiedział wreszcie Kubuś — to róża z krzewu, który kwitnie tam, na oknie salonu.
 I dodał, oddając mi ją:
 — Mnie ona nigdy nie dała róży...
 Powiedział to z takim smutkiem, że mi się w oczach łzy zakręciły.
 — Kubusiu, najdroższy Kubusiu, przysięgam, że do dnia dzisiejszego...
 Przerwał mi łagodnie.
 — Nie tłumacz się, jestem pewien, że niczego nie dokonałeś przeciwko mnie... Ja wiedziałem o tem, wiedziałem, że ona kocha ciebie. Przypomnij sobie, co ci mówiłem: — „Ten, którego ona kocha, nie mówił, nie potrzebował mówić, a jest kochany.“
 I rzekłszy to, biedny chłopak zaczął chodzić po pokoju. Ja patrzyłem na niego, jak skamieniały z różą w ręku.
 — Stało się to, co się stać musiało — przemówił po chwili. Przewidziałem to oddawna. Wie[ 219 ]działem, że jeśli ciebie zobaczy, nie będzie już mnie chciała... Dlatego to zwlekałem tak długo, zanim zaprowadziłem ciebie tam. Zgóry już byłem o ciebie zazdrosny. Wybacz mi, ale ja ją tak kochałem!... Wkońcu pewnego dnia chciałem dokonać próby i zabrałem cię z sobą. I tego samego dnia zrozumiałem, że dla mnie wszystko skończone. Po pięciu minutach już spojrzała na ciebie tak, jak dotychczas nie patrzyła na nikogo. I ty sam zdałeś sobie z tego sprawę. O, nie kłam! tak było... dlatego tylko przez cały miesiąc nie byłeś tam; ale na Boga, mnie się to na nic już nie zdało. Takie dusze, jak ona, nie zmieniają się pod wpływem rozłąki-przeciwnie, uczucie ich umacnia się... Ilekroć tam byłem, wciąż tylko o ciebie pytała i tak naiwnie, z taką tkliwością i ufnością... Cierpiałem istne tortury... Teraz wszystko skończone... Tak nawet jest lepiej...
 Kubuś mówił w ten sposób jeszcze długo, wciąż z tą swoją słodyczą i z tym swoim zrezygnowanym uśmiechem. A mnie, gdym tego słuchał, przejmował smutek i radość zarazem, gdyż poprzez każde słowo Kubusia przebłyskiwały czarne oczy, pełne tylko mnie jednego. Gdy skończył, zbliżyłem się do niego nieco zawstydzony, ale nie puszczając czerwonej róży z ręki:
 — Czy ty teraz nie przestaniesz mnie kochać, Kubusiu?
 Uśmiechnął się i przycisnął mnie do piersi:
 — Jakiś ty niemądry, tem więcej kochać cię będę za to.
 I tak było rzeczywiście. Przygoda z czerwoną różą nie zmieniła wcale miłości mojej „Matki“ ani na[ 220 ]wet usposobienia. Przypuszczam, że Kubuś cierpiał bardzo, ale nigdy tego po sobie nie pokazywał. Ani jednego westchnienia, ani jednej skargi. Chodził tam zawsze po dawnemu w niedziele i był ze wszystkimi równy, pogodny. Nie zadawał już sobie tylko trudu misternego wiązania krawata. Dumny i spokojny, zabijał się pracą i szedł odważnie przez życie, z oczami, utkwionemi w jeden cel: odbudowanie ogniska domowego. O Kubusiu, o moja Matko!...
 Co do mnie, to odkąd mogłem kochać czarne oczy swobodnie, bez wyrzutów sumienia, oddałem się niepodzielnie i bez pamięci mojemu uczuciu. Nie opuszczałem wprost dom u Pierrotte’ów. Zdobyłem tam sobie serca wszystkich, ale za cenę iluż to kompromisów, o Boże! Nic mnie nie kosztowało przynosić cukier staremu Lalouette, grywać w karty z damą wielkich zalet... Nazywano mnie Faworyś. Zazwyczaj Faworyś przychodził około południa; o tej porze Pierrotte był w sklepie, a panna Kamila na górze, w salonie, z damą wielkich zalet. Jak tylko wchodziłem, czarne oczy ukazywały się natychmiast, a dama wielkich zalet również natychmiast pozostawiała nas samych. Ta szlachetna niewiasta, którą Seweńczyk przydał córce do towarzystwa, uważała, że z chwilą mego przybycia wszelkie jej obowiązki ustawały. Śpieszyła, co tchu, do kredensu, do kucharki i rozkładała karty. Oczywiście ja nie miałem nic przeciwko temu; pomyślcie tylko — sam na sam z czarnemi oczami!
 O Boże, ileż rozkosznych chwil przeżyłem w tym żółtym saloniku. Zwykle przynosiłem jakąś książkę, [ 221 ]któregokolwiek z moich ulubionych poetów czytywałem wybrane urywki czarnym oczom, które to zachodziły łzami, to rzucały błyskawice, zależnie od wzruszeń, które w nich nieciło czytanie. Przez ten czas panna Pierrotte haftowała przy nas pantofle d!a ojca lub grała nam wieczne swoje Reverie de Rosellen, ale my nie zwracaliśmy na nią najmniejszej uwagi, zapewniam was. Czasami jednak, ta mała mieszczaneczka w najwznioślejszych miejscach wtrącała jakieś niemądre uwagi, jak naprzykład: — „Muszą sprowadzić stroiciela fortepianu“ albo: — „Zrobiłam o dwa ściegi za dużo!” — Wówczas, zrażony, zamykałem książkę i nie chciałem czytać dalej, ale czarne oczy umiały tak spojrzeć na mnie, że natychmiast, udobruchany, brałem się znowu do poezji.
 Była to wielka nieostrożność, że nas tak samych pozostawiano w żółtym saloniku. Pomyślcie tylko, czarne oczy i Faworyś we dwoje razem nie mieli trzydziestu czterech lat... Ma szczęście panna Pierrotte nie opuszczała nas ani na chwilę, a była to ochmistrzyni bardzo rozsądna, przewidująca i czujna, taka właśnie, jakiej potrzeba przy beczce prochu. Pewnego dnia, przypominam sobie, a było to w ciepłe, majowe popołudnie, siedzieliśmy — czarne oczy i ja na kanapce salonu. Okno było otwarte, długie zasłony spuszczone aż do ziemi. Czytaliśmy Fausta... Skończyłem, książka wysunęła mi się z rąk; trwaliśmy chwilę, nic nie mówiąc, przytuleni do siebie w ciszy i półmroku... Wsparła głowę na mojem ramieniu. Przez uchylone brzegi staniczka widziałem srebrne medaliki, połyskujące na piersiach... Nagle panna [ 222 ]Pierrotte stanęła między nami. Trzeba było widzieć jak w jednej chwili odepchnęła mnie na drugi koniec kanapy, a jakie kazanie usłyszeliśmy w dodatku!
 — Bardzo brzydko zachowujecie się, moje dzieci... Nadużywacie zaufania, które wam okazuję... Trzeba pomówić z papą... No, Danku, kiedyż pomówisz z ojcem?
 Obiecałem pomówić niezadługo, gdy tylko skończę mój wielki poemat. Ta obietnica ułagodziła nieco naszą ochmistrzynię. Pomimo to, od owego dnia srogo zakazano „czarnym oczom” siadać przy Faworysiu. Strasznie surowych zasad była ta panna Pierrotte! wyobraźcie sobie, że z początku nie pozwalała nawet „czarnym oczom“ pisywać do mnie! Wkońcu zgodziła się, ale pod warunkiem, że będzie przeglądała wszystkie listy. Na nieszczęście nie zadowalała się jedynie przeglądaniem tych uroczych, tchnących gorącą miłością, liścików, które pisywały do mnie „czarne oczy“; pozwalała sobie często wtrącać zdania w swoim stylu, jak naprzykład:
 „Dziś jestem smutna. Znalazłam w szafie pająka. A to zła wróżba.“
 Albo:
 „Nie można zakładać domów z płótnem w kieszeni.“
 I wciąż ta sama zwrotka:
 „Trzeba pomówić z ojcem.“
 Na co odpowiadałem niezmiennie:
 — Jak skończę poemat...


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false