Listy z Lido/I

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Listy z Lido
Podtytuł adresowane do Boy’a w 1912 r.
Pochodzenie Straszliwe przygody
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Całe Listy z Lido
Cały zbiór
Indeks stron
[ 51 ]

I.

Nie podziękowałem ci jeszcze, przyjacielu mój najmilszy, za przysłanie mi swego przekładu Brantome’a z niezasłużenie serdeczną dedykacją, co czynię niniejszem w tym liście, który będzie równie długi, jak i nudny, jak przystało na polski feljeton, pisany w dniach klęski i głodu. Piszę ten list z Lido, zbyt bowiem ciężki był ten rok i bezpieniężny, aby można sobie było pozwolić na krajowe uzdrowisko; wydawca zaś mój (oby miał dwie żony!) buduje dopiero czwartą kamienicę, więc również jest goły. Wiesz zaś sam wyśmienicie, że raczej uschłe drzewo urodzi owoc, raczej sok malinowy wyciśniesz z kamienia, a prawdę z krytyki teatralnej, niźli z wydawcy sto koron, co się podobno raz zdarzyło Reymontowi, więc zaraz kupił wieś.

Dlatego oto jestem na Lido, w tem cudnem miejscu, gdzie nawet słońce odziera człowieka ze skóry.

Zauważył mnie tu natychmiast feljetonista jednego lwowskiego dziennika i obwieścił swoim czytelnikom niesłychanie sensacyjne odkrycie, że nie mam włosów na głowie. Tak ci pisał: „Tam, [ 52 ]gdzie przed trzydziestu laty przechadzał się żołnierz z nabitą bronią i patrzył w dal szafirową, tam teraz siaduje na marmurowej ławeczce Makuszyński... i gładzi własną łysinę.“ Moja kucharka zrobiła z tego patosu sos, ja zaś uderzony niesłychaną głębokością obserwacji owego szanownego feljetonisty, pomyślałem sobie na Twój temat: „Komu on napisze feljeton, ten tłucze głową o beton...“ Tak zaś pomyślawszy, poszedłem się wykąpać, nic bowiem tak nie orzeźwia człowieka po przeczytaniu korespondencji letniej w polskiem piśmie, jak kąpiel.

Jedna jest tylko rzecz dziwna: oto morze na Lido nie wygląda wcale na morze; jest to raczej giełda, izba adwokacka, premjera w lwowskim teatrze, corso na Nalewkach, five o‘clock u pani doktorowej w Drohobyczu, aż się zdumiewa wielkie morze, marszczy się srogo, potem wreszcie ryknie wielkim głosem i pada namiętnie na bujne łono jednej mecenasowej, która, oczy z zachwytu przymknąwszy, chce swoje wzruszenie dantejskim objawić językiem, szepcze tedy kilka razy: „ach, frutti di mare! frutti di mare!“ Morze zaś, ujrzawszy, co uczyniło w bezrozumnym napadzie szału, cofa się szybko z wyniosłej wyspy, ogon fali w górę zadarłszy.

Bardzo tedy ładnie jest na Lido, szczególnie w przedpołudniowych godzinach, kiedy tysiąc ludzi gorszy słońce widokiem swej nagości; dziw nad dziwy, że sobie słońce nie wydarło dotąd jeszcze oczów z promiennego łba, że się nie sto [ 53 ]czyło w przepaść, albo nie padło w morze na widok tego anatomicznego muzeum. Spojrzyj tylko, jeśli znosisz potworne widoki: idzie dama; może ma sto lat, może trzysta, taka stara Campanilla. Nie jest to grzech, jeśli kto jest stary, jednakże ten stary wenecki pałac wdział na siebie białe trykoty i, odsłoniwszy cielska, ile tylko policyjnie można, przechadza się po plaży i zawraca oczyma, które widziały narodziny ziemi. Tuż za nią stąpa inna, tak zaś stąpa lekko, jak słoń Hati u Kiplinga; nogi jej przypominaja bilard, ramiona maczugi, nos zasię morską latarnię, ona zaś, wstążeczki wplótłszy we włoski i powiesiwszy na szyi wielki brylant, patrzy znudzona naokół, jak Wenus z morskiej, urodzona piany i bardzo, bardzo jest smutna. Ma to i swoją dobrą stronę, kiedy bowiem taka wlezie w wodę, najstraszliwszy rekin ucieknie na pełne morze i tylko lwowskie adwokaty zostaną w basenie.

„Wey trafiają się niektóre między temi“ (tak mówisz za Brantomem), które groźniejsze jeszcze są i sroższe; legną sobie na piasku, który wiele zniesie i, grzejąc swoje członki, przypominające dostatek rzeźni, wiodą inteligentne rozmowy.

— Czy pani widzi tego Anglika, który jest taki opalony? Śliczny chłopiec. To jest mój typ.

— On nie jest Anglik, tylko jest z Radomia, ale ma ładną talję.

— Co też pani mówi?

— Słowo honoru pani daję. Niech pani zakryje nogi, to go pani przedstawię. [ 54 ]

Inna zaś mówi do innej:

— Czy pani już widziała tutaj Piotra Altenberga?

— Co też pani mówi?

— Tutaj on nie przychodzi, bo taki poeta, to się nie kąpie. Popatrz pani zato na tę śpiewaczkę, gdzie ona ma łopatki? W całkiem innem miejscu...

Tak to oni sobie gadają, a morze, ciepłe jak samowar, szumi sobie z irytacją i gdzie może, tam bryźnie jadowicie, na jakieś straszliwe udo albo pierś wyniosłą. Zasię po brzegu przechadzają się dostojni męże, ludzie stateczni i poważni; niosą przed sobą kosmate brzuchy, jak skórzane bukłaki, opuchłe od wody, głowy zaś zadarli wysoko i wystawiają gęby na słońce, które z nich wyciąga uśmiech boleśnie rozkoszny i kroplisty pot, aby było ładnie. Rozprawiają o rzeczach poważnych i pełnych mądrości.

— Widziałem, że pan podał rękę temu z Drohobycza, a wie pan, co mówił jeden mądry człowiek? Powiedział tak: jeżeli takiemu podasz rękę, to policz zaraz potem palce, bo ci z pewnością ze dwa ukradł.

Lezie potem jeden z drugim w wodę, popróbowawszy jej najpierw końcami palców u nogi, potem palców u rąk, następnie, oczy zamknąwszy, ciskają się w straszliwy odmęt, sięgający aż do brzucha, zasię w tej okropnej morskiej otchłani dzieją się rzeczy wspaniałe. Krzyk, wzdychania, szumy, szmery, śmiech, płacz dzieci, pluskanie, [ 55 ]rzężenie z trwogi, czasem okrzyk w rozmaitych językach: „puść pan, pan jest grubjan“, — albo: „tu gdzieś jest rak!“ — albo: „gdzie jest moje dziecko?!“ — albo też: „czemu pan tylko w wodzie taki odważny?“ — albo: „pani pływa jak Wenus...“ — albo: „zupełnie pana nie poznałam bez ubrania!“ — albo: „ta małpa pływa, jak żaba“, — „skocz pani, bo idzie fala“.

Napisałeś zasię, drogi Boy’u, nieporównanie w pierwszym tomie Brantome’a:

„Owo poniechaymy snadnie rozpatrywania punktów tak doskonałych cudnością; iakom o nich powiedał lub iakie mam malują, a ucieszymy się poglądaniem na nasze pospolite piękności: nie iżbym chciał rzec pospolite w złem znaczeniu bowiem posiadamy tak rzadkie, iż — na mą cześć! — więcey wartczą, niźli wszystkie owe, które nasi fantasticzni poeci, nasi wybrydni malarze y nasi górni opiewacze piękności umieliby przedstawić...“

Owo spojrz, miły poeto i przyjacielu mój na te cudne włoskie dziewczęta, w których się rozkochało morze i słońce, wszystkiemi je oblewając blaskami i pieszcząc dotknięciem promienia i fali. Pyszne, smagłe i cudne, z oczyma jak węgle, z ustami rozwartemi pragnieniem, rzucają się na falę, a fala ugięła się pieszczotliwie i pod ramiona je ująwszy, niesie i niesie, jak rozgorzały kwiat, rzucony na wodę; potem na toń je zaniósłszy, wraca zdyszana fala do brzegu, gdzie zostało jeszcze jedno czarnowłose dziewczątko, [ 56 ]znieruchomiałe w pozie ze ślicznego obrazka Chabas’a i lęka się dalekiego szumu morza; więc się cudnemu dziewczątku fala łasi u nóg i prosi cicho, aby się pozbyło trwogi, łaskawe jest bowiem morze i krzywdy nie uczyni nikomu.

Owdzie płynie jak delfin człowiek z bronzu, opalony słońcem, młody i silny; gibki, jak ryba i zręczny, jak łódź, tnie wodę ramionami, spokojnie i pewnie, w dal wpatrzony, bez lęku. Patrzą na niego z podziwem i zawiścią dostojne brzuchacze i chude, wynędzniałe, chuderlawe figury, swoim własnym przerażone widokiem, szpitale chodzące i zapowietrzone.

Ale spłoszyło się nagle morze i, wylękłe, cofać się poczęło przerażone na głębie, a jeszcze więcej zdumione; oto trzech polskich malarzy wlazło w wodę i czterech polskich literatów. Włóczęgi te straszliwe, a niesforne, po całym się włóczące świecie, wzejdą nawet na piasku, gdzie ich nie posiali; takie czasy. Krzyczy jeden z drugim, że głodny, że obrazu sprzedać nie może, ani książki, potem się w morzu kąpie, jak hrabia, albo jeszcze coś gorszego; najweselsze zaś jest to, że każdy ma u kostjumu przypięty znaczek, który dowodzi, że portfel oddał do przechowania na czas kąpieli. Ten znaczek, uważasz, to jest taki łajdacki symbol, jedynem bowiem mojem pragnieniem było to, żeby zgubić ten znaczek, żeby go kto znalazł. Szczęśliwego znalazcę tknęłaby na miejscu apopleksja po otwarciu portfelu, gdyby to zaś był gentleman i człowiek z sercem, włożyłby [ 57 ]jaki banknot do towarzystwa tych kilku mizernych sonetów, udających czeki.

Największy taki potężny znak, zawieszony na piersi, jak złote runo, nosi malarz Axentowicz, wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który się znalazł w morzu po zatopieniu Wielkiej Armady. Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś tak wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza; kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę plaży i wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem, zawiniętym w obłąkanie kolorowy płaszcz, o proporcjach w niewieściej budowie. Reychan zaś wzdycha głęboko od czasu do czasu (zawsze tylko po francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że gdyby tylko połowa tych niewiast, które są na Lido, nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała portrety.... A wkoło leży tylko martwa natura...

Potem przychodzi malarz Procajłowicz (który mnie deprawuje, co dnia bowiem wynajduje w Wenecji jakieś „lepsze“ wino) i urządza niemożliwe kawały z grobową miną, takiemu bowiem malarzowi, co całe życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym na fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak dobry Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły.

Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie nas nogi zaniosą, albo gdzie nas zawiezie zezowaty gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do Colleoniego, który w [ 58 ]księżycowej poświacie twarz ma jeszcze dumniejszą i bardziej drapieżną. Księżyc mu wyzłaca hełm, rozpala śmiertelnym blaskiem oczy i rzuca rozświetlony pomost pod kopyta bojowego bachmata, aby ów potężny człowiek z orlą twarzą mógł zejść z piedestału i, dudniąc po bruku, — by wpadł w kupczącą, haniebną, plugawą czeredę sprzedającą i kupującą koraliki i kartki z widokami i buzdyganem aby począł tłuc po twardych czaszkach i gnał z tego najdziwniejszego pod słońcem miasta, cudniejszego, niż najcudniejszy cmentarz, pięknego, jak umarła królewna, tajemniczego, jak bajka. Zadrżał zdaje się, pyszny Colleoni w drgającem księżycowem świetle, w siodle się osadził potężniej i mocniej ścisnął buławę. Groźny jest, jak ballada o upiornym rycerzu, piękny, jak śmierć na wojnie, chmurny, jak noc, milczący jak trwoga.

Wracajmy, bo noc już późna i coraz ciszej w zaułkach, które się chwyciły kurczowo ramionami mostów i dzierżą, jak kleszczami; noc się wałęsa samotna, cicha i rozpalona, uciekłszy z Piazzy, gdzie grają Beethovena na dętych tylko instrumentach i gdzie garsony wrzaskliwe patrzą chyłkiem, aby im gość nie uciekł, nie zapłaciwszy.

Wracam na wyspę, aby się rozradować przed snem opowieściami tego cudownego chama, pana i opata de Brantome’a, któregoś, drogi Boyu, zaprezentował w sposób tak nieporównany i tak mistrzowski, że się twojej wielkiej pracy najwspanialszy hołd należy. W „każdym polskim domu“ [ 59 ]nowy Twój przekład się nie znajdzie na stoliku w salonie, lecz ci to zapisze literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu. Gdzieś ty się tego cudownego nauczył języka?







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false