Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom II/III

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 17 ]
III.

 Smutne te rozmyślania przerażały Duplat’a.
 — Zginąć!... rozstrzelanym... jemu, który bez skrupułu wysłał na śmierć najniewinniejsze ofiary? A pieniądze, jakie miał w kieszeni, co z niemi się stanie? A owa suma, stanowiąca prawdziwy majątek, jaką miał otrzymać kiedyś od Gilberta? Wszystko więc ma pójść wraz nim w mogiłę? Umrzeć!... w chwili, gdy życie tak mu się uśmiechało? Nie!... nigdy!
 — Co począć zatem?
 Gdyby wyszedł z tego domu na ulicę w celu udania się do mera jedenastego okręgu, aby tam złożyć zeznanie o ocalonem jakoby dziecku Joanny Rivat, to zaledwie by się ukazał, zostałby zadenuncyowanym.
 Z sercem ściśnionem trwogą, zimnym potem oblany, ów łotr drżał cały.
 Nagłe wejście męża Henryki zwiększyło jego obawy.
 — Co się dzieje? — zapytał przyciszonym głosem.
 — Skończone! — odparł Rollin. — Kommuna umarła! Wojska Wersalskie zawładnęły Paryżem. Stan oblężenia ogłoszony. Zarząd miasta oddano w ręce merów. Musisz ztąd odejść... niema rady!
 — Odejść? — powtórzył Duplat z przerażeniem.
 — Nieodwołalnie!
 — Dla czego?
[ 18 ] Ponieważ rozpoczęto poszukiwania we wszystkich domach, dla chwytania osób skompromitowanych. Przyjdą do mnie, tak jak do drugich. Muszę tu sprowadzić i ulokować ma żonę. Pojmujesz, iż niemogę dozwolić ażeby ciebie tu znaleziono.
 Duplat zbladł jak ściana.
 — A jeżeli poznawszy mnie na ulicy, przyaresztują... rozstrzelają? — mówił coraz ciszej.
 — Obawiasz się?
 — Do pioruna! sądzę, że jest się czego obawiać! Lecz pozostawszy tu u mnie, zginiesz napewno! Jak wytłumaczyć!... czem usprawiedliwić twoją obecność? Zgubisz mnie siebie nie ocalisz! Powinieneś był naprzód przewidzieć wszelkie mogące wyniknąć następstwa, za nim zawarłeś ze mną wiadomą ci umowę.
 — Więcej dla mnie warta ma skóra, niż twoje głupie sto pięćdziesiąt tysięcy franków! — krzyknął brutalnie Duplat.
 Gilbert przeląkł się teraz.
 Miałżeby ten człowiek niechcieć dokończyć tak zręcznie rozpoczętego dzieła, od którego jego przyszłość zależała?
 — Powtarzam ci— odrzekł, nie tracąc odwagi — powtarzam, co i sam pojąć winieneś, że pozostając tu u mnie, narażasz się na stokroć większe niebezpieczeństwo niż gdziekolwiek bądź indziej. W jaki sposób tłumaczył byś się, gdyby cię tu znaleziono z drugim dzieckiem Joanny Rivat? W jaki sposób ja bym to usprawiedliwił? Wszystko od razu straconem by zostało! Kazano by mi świadczyć o tożsamości twojej osoby, a kłamać bym nie mógł w tym razie, ponieważ znają cię w całym domu. Wraz z tobą i ja zostałbym oskarżony, żem dał przytułek u siebie oficerowi Kommuny. Wszystkie nasze plany od razu zdruzgotanemi by zostały. Tu u mnie powtarzam zagraża ci nieuniknione niebezpieczeństwo. gdy przeciwnie, wyszedłszy na ulice, możesz się przemknąć niepostrzeżony. W obecnem przebraniu zmieniłeś się do niepoznania, zresztą ów powód, jaki cię prowadzi do mera, świadczy na korzyść twojej uczciwości. Pełnisz czyn chwalebny, ocaliwszy to dziecię, i zanosząc je do Przytułku. Wobec tego, nikt nie przypuści ażebyś przed kilkoma godzinami walczył w obronie Kommuny. Wczoraj wieczorem tak zrobić [ 19 ]postanowiłeś. Zobowiązałeś się!... Mam więc prawo powiedzieć ci teraz: „Dotrzymaj tego coś przyrzekł“.
 — A zatem, na los szczęścia! — wykrzyknął Duplat, któremu logiczne rezonowanie Gilberta uspakajało po trosze nerwy. — Kto nic nie ryzykuje, nic niema! Przyrzekłem, dotrzymam! Lecz biada ci, gdybym nie wyszedł całym, a ty w chwili płacenia, gdybyś chciał cofnąć swój podpis... Powtarzam, do kroć piorunów, biada ci wtedy!...
 — Bądź spokojnym! — odrzekł Rollin — zapłacę!
 — Liczę na to!
 Tu Duplat, zabrawszy dziecię, owinięte w kołderkę, nie zważając na to, co w drodze spotkać go mogło, wybiegł, udając się do mera.
 — Niech zginie wraz z dzieckiem! — myślał Gilbert, patrząc za odchodzącym. — Ha! gdyby do zgładzenia go ze świata wystarczyło moje słowo, wygłosił bym je natychmiast!
 Z zastosowaniem wszelkich środków ostrożności ów były kapitan kommunistów wyszedł na ulicę.
 W miejscu odwagi jakiej mu brakowało posiadał chytrość lisa, jego bezczelność zuchwałą, umysł płodny w wybiegi, i postanowił użyć tego wszystkiego, aby wydobyć się zdrowym i całym z tej nie bezpiecznej sytuacyi.
 Żyć pragnął!... żyć.. aby używać tych otrzymanych już piętnastu tysięcy franków i stu pięćdziesięciu tysięcy, znajdujących się w wekslach, jakie miał w kieszeni.
 Wprost domu, z którego wyszedł, ulica była wolną, ale przy zbiegu Servan i Chemin-Vert spostrzegł grupę żołnierzy, ludu i mieszczan.
 Kobiety znajdowały się tu w przeważającej liczbie.
 Duplat szczególnie obawiał się kobiet, których wielomówność go przestraszała.
 Znany ogólnie w tej dzielnicy miasta, a co więcej nienawidzony przez mieszkańców i utrzymujących sklepy, niemógł pomyśleć o przesunięciu się chyłkiem koło tego zebrania.
 Spojrzał w stronę ulicy la Roquette.
 Tam również dostrzegł oddziały wojska, ale mniej było ludzi, a tem samem i mniej sposobności do spotkania się ze znanemi sobie osobami. Zwrócił się więc w ulice la Roquette, mając nadzieję przedostania się bez przeszkody, niemniej wszelako drżał cały.
[ 20 ] W kapeluszu spuszczonym na oczy, szyją wciśniętą w ramiona, tuląc dziecię do piersi, jak prawdziwy ojciec, szedł, przyśpieszając kroku, mijając się z przechodzącemi, którzy jakoby zbiegi z tej dzielnicy miasta, wracali szybko do mieszkań, zapytując się wzajem, czyli w miejscu dawnego schronienia, nie znajdą kupy gruzów ze zgorzałych już domów?
 Ci ludzie nie zwracali na niego uwagi z czego był mocno zadowolonym.
 Na placu de la Roquette, pułk linjowego wojska zamykał wszystkie wyjścia czuwając przy bramach obu więzień, do których sprowadzono setkami kommunistów, po części przeznaczonych do stawienia ich przed trybunałem, po części przed sądem wojennym w Wersalu.
 — Ho! ho! — pomyślał — tu będzie rzecz trudna!
 Chciał przejść, przytrzymano go.
 W owych strasznych chwilach gorączkowej walki, nie przebierano w wyrażeniach i owe żołnierskie apostrofy bywały nieraz bardzo brutalne.
 — Zkąd pełzasz, ty podła gadzino?
 — Gdzie idziesz?
 — Cuchniesz prochem zdala!
 — Pokaż łapy?
 — Umyj nos i otrzyj swą paszczę!
 — Co tam niesiesz?... Odpowiadaj!
 — Nie odpowiedziałem dotąd dla tego, że wszyscy krzyczeliście razem odparł Duplat, z doskonale udanym spokojem — Niosę dziecko, jak widzicie, do merostwa jedenastego okręgu, ażeby spisać akt urodzenia mej córki, której matka wydawszy ją na świat, umarła. Schroniliśmy się do piwnicy z obawy przed kartaczami i tam przyszło na świat to dziecię.
 To mówiąc, uchylił kołderkę, ukazując obecnym tę drobną głośno płaczącą istotę.
 — Dobrze, przejdź! — odpowiedziano.
 Łotr przeszedł uradowany.
 </poem> kilkanaście kroków dalej, powtórnie go zatrzymano. Nastąpiły też same same zapytania i też same z jego strony odpowiedzi, z tymże samym rezultatem.
 Dziecię Joanny Rivat służyło za paszport nikczemnikowi.
 Szedł dalej, spotykając na każdym prawie kroku pikiety [ 21 ]żandarmeryi, prowadzące więźniów, a po za niemi jadące wozy pogrzebowe, napełnione trupami, zebranemi we wszystkich punktach, gdzie zacięcie srożyła się bitwa.
 Na rogu placu Woltera, Duplat miał podledz ostatecznemu badaniu.
 Biuro merostwa było strzeżone przez dwie kompanje linjowego wojska. Bagnety zdala połyskiwały.
 Wyczerpani znużeniem, złamani straszliwą walką trwającą od tygodnia, ukazywały się blade wychudzone oblicza żołnierzy, zakurzone prochem.
 W ubraniach błotem zbryzganych, bronią do nogi spuszczoną, niektórzy z nich stojąc, lub wsparłszy się na armacie, drzemali, inni obozowali na chodnikach, gotując sobie pożywienie.
 W rowach, leżały kupami nagromadzone mundury kommunistów, płaszcze, czapki, połamane szpady, bagnety, poskręcane armaty.
 Dalej nieco widać było stosy trupów jakich pogrzebowe wozy niezdążyły zabrać jeszcze, trupów z roztrzaskanemi głowami, na wskroś przebitemi piersiami, krwią zaczernionemi.
 Przy tych trupach, stały gromady płaczących kobiet, młodych dziewcząt i dzieci. Stali mieszczanie, kupcy i urzędnicy.
 Kobiety dążyły do merostwa, prosić o pomoc o udzielenie chleba, ponieważ ich mężowie i bracia zniknęli przyaresztowani, lub zmarli być może.
 Duplat, uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele.
 — Czyliż nie dążę dobrowolnie myślał w paszczę wilka? Cofać się jednak było zapóźno.
 Szedł dalej, usiłując okazać się spokojnym i przybył wreszcie na dziedziniec merostwa.
 Podwórze zapełnione było wojskiem, na wschodach uwijali się strażnicy miejscy i policyjni agenci w mieszczańskich przebraniach.
 Przechodzono, wracano, potrącając się wzajem, wszędzie panował ruch gorączkowy.
 Duplat powtarzał sobie dla dodania odwagi.
 — Idźmy! Kto nic nie ryzykuje, nic niema!
 Przy wejściu do biura, zatrzymano go.
[ 22 ] — Gdzie idziesz? Co chcesz? — pytano.
 — Idę do biura — odpowiedział — dla spisania aktu, narodzenia się tego dziecka.
 — A czy wiesz, gdzie się znajduje to biuro?
 — Wiem.
 — To przechodź!
 I przepuszczono go.
 Wszedł na szerokie wschody merostwa, poczem zwrócił się na prawo, pod arkady pierwszego piętra, a dosięgnąwszy końca galeryi, przystanął.
 Nie było na tę chwilę nikogo w pobliżu, korzystając więc z osamotnienia, otarł chustką spocone czoło, szybko oddychając.
 Nagle drzwi przed któremi przystanął, otwarły się po za nim i ukazał się w nich mężczyzna, wydający na widok Duplat’a okrzyk zdziwienia.
 Był to Merlin, ów potajemny agent Wersalczyków.
 — Ach! czyżeś oszalał? — wyszepnął, zbliżając się do przybyłego. — Chcesz więc koniecznie ażeby cię rozstrzelano? Po co tu przyszedłeś, gdzie spotkać możesz tyle znających cię osób?
 Duplat pobladł z przestrachu i na skinienie Merlin’a cofnął się wraz z nim w kąt sieni.
 — Po co tu przyszedłeś, do merostwa — powtórzył Merlin.
 — Przyszedłem, ażeby oddać to dziecko — łotr odrzekł, wskazując trzymaną na ręku dziewczynkę.
 — Dziecko!
 — Tak.
 — Komuż je ukradłeś?
 — Nie nkradłem... lecz ocaliłem od śmierci — mówił bezczelnie nikczemnik, mając już przygotowaną historye do opowiadania.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false