Zbrodnia przysiadła do skoku gotowa,
Ale przycichła i w mroku się chowa...
Księżyc się zachwiał i opada!... W walce
O pęt zerwanie las się zatrząsł cały...
Skłębił konary, jak drapieżne palce,
Pręży gałęzie i rozbudza szały
I śni, jak w szponach, które spoczywały,
Rozdzierać będzie szmat ciała skrwawiony,
Targać i miażdżyć i szarpać w kawały!...
Księżyc opada! — A tam upragniony
Człowiek się zbliża!... O, konarów szpony!...
Na widnokręgu suchych krzaków pręty
Ku górze sterczą, jak łakome dłonie —
Księżyc opada!... Zachodzie przeklęty!...
Księżyc już nizko... stacza się... już tonie!...
Pręty, jak kłęby żmij, na nieboskłonie
Rosną w ramiona potężne, olbrzymie — —
Już... już go chwycą, by w ciemności łonie
Zatopić... wnet go sieć prętów poimie...
Przebóg! Nie przychodź tu!... Wróć się, pielgrzymie!
Księżyc schwytany, ha, złowiony w matnię!...
Człowiek na zgubę swą już stanął w borze!...
Przeklęte moje godziny ostatnie! —
Las się rozjuszył zerwawszy obrożę!...
Człowiek w huczących drzew porwany morze,
Darty szponami konarów z pęt rwie się
Próżno!... Martwotą zczerniało przestworze!...
Zbrodnia się stała!... Wicher jęki niesie!...
Biada! Człowieka mordują w mym lesie!