Jak drzewa płaczą strwożone śmiertelnie,
Jak wicher wyje... Chociaż jam tak szczelnie
Zasłonił okna i szczeliny ścienne,
Widma wcisnęły się do mnie jesienne...
Z pooranemi twardym bólem czoły,
Ze zwieszonemi dłońmi stają przy mnie,
Przeziębłe, sine dygocą na zimnie
I swe głębokie, czarne oczodoły
Wlepiają we mnie... Kiedy jesień wymnie
Liść dłonią wichru i błotem go skala,
To liść tak płacze i tak się użala
Niemem milczeniem zniszczenia, jak one...
Lecz ja nic nie mam dla was, umęczone
Duchy, co w dom mój wchodzicie bezludny.
Jam, jak wy nędzny, bezsilny i brudny,
Próżno ku sobie przywołuję spokój...
Proroku smutny i blady, prorokuj!
Czary skalanych dusz miłością oceń,
Zmyj łzą, niech błysną blaskiem cudnych złoceń.
Podnieś raniący stopy, twardy kamień
I pocałunkiem Twych ust w chleb go zamień...
Dlaczego po nas Twoja łódź nie płynie?
Odzie dla tonących miejsce w Twojej nawie?...
Czemu chłop w pustym powiesił się młynie
A dziewka dziecko utopiła w stawie?...
Prośba, żebraczka z wyciągniętą dłonią,
Matka pokory mej zgarbiona, chuda,
Wyszła przed próg mój z pochyloną skronią
I wyczekuje cicho, nie na cuda,
Ale na skromną jałmużnę pogody...
Bo już do chaty mej zajrzały głody,
Dusza ma kona... Dawniej me wspomnienia
Jasne schodziły przed wrota mej strzechy,