Page:Staff - Dzień duszy.djvu/154

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
441
POŁUDNIE WŁÓCZĘGI


Po gałęziach owocowróżbną biel rozpina,
Kwiatami opowiada bogactwo i dziwa
Gleby, co się pod trawą zieloną ukrywa,
Zdradza soczyste, żyzne ziemi tajemnice...
A ziemia, darnią mając zasłonięte lice,
Kwieciem drzew śni i patrzy w błękity tęskniąca,
W kwiatach oddając słońcu, co wzięła od słońca...

Oto godzina jasna, kiedy niema cienia...
Co o zmroku wyłazi z za każdego haszcza,
Rozlewa się, rozłazi, rozpełza, rozpłaszcza...
Ale teraz godzina, kiedy niema cienia...
Złote słońce go zewsząd zwycięzko wypiera!
Cień coraz więcej kurczy się, w sobie się zbiera,
Coraz ciaśniejszem kołem drzewa opierścienia
I wyszukawszy jakąś tajemną szczelinę
Między darnią przypienną a pnia szarą korą,
Wsiąka cicho pod ziemię, chowa się w głębinę
I ucieka w korzenie drzew, co chłód zeń biorą...

Tutaj spoczniemy... W słońcu prześpijmy południe...
Syćmy się! Chłońmy ogień spadający z nieba!
Zapasów lata, słońca, południa nam trzeba,
Bo przyjdzie wieczór mroczny, żar złoty ochłódnie...

Pal, słońce, pal! I blaski swe ciskaj najszybsze,
Aż ból, troska, jak cień ten zniknie, nas się wyprze,
Aby, zanim nam drogę zajdzie siwa starość,
Dawne groby już miały czas zielenią zarość!
Pal! Niech muraw nie depce złość mroków i chłodów,
Po ziołach niech prowadzi ostatni z pochodów!

Teraz jeszcze południe! Nasz zachód nie blizki!
A rozkosz lata chwyta w palące uściski...