lone ramiona i za chwilę zsuną się na łono, drżące pod śnieżną tkaniną jej sukni, niby fala jeziora, która pod tchnieniem wieczoru kołysze wianek lilii, zabłąkany z wybrzeża; kibić wiotka i wysmukła; wreszcie trzewiczki czarne, pończoszki ażurowe, ze skrzyżowanemi na nich czarnemi wstążkami.
Szła już ku niemu, już miała powiedzieć: „Matka i brat mój wyszli, powrócą późno wieczorem, mój Antoni“; kiedy nagle zamilkła i zbladła, gdyż nigdy jeszcze nie widziała go w tym stanie: włosy miał w nieładzie, przekleństwo przemykało po zmarszczkach jego czoła, w oczach tlił się posępny pożar dogasającego węgla.
A on zmęczony, szarpany trwogą, bez słowa, bez skargi, rzucił się na sofę i pozostał tak nieruchomy.
Pomyślała wtedy, że to może znużenie drogą, może wspomnienie cholery, srożącej się w Wiedniu, ścigało go aż u ukochanej; chciała więc rozerwać go i roześmiana, wesoła, pobiegła do fortepianu, mówiąc:
— Mój Antoni! Nie myśl-że już o cholerze. Gdybyś wiedział, jak nam tu dobrze! Ja się wcale nie boję. Cholera jest tylko dla złych ludzi, ale ani dla mnie, ani dla ciebie. Zagram ci cavatinę ze Straniery, którą tak lubisz, mój Antoni, mój miły, mój najdroższy.
I zaczęła grać. W uniesieniu głos srebrzysty, dźwięczny, potężniał, dosięgał dźwięków niezwykłych szerszych i pełniejszych, niż zwykle.
Patrzył na nią i pojmował piekło; a im bardziej rozumiał piekło, tem goręcej pragnął uchronić się od niego w wieczności.
Wtedy niby umierający łabędź, nabierając siły i cały świat harmonii czerpiąc ze swej miłości, śpiewała mu wszystko, czego niegdyś lubił słuchać, zacząwszy od kastylskiej ballady, aż do piosnki prowansalskiej, od lekkiego wodewilu[1] aż do aryi włoskiej, kameleona[2] muzyki.