Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/35

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

nym. Już potok wydał okrzyk bojowy i jak bohater puścił się, równinę pustosząc. Na stokach gór drży lawina i każdy jej płat śniegowy tętni jak żyła kipiąca. Wszystko rośnie i umiera: tu krzew się rodzi, tam kwiat rozkwita; tu brzęczy pszczoła; dalej wąż rozwija swe sploty złote i hebanowe; wszystko żyje, wszystko oddycha, ja jeden zostaję na miejscu. Wszystko mnie wyprzedza i pozostawia za sobą. Wszystko otrząsło z siebie jarzmo służebne, a na moim ręku ciężą kajdany. Oczy moje łzami zalane spotykają się z uśmiechami biorąc za szyderstwa. Jest to straszny sarkazm przyrody ubierać się w najpiękniejsze powaby, kiedy jedno z jej dzieci jęczy w okowach, Poco jej dawać słodkie miano matki wspólnej, kiedy opuściła mnie i zapomniała?
 Śpiewy świąteczne, wznoszące się z pól, dręczą me ucho. Takąż boleścią dla mej słabej powieki są promienie słońca. Już ciężko je widzieć, gdy igrają na trumnie umarłego. O ileż straszniejsze, gdy oświecają mogiłę istoty, co pełna życia zeszła do trumny.
 Był czas, kiedy mogłem zrywać róże i lubiłem je wtedy. Teraz widok ich napełnia mnie zgrozą, jak niegdyś widok żmii; a żmija nie przeraża mnie już; przeciwnie, gdy widzę pełznącą po zimnych głazach mego więzienia, mówię: Obdziel jadem ludzi, mych wrogów! I jest w tem pewna pociecha, gdy myślę, że trucizna tkwiąca pod jej łuskami, służyć może za narzędzie śmierci dla tych co kamień grobowy nad moją głową zawarli i rzekli: Niech ginie!
 Cóż mnie zapach kwiatów, co nocą sączy się przez kraty więzienia i lica mi owiewa? Rozkoszy, które mi przypomina, zmieniają się w męczarnię, bo wspomnieniem, a już niema nadziei; i wszystkie te gwiazdy, orszak księżyca płynącego wśród obłoków ambry i srebra, stały się nieznośne dla mnie. Jakbym tyleż oczu spostrzegał, śmiejących się ze mnie.