Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/34

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

gnąć na tych rozległych polach, gdzie wszystko jednostajne, posępne, zmrożone. Wody oblewające te mury, straciły fale i przezroczystość. Zdawało się, że śmierć wynurzyła się z mego serca, aby wszystkie przedmioty, jakie wzrok mój mógł dosięgnąć, uczynić podobne do mnie. I podnosząc wieko grobu, w którym byłem pogrzebany za życia, chętnie spoglądałem czasem na świat, co stał się wielkim grobem. Zdawało mi się, że jestem kędyś w kraju przyjacielskim, w okolicy mi odpowiadającej. Moja baszta była niby tronem wzniesionym między szczątkami powszechnego zniszczenia. Odnajdowałem towarzyszy, poddanych, w rzece zamarzłej, w skale przytłoczonej ciężarem śniegów, w ogołoconem drzewie pochylającem ku ziemi gałęzi szronem okryte, w chmurze ciemnej, bezbarwnej, uginającej się bezsilnie pod górami i w trawie, uwiędłej pod mrozem bladym. Odnajdowałem bezczynność swoją w całej przyrodzie, i uczuwałem mniej wstydu. Moje przygnębienie stało się rzeczą ogólną. Nicość mego istnienia była nicością niebios i ziemi.
 Lecz teraz, jakże położenie moje się zmieniło! jak myśli moje stały się rozdzierające i okrutne! Piękne, młode słońce wynurzyło się na sklepienie świeżego lazuru, skąpane promieniami zwilżonemi rosą kwiatów. Róża odsłoniła swe łono rumiane i głowę podniosła, aby je podziwiać. Skowronek wzbił się swobodnie w niebiosa i śpiewa pieśń wygnańca wracającego do ojczyzny. Dumny, pyszny orzeł waży się na purpurze obłoków i płynie w jasności błyskawic. Po skałach, łąkach, w gajach, na brzegu, zieleń rozlała się w morze świeżości, a każdy liść jest jedną z fal poruszanych powiewem wieczoru, ożywioną światłem niebieskiem. Motyl lata z kwiatów na kwiaty i w ich kielichach nasyca pragnienie. Już siklawa, długo śpiąca na skale, rzuciła się z wierzchołka z młodą siłą i pędem niezwyciężo-