Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/12

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

także czego, może wspominał ognisko rodzinne lub pierwszy poryw serca ku pięknu; lecz nic znać nie było na twarzy niewzruszonej i wspaniałej. Aż do ostatnich śmiertelnych uścisków agonii zachował dumę i wyzywał niebezpieczeństwo.
 Hugues de Mortemart zbladł i znieruchomiał; ale odwaga jego nie splamiła się żadną skargą, żadnem westchnieniem.
 Atmosfera tymczasem stawała się olbrzymiem rozpalonem ogniskiem. Szum się zwiększał. Zniszczenie na skrzydłach ognistego wiatru zbliżało się, tumany piasku wznosiły się dokoła obu rycerzy, zamroczyły niebo i horyzont znikł im już z przed oczu.
 Wówczas młody Francuz chciał jeszcze raz przemówić do swego bliźniego. Lecz dumny Clifford te tylko odpowiedział słowa:
 „Lubię umierać w milczeniu: poco próżne rozmowy? Za chwilę zginiemy. Młodzieńcze myśl o swem niebie; a ja...“
 Tu głos jego w burzy utonął. Przycisnął miecz do piersi, potem podniósłszy się z trudem, stal i z okiem pewnem, z czołem wzniesionem, oczekiwał śmierci. A kiedy piramida piasku i pyłu przelatując nad nimi, pochłonąć ich miała, Templaryusz rzucił jej jeszcze posępne wejrzenie wzgardy i dumy. Hugues de Mortemart z rezygnacyą pochylił głowę, pełen nadziei w swego Boga i przeczucia nieśmiertelności.


────────