Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/112

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 Dzieci wbiegną do pokoju, rzucają się w moje objęcia: a ja ich nie czuję.
 Ich uściski jakoby nie były dla mnie.
 Ich uśmiechy jakoby nie były dla mnie.
 Z miejsca ruszyć się nie mogę. — Leżę godziny całe, a w sercu mojem coraz głębsza pustynia.
 Ku niebu spojrzę i ciężkie chmury widzę i ból ściśnie mi duszę.
 W oddali białość śniegów oczy mi razi.
 Zimno mi, czarno, nieznośnie, o Panie!
 Żeby choć jedna iskierka otuchy — choć jedno kolnięcie nadziei!
 Szum wichru jeden tylko rozmawia ze mną.
 Świsty jego rozdzierają mi serce.
 Zda mi się, jakoby jęczeli ci, których znałam kiedyś; zda mi się, jakoby na świecie całym był tylko płacz jeden wielki.
 Tulę się w zwoje płaszcza mego i nie mogę zasnąć.
 Czoło wciskam w wezgłowie, by nic nie widzieć, nic nie słyszeć: a nie mogę zapomnieć.
 Kroki ludzi dolegają mi — głosy ludzi dolegają mi — twarze ludzi męczą mnie!
 Com kiedy widziała świetnego i pięknego, nie chce wrócić mi na pamięć.
 Com zaznała gorzkiego, gromadzi się wokoło mnie.
 Wszystko, co lubiłam, obmierza mi, Panie.
 Strun ledwo dotknąć się mogę — ich dźwięki rozdzierają mnie.
 Pieśni, które kochałam, uciekają z pod palców moich.
 Gdzież jestem? gdzież mijają chwile życia mego?
 Czy to ziemią nazywa się, Panie?
 Czy ja — to stworzenie rąk Twoich, Panie?
 Czy ci, którzy mnie prześladują, to także syny Twoje, bracia moi?