Zimy ciemnej, zimy martwej nie nasyłaj na innie, o miłości moja!
Nie karaj mnie tem, czem ukarałeś starców — przywiązaniem do ziemi!
Nie każ mi zwolna stąpać ku trumnie i co krok obzierać się na niwy zielone, błonia przeszłości!
Udaruj mnie statkiem i niebojaźnią śmierci!
Wlej we mnie wiarę, że tam młodość bez końca, że tam życie wiośniane!
Niechaj czuję, że dni mi ubywa, a że mi coraz spieszniej ku Tobie!
Nie dopuść, bym zwiędłymi wieńcami igrać miała, jakom igrała o świcie wieku mojego!
Daj, daj mi umrzeć młodą!
Daj, bym z wiosny ziemskiej przeszła do niebieskiej, jak akkord, co z niższego w wyższy ton się przewija — jak promień w tęczy, co z słabszej barwy w ognistszą się podnosi — jak myśl natchniona, co w jednej chwili staje się porywającą, wielką, nieśmiertelną!
Błogosławić Ci będę w chwili zgonu mego — ale jeśliś mi przeznaczył długie dni, długie męczeństwo: o Panie, niechaj stanie się wola Twoja, a nie moja. — Amen!
Strach mnie ogarnia, o Panie!
Coraz ciemniej! wokoło mnie.
Zmierzch jakiś nieskończony otoczył mnie.
Jako bywają dni na początku zimy, mroczne, słotne, stroskane: lakierni dzisiaj wszystkie myśli moje.
Wspomnę o przeszłości i smutno mi jest. Pomyślę o jutrze i smutniej mi jeszcze.