Page:PL X de Montépin Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza.djvu/774

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 — Cóż za psi czas! — bąknął Grancey.
 — Mniejsza już o to, bylebyśmy przybyli na czas zanim Duplat umrze.
 — Przybędziemy!
 — Więc spieszmy się — rzekła Joanna, przyspieszając kroku.
 Wiatr dał coraz mocniej. Sekwana huczała coraz głośniej.
 Grancey przyglądał się dróżce, usiłując rozpoznać miejsce, z którego, według umowy z Duplat’em, miał mu dać sygnał o swojem przybyciu.
 Do miejsca tego jednak pozostawał jeszcze spory kawał drogi. Wtedy on sam już nalegał na Joannę, aby szła pośpieszniej.
 Wreszcie wdowa, pomimo siły woli, jaka ją jedynie w tym razie podtrzymywała, uczuła chwiejące się pod sobą nogi.
 — Czy jeszcze daleko — zapytała zadyszana.
 — Już niedaleko. Wkrótce, za chwilę przybędziemy na miejsce.
 — Co za okropna droga — szepnęła, opierając się mocniej na ramieniu towarzysza.
 Tak przeszli jeszcze z pięćdziesiąt kroków.
 Nagle Grancey zwolnił i zaczął kaszlać gwałtownie.
 Spostrzegł na brzegu drogi biały kamień, widocznie odbijający się w ciemności.
 Było to umówione miejsce zasadzki.
 Po dziesięciu minutach zakaszłał znowu.
 Nagle z kępy drzew ukazała się jakaś ciemna postaś.