Page:Nałkowska - Książę.djvu/113

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
105
 


— Nie — nie — ja sądzę, że można te rzeczy pogodzić. Przecież ona — pozatym — kochała...

— Ach, tak — ale zupełnie inaczej, zupełnie inaczej — — To była miłość, pełna wyrzeczeń i ofiary... Boże, Boże, jakie to straszne, co się stało — —

— Wiem, że straszne — i żałuję...

— To nie twoja wina, Alu, nie, to moja własna wina. Nie powinnam była tam cię prowadzić. Ale taka byłam pewna... Ty nie masz pojęcia, Alu, jak oni się bardzo kochali —

Popatrzyłam na nią rozszerzonemi oczami, przygryzając wargi. Nagle — nie przestając iść — zakryłam twarz mufką i rozpłakałam się na ulicy.

Julka przelękła się.

— Co ty robisz, dziecko? Przestań, przestań —

Zaprowadziła mię do pierwszej bramy i w półmroku ocierała mi oczy.

— Taka jestem zdenerwowana, niewyspana — tłumaczyłam się bezsilnie.

— Nie płacz, no, nie płacz już... Widzisz, dziecino droga, takie życie nie dla ciebie. Za delikatna jesteś na to... Ledwie zaczęłaś — i już nie masz siły. Te rzeczy nie są piękne i wytworne, to jest proza, brutalność, ból, smutek, na to trzeba się wyrzec wszystkiego dla siebie, wszystkiego, co jasne, artystyczne, subtelne... A tyś tym tylko żyła dotąd — i nie będziesz w stanie się zmienić. I zawsze szarpać się będziesz między temi dwoma światami — i nie pogodzisz ich nigdy, nigdy — —