Page:Nałkowska - Książę.djvu/111

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
103
 
 

chwili zwrócił na mnie swe zmęczone źrenice — i znowu patrzył — nieruchomo, dręcząco.

Zdawało mi się, że nie wytrzymam ani chwili dłużej. Zimny dreszcz przechodził mi wzdłuż ramion i grzbietu.

— Możebyście starali się zasnąć jeszcze — szepnęłam.

— Nie mogę — odrzekł cicho.

Nagle na jego ustach smutnych zadrżał uśmiech dziwnej jasności. Wyciągnął do mnie swą chudą rękę i powiedział:

— Dziękuję —

A potym jeszcze:

— I przepraszam was bardzo... Ale tak się męczyłem...

Popatrzył na nadchodzący dzień. Potym zamknął oczy i leżał cicho z ręką w mojej ręce. A moja ptasia dusza drżała ze zdumienia i skruchy, gdy światło niewidzialnego słońca padało na skronie żółte, siwe włosy i twarz męczeńską, podobną do maski pośmiertnej.