Page:Nałkowska - Książę.djvu/110

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
102
 
 

tychczasowe formy waszego życia wydadzą wam się potworne, dzikie, godne zatraty. Powinniście znienawidzić radość, piękno, przepych. Urągowiskiem powinien wam się wydać blask dnia i święto wiosny — —

Słów tych słuchałam ze smutkiem, trwogą i zniechęceniem, jak poganie klasyczni musieli słuchać fanatycznych nauk pierwszych mnichów i ascetów. Żal mi się zrobiło mego wolnego, niezależnego, helleńskiego świata.

Z bladą, złowrogą szarością rana przychodziła reakcja. Chory nie mówił już nic, tylko jęczał półgłosem. Stawał się bardziej przytomny, chłodniejszy.

Gdy stało się już jasno, przyszła Julka. W sieni powiedziała mi cicho:

— Wszystko już urządzone. Można go będzie o dziesiątej przewieźć do szpitala.

Serce skurczyło mi się nagle.

— Więc już napewno?

— Ach, naturalnie, niema nawet mowy, żeby się dało uniknąć. Odrazu powiedział przecież, że trzeba amputować obie.

Gdyśmy weszły do pokoju, chory leżał cicho w jakimś dziwnym, głębokim zamyśleniu. Widocznie nie cierpiał już tak bardzo. Patrzyłam nań zupełnie innemi oczami. Nie chciałam jeszcze odejść. Usiadłam na dawnym miejscu, a Julka naprzeciwko — w głębokim milczeniu.

Chory miał spojrzenie utkwione nieruchomo w suficie, jakby z naprężoną uwagą. Po długiej