Page:Nałkowska - Książę.djvu/106

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
98
 


Lampa, stojąca na ziemi, tuż za łóżkiem, rozmieszczała po ścianach i nizkim suficie dziwaczne cienie, sztywne i niezmienne. Tylna krawędź łóżka rozbijała tę norę na dwie części, jedną pogrążoną w ciemności, drugą oblaną od dołu światłem żółtawym. Z pod łóżka drewnianego, na którym leżał chory, szło światło jaskrawe od kontrastów i falą opływało me stopy z brzegiem sukni, prawie do kolan. Z uwagą patrzyłam na mój błyszczący, wązki, wydłużony trzewik, oparty leniwie obcasem o brudną w świetle podłogę z niemalowanych, pozadzieranych desek, gęsto usypaną rozmaitemi śmieciami.

Główny motyw, który kierował Janem przy wyznaczeniu mi prawie na sam początek tego właśnie zajęcia, był — jak sądzę — natury pedagogicznej. Rozmyślałam o tym, przypominając sobie wszystko, co opowiadał mi o tym człowieku, w wieczór poprzedzający ową noc. Byłam teraz sam na sam z bohaterem, przeciwstawiałam swą nędzę ozdobną jego tragicznej, złamanej mocy. Rozważałam różnicę dziwaczną i potworną, która kładła między mną i nim całą przepaść niezrozumienia, podziwu, prawie trwogi. Usiłowałam wyobrazić sobie, jako rzeczywistość, fakt straszny, że ten człowiek, na którego patrzę tak zblizka, życie swe — równie jedyne i niepowrócone, jak moje — przepędzał w tym ciemnym, smutnym, ohydnym pokoju, że chodził zawsze po tej brudnej, chropowatej podłodze i spał w tymsamym łóżku, że o te ściany wstrętne i zaklęsły sufit obijały się jego